[Linnir]
Serce przestało bić, trącała mnie, nic nie mogłam na to poradzić. Zatapiałam się w duszącym powietrzu. Zanurzyła mnie we wodzie, kładąc się tuż obok, silny nurt próbował nas porwać. Serce popędziło mi jak spłoszony jeleń, płuca nie potrafiły za nim nadążyć, więc co chwilę brakowało mi tchu. Sapała równie mocno co ja. Otworzyłam oczy, skoro przybyło mi trochę sił, nie chciałam jej dłużej martwić.
Rzeka spychała mnie prosto w niebieską sierść, obcej klaczy. Wpatrywała się w rozległe pola, gdy zaczęła pędzić ku nam grupa koni.
– Przeklęta!
– Daleko nie uciekniesz!
Klacz podniosła się, rzeka zepchnęła mnie na jej tylne nogi, porywała jej długi ciemnoniebieski ogon. Skoro byłam od niej dużo mniejsza, oznaczało to że…
– Oddaj źrebaka, dziwolągu! – Bułany ogier ranił ją zębami, zepchnęła go na brzeg. Rzeka poniosła moje drobne, źrebięce ciało. Uderzając nim o skały. Niebieska klacz zarżała rozpaczliwie. Kilka koni puściło się w pościg za mną. Żaden nie odważył się skoczyć w rozszalały nurt rzeki. Czy to wspomnienia? Woda zalała mi płuca.
Dorastałam wśród jednorożców, dopiero ucząc się świata. Lubiały mawiać że to sama rzeka mnie urodziła. Nie pamiętałam wyłowienia z wody. Nie pamiętałam wcześniej swojej matki. O tym że przyniosła mnie do nich rzeka wiedziałam jedynie z ich opowieści.
Wywijałam głową jakbym naprawdę miała róg, Neeri śmiała się walcząc nim ze mną na niby. Jej ogon tańczył w powietrzu, smagając je. Miałam mniej więcej pół roku. Nikt nie wiedział kiedy dokładnie się urodziłam.
Drasnęła mnie w czoło. Zapiekło, grzbiet bolał mnie znacznie bardziej. Nic się nie stało, ale ona stanęła jak wryta, zakręcając ogon, oczy otworzyła naprawdę szeroko. Strużka krwi spłynęła mi po czole do chrap. Strzepnęłam ją.
– Bawmy się dalej. – Udałam że szarżuje na nią rogiem.
Do oczu napłynęły jej łzy, jakbym to ja ją zraniła. Stuknęłam ją lekko czołem w łopatkę.
– Mamo! – zawołała.
Jej mama wyskoczyła z gęstwiny, a ja odskoczyłam, bo prawie na mnie wpadła. Objęła ją ogonem, a Neeri zacisnęła na nim swój ogon, płacząc i wtulając się w nią cała.
– Co się stało, kochanie?
– Ja… Ja zrobiłam coś złego…
– To był wypadek, bawiłyśmy się tylko. Nic mi nie jest – wtrąciłam.
– Och… – Mama Neeri spojrzała na moje czoło: – Mówiłam wam byście się tak nie bawiły, Lin nie jest jednorożcem.
To zabolało o wiele bardziej niż to płytkie skaleczenie, bardziej niż poparzenia na moim grzbiecie. Położyłam uszy.
– Nie chciałaś jej zranić, prawda? – Mama Neeri popatrzyła na nią z troską.
Neeri pokręciła głową.
– To tylko wypadek. Byłabyś zła, gdybyś zrobiła to specjalnie, kochanie. – Mama Neeri wyciągnęła ku mnie głowę, wylizując mi porządnie ranę na czole. Powstrzymałam się by odsunąć się od jej nieprzyjemnie ciepłego języka. Zerknęła na mój grzbiet, pełen poparzeń. Bolało, ale ja dzielnie to znosiłam, chciałam się bawić, a inne małe jednorożce bawiły się tylko w dzień.
– Och, Lin, musisz unikać słońca i ciepła. Chodźmy Neeri, znajdziemy coś dla Lin na oparzenia – mama Neeri westchnęła, dodając: – Znowu.
Neeri kiwnęła ochoczo głową, ruszyłam za nimi. Mama Neeri zatrzymała mnie ogonem, oglądając się na mnie zmartwiona.
– Lin, pamiętasz tą norę w której się schowałaś?
– Mam tam iść? Muszę?
– Nie chcemy więcej poparzeń, prawda?
Spuściłam głowę, idąc we wskazanym kierunku. Przedzierając się przez pnącza i krzewy.
– Nie wychodź z cienia! – zawołała mama Neeri.
Zerwałam po drodzę gałązkę, by czymś się zająć. Weszłam z nią do nory, mijając tatę Neeri i jej wujka, rozmawiali ze sobą i z czegoś się śmiali. Nie zauważyli mnie. W norze popróbowałam złapać gałązkę ogonem. Zaplątała się w moje włosy, ale natychmiast spadała na ziemię, jak zbyt gwałtownie machnęłam ogonem. Zwiesiłam głowę, wzdychając i wtedy wpadłam na inny pomysł. To mogło się udać. Wybiegłam na zewnątrz.
– Tato Neeri! – Podbiegłam do niego
– Proszę, mów mi po imieniu, Lin. – Odwrócił się do mnie, kładąc ogon na moim grzbiecie.
– Daj spokój, jest urocza – wtrącił wujek, z uśmiechem. Jego ogon swobodnie leżał wśród gęstych krzewów i paproci, i mnóstwa kwiatów. Często kichałam od ich pyłków, jak przypadkiem w nie wbiegałam.
– Gdzie mogę znaleźć coś klejącego?
– A po co ci?
– To niespodzianka.
– Spójrz, Lin. – Wujek wskazał ogonem pień drzewa.
– Tam nic nie ma. – Zerknęłam na nie i odwróciłam do niego głowę.
– A nieprawda. Oderwij kawałek kory, a znajdziesz żywice.
– Tylko do czego jej potrzebujesz? – zapytał tata Neeri.
Oderwałam parę kawałków kory, dostając się do żywicy, zniosłam do nory, na skrawku kory, tata Neeri i wujek patrzyli na mnie w ciszy, ale nic im nie powiedziałam. Zaszłam w głąb nory. Najpierw przytrzymałam gałąź kopytem, odrywając z niej wszystkie rozwidlenia zębami, a potem solidnie umoczyłam sobie czoło w żywicy.
~*~
Słońce zniknęło, na jego miejscu świecił księżyc. O wiele bardziej lubiłam księżyc, żałując że nie świecił też w dzień. On nigdy nie parzył.
Znalazłam Neeri, spała zwinięta w kłębek w swoim ulubionym miejscu wśród słodkich owoców i kwiatów, otulona własnym ogonem. Szturchnęłam ją, to wystarczyło by otworzyła oczy.
– Lin. – Poderwała się ucieszona.
– Teraz jestem Linnir – Przyłożyłam swój nowy róg do jej rogu. To imię długo krążyło po mojej głowie i nigdy nie wiedziałam skąd się tak naprawdę wzięło, bo nie czułam bym sama je wymyśliła.
– Strzeż się, Linnir! – Neeri zakręciła swoją końcówkę ogona w kulę, uderzając mnie nim lekko w bok, zamachnęłam się swoim ogonem, ale jedynie smagnęłam sama siebie włosami. Zaczęłyśmy się siłować na rogi i uderzać się nimi. Mój lekko się odginał, ale Neeri to nie przeszkadzało.
– Wiecie jak jest późno? – Z gęstwiny wyszła zwinnie najstarsza z cioć Neeri, cofając uszy.
– Jeszcze chwilkę – prosiła Neeri.
– Co to? – Ciocia odsunęła mnie od niej, łapiąc ogonem mój róg.
– Nie dotyka się rogu ogonem – powtórzyłam to czego nas zawsze uczyli.
– Lin…
– Linnir, teraz jestem Linnir.
– Lin, to zwykła gałąź, nie róg. – Pociągnęła za niego. Zrobiłam szybko kilka kroków do przodu: – Wiesz jak ciężko będzie to zmyć? – Pociągnęła za niego do góry, stanęłam dęba.
– Zmyć? Mój róg? Nie chcę… Ał!
– Przykleiła się na dobre. – Ciocia puściła, wzdychając.
Wycofałam się.
– Ciociu, ale teraz jestem jednorożcem. I mogę zostać z wami.
– Och, Lin… – przyszła też mama Neeri. Powiedziała coś cioci za pomocą rogu. Byłam przekonana że niedługo też będę tak potrafiła, że przyłoże róg do ich rogu i przekaże im coś swoimi myślami, a mój róg będzie tak samo pulsował światłem jak ich.
– Linnir – poprawiłam.
– Chodź. – Złapała moją przednią nogę ogonem, prowadząc na małą leśną polanę. Uśmiechnęłam się do niej, ale zmartwienie na jej pysku nie znikało.
– Lin…
– Jestem Linnir – naciskałam: – Już nie ma Lin.
– Wiem że bardzo byś chciała być jednorożcem i zostać z nami, ale… Nie jesteś jednorożcem i przyklejanie gałęzi do czoła tego nie zmieni. Jesteś jedyna w swoim rodzaju, jesteś sobą, Lin. I to jest piękne. Poza tym takie wygłupy ranią naszych przodków.
– To nie są wygłupy. Możemy zrobić inny róg.
– To nigdy nie będzie róg…
– Dlaczego nie mogę być Linnir? Co rano proszę naszych przodków by dali mi róg i ogon… Może… Może to oni podsunęli mi pomysł żebym…
– Lin. – Przerwała mi, opierając ogon o moją szyję: – Na pewno nie. To nie są twoi przodkowie. Jesteś koniem, co prawda dość nietypowym, ale jednak koniem. Wkrótce znajdziemy ci jakieś stado, obiecuje.
– Przepraszam… – Spuściłam głowę: – Chcę z wami zostać. – Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie przodków: – Przepraszam, też was, nasi… Wasi przodkowie… – Otworzyłam oczy.
– Wśród innych koni będzie ci lepiej.
– Ale oni nazwali mnie dziwadłem…
– Nie wszystkie konie takie są, mam nadzieje. Nie jesteś dziwadłem, jesteś sobą.
– Czyli?
Mama Neeri znów nie wiedziała co odpowiedzieć. A odpowiedź była bardzo prosta – niebieska sierść, zimna jak lód – dziwadło, jestem dziwadłem, ale… Wierzyłam że mogłabym być jednorożcem.
Oddali mnie Kalowi, przywódcy, średniej wielkości stada. Szkolił mnie do walki z gryfem, jak i inne niechciane źrebaki, ale tylko ja to przeżyłam. Zostałam oficjalnie obrońcą jego stada.
Gryf strącał łapami, wielkimi jak dorosłe konie, drzewo za drzewem. Słyszałam jedynie nieprzyjemny szum, skrzek gryfa skutecznie mnie ogłuszył. Skoczyłam ponad korony drzew, uderzając sobą w skrzydło gryfa, by strącić go z nieba. Na moment stracił równowagę, ciął szponami powietrze, próbując mnie trafić. Powalając więcej drzew. Wylądowałam na jednym, oderwałam od niego gałąź, odbijając się od niego i celując prosto w oko gryfa. Serce na moment przestało mi bić, zorientował się i odwrócił głowę. Kłapnął dziobem blisko mojego grzbietu, trafił łapą. Rzucając o jedno z drzew, gałąź wypadła mi z pyska. Obróciłam się, spadając na nogi. Gryf przedarł się do mnie. Rzuciłam się do ucieczki, odskakując od upadającego drzewa. Leciał za mną. Dobrze, odciągałam go coraz bardziej od stada Kalema.
Ból nie był jeszcze aż tak silny, mogłam go znieść, gryf pewnie znów połamał mi żebra. Nie biegłam tak szybko jak powinnam. Trafiłam na ogromną skalną ścianę, gryf wylądował przede mną, nie widziałam stąd szczytu tej skarpy. Skoczyłam, uderzając w jego głowę, odbiłam się od niej, zaskrzeczał, znów nie będę niczego słyszała przez parę kolejnych chwil. Rzuciłam się jeszcze raz i jeszcze, robiąc uniki przed jego szponami. Musiałam być szybsza i zwiniejsza od niego jeśli chciałam przeżyć to starcie. Zostawił po sobie mnóstwo bolesnych blizn, walczyliśmy już prawie dwa lata. Wreszcie trafiłam go w oko raniąc go w nie zębami. Drasnął swoją głowę szponami, próbując mnie strącić, ledwie udało mi się odskoczyć, wylądowałam na boku zamiast na nogach.
Poderwałam się, przez tą jedną chwilę grozy, widząc oczami wyobraźni jak miażdży mnie dziobem jak jednego z moich poprzedników. Jego szpon znalazł się nad moją głową, szarpnęłam się do tyłu uderzając pyskiem o ścianę.
Odskoczyłam, jego łapa trafiła ciężko o ziemię, tam gdzie przed chwilą stałam. Naskoczyłam na nią z impetem, wbijając mu szpony w ziemię, odskoczyłam przed jego dziobem, zacisnął go na swojej łapie. Rozwścieczyłam go, już nawet nie czuł bólu i przestał racjonalnie myśleć. Był oszalały przede wszystkim z głodu, nie pozwoliłam mu zabić nikogo ze stada przez długie miesiące. Już dawno pożarł całą resztę zwierząt z okolicy.
Skoczyłam na jego skrzydło, by sam je sobie pokaleczył próbując mnie złapać. Potem drugie. Prowokowałam go by ranił swoją głowę łapą, ciągle się odbijając od niej. Też od jego boków i klatki piersiowej. Słabłam z każdą chwilą, ból stawał się silniejszy, ale już tak niewiele brakowało by go pokonać…
~*~
Leżałam na boku, co już ustaliłam. Świtało. Drzewa nad moją głową opierały się jedne o drugie i mogły w każdej chwili runąć. Krztusiłam się własną krwią. Ból uderzył jak piorun i ścisnął całej moje ciało. Przez dobrą chwilę brakowało mi tchu, zacisnęłam oczy, a nie powinnam.
– Miej oczy szeroko otwarte, zawsze. – Lubił powtarzać Kale. Choć nie przepadaliśmy za sobą, w tym akurat miał rację. Uniosłam głowę, nad swój odsłonięty bok. Cały rozerwany.
Bolało z całej siły i nie chciało przestać. Wmawiałam sobie że przeżywałam już gorsze bóle, jednak ten był o wiele gorszy i zaczął jeszcze narastać. Musiałam znów położyć głowę, nawet oddychanie bolało. Sam dotyk powietrza jak wciągałam je do opuchniętych, krwawiących chrap.
Gryf.
Cała się spięłam na jego widok, po chwili dotarło do mnie że leży martwy, na przeciwko mnie, cały w ranach, z upiornie otwartym dziobem, rozcapierzonymi szponami, czerwonymi od krwi i ślepiami pełnymi mordu. Zabiłam go.
Obróciłam się na brzuch, znów tracąc oddech na kilka długich chwili. Odetchnęłam z trudem, wzdrygając się z bólu. Przez chwilę nie wierzyłam że w ogóle wstanę. Z daleka dobiegały radosne rżenia stada. Świętowali. Wreszcie uwolniłam ich wszystkich od gryfa, ale… Uznali mnie za martwą?
Szłam krok za krokiem, byle dojść do najbliższego drzewa i chwilę odpocząć, a potem ruszyć ku kolejnemu. Aż wyszłam z lasu, dalej już nie rosły drzewa. Słońce zaczęło wschodzić. Kale szedł w moją stronę, oglądając się na dwójkę towarzyszącym mu koni i coś do nich mówiąc, jego ton zdradzał ekscytacje. Ledwo rozpoznałam jego gniadą sylwetkę pozbawioną ucha, pośród innych falujących plam.
– Udało ci się.
Nie podzielałam jego radości. Zastanawiałam się czemu to tak długo trwa? Nie widzi że krwawię, że mam pogruchotany pysk, że ledwo żyje? Tym razem nie zajmę się tym sama.
– Teraz możesz wrócić do jednorożców, jak ci obiecałem. – Szturchnął mnie.
Opadłam na nadgarstki. Zaniosłam się bolesnym, krwawym kaszlem.
– O ile to przeżyjesz. Dzisiaj będzie ciepło.
Roześmiali się.
Spojrzałam na nich z goryczą, do ostatniej chwili wmawiałam sobie że się mylę, że oni nie chcą tylko mnie wykorzystać, że są wdzięczni za to że nie raz uratowałam im życie, narażając swoje.
– Co jest? Zawsze radziłaś sobie sama. Zawsze tylko “nic mi nie jest, poradzę sobie”. To czego teraz chcesz?
– Może jednak opatrzymy jej tą ranę? – wtrącił Salem: – Gdyby nie ona, właśnie zajadał by się nami gryf.
Promienie słońca zaczęły palić mój grzbiet.
– Jak ładnie poprosi – stwierdził Kale.
Gdy gryf żył był pierwszy do opatrywania mi ran. Drażnił mnie, bez przerwy nalegając bym jednak założyła opatrunki.
– No, Lin, powiedz proszę. Co jest? Nie możesz mówić?
– Po moim trupie poproszę cię o cokolwiek… – wymamrotałam, przypłacając to bólem.
Zaśmiali się. Oprócz Salema. Pomógł mi wstać, odprowadził do jaskini bez słowa. Czekając na niego chciałam wyczyścić sobie inne rany. Dotknęłam krwawiącym, napuchniętym pyskiem skaleczonego boku, a zalała mnie fala palącego bólu, z oczu poleciały łzy. Salem wrócił z opatrunkami.
– Obronisz nas gdyby zaczął polować na nas kolejny gryf, prawda? – zapytał, opatrując mi rany. Pyskiem miał się dopiero zająć.
Pokiwałam głową.
~*~
– Będziesz w stanie z nim walczyć? – zapytał Salem, przynosząc mi jedzenie. Pokiwałam mu głową, wykończona ciągłym bólem. Nie zamierzałam prosić go o cokolwiek, niedługo stąd odejdę, sama się sobą zajmując.
– Obronisz nas gdyby zaczął polować na nas kolejny gryf, prawda? – zapytał.
– Tylko dlatego mi pomagasz? – zapytałam, starając się zignorować ból.
– Ale obronisz nas? Wiesz jak jest. Nikt inny…
– Tutaj mieszkał tylko ten jeden gryf i Kalem dobrze o tym wie. Już mnie nie potrzebujecie. – Położyłam uszy.
– A jeśli się myli?
– Regularnie sprawdza czy w okolicy nie ma żadnych gryfich gniazd, przez te lata nie znalazł żadnych. Walczyłam cały czas z tym samym gryfem. – Podniosłam się, wychodząc na zewnątrz, słońce już zachodziło, minęłam stado, odchodząc stąd raz na zawsze.
~*~
Ocknęłam się na brzegu rzeki wśród jednorożców. Rozpoznawałam ich oblicza. Wyciągnęli mnie z błota, porządnie je ze mnie zmywając. Promienie słońca przepalały moją mokrą skórę. To tej chwili musiałam nie pamiętać. To moment w którym mnie znaleźli.
Zakasłałam, znów nie mogąc złapać tchu, przynajmniej charcząc i kaszląc pozbyłam się z płuc zalegającej wody. Z moich kopyt wyrastały miękkie wyrostki, zupełnie niestarte. Od chwili narodzin nie wstawałam jeszcze na nogi.
Byłam do bólu świadoma, a czas płynął w normalnym tempie. Pamiętałam co wydarzy się potem. To nie mogło być wspomnienie.
Okryli mnie płachtą zrobioną z liści, położyli się blisko mnie, próbowali mnie ogrzać.
– Mam mleko – oznajmił tata Nerri, podając swojej partnerce pojemnik, podniósł mi ostrożnie głowę, a mama Nerri wsunęła brzeg pojemnika między moje wargi: – Pij maleńka – Wlała mi mleko wprost do gardła, a ja musiałam jedynie połykać: – Dzielne maleństwo.
Mrugałam, próbując przegnać zamglony obraz, walcząc z ciężkimi powiekami. Złapałam za płachtę strącając ją z siebie. Ciepło otępiało mi zmysły, słabłam z każdą chwilą.
– Zmarzniesz – mama Nerri okryła mnie nią ponownie. Dyszałam.
– Myślisz że ma gorączkę?
– Wciąż jest zimna.
– Może lepiej niech jest zimna niż jak ma się przegrzać?
~*~
Opanowałam od nowa chodzenie. I wyruszyłam wzdłuż rzeki, pod gwieździstym już niebem. Zostawiając całą rodzinę jednorożców za sobą. Szukaliby mi nowego domu, nie ważne jak bardzo chciałabym zostać z nimi, aż w końcu trafiłabym ponownie do stada Kalema. Odnajdę zaklętych i powstrzymam ich od mordowania jednorożców. Ani moja, ani rodzina Irutt tym razem nie zginie.
Najpierw musiałam napić się mleka. Kręciło mi się w głowie, a obraz co chwilę znikał. Popijałam wodę, robiąc krótkie postoje.
W czasie księżycowego południa znalazłam niebieską klacz w rzece, moją matkę, woda porywała ze sobą jej krew. Poderwała głowę, słysząc moje kroki, opadła jej równie gwałtownie we wodę. Żyła. Myślałam że… Żyła i nikt jej nie pomógł. Jej brzuch unosił się z trudem i opadał. Weszłam do rzeki, nurt od razu zepchnął mnie na grzbiet matki. Oparłam się o jej bok przednimi nogami, sięgając po mleko, zacisnęłam na krótką chwilę oczy, z których popłynęły łzy. Mruganiem trochę się ich pozbyłam, by nie utrudniać sobie obserwowania okolicy.
Czyli mama nigdy mnie nie porzuciła, broniła mnie aż do końca, a potem tu zginęła? Zupełnie sama. Nie zasłużyła na to. Tata Neeri musiał ją znaleźć – znalazłam ślady jego racic odciśniętych w błocie – i uznać ją za martwą, bo była zimna jak ja. W końcu jednorożce próbowały mnie ogrzać, nie rozumiejąc że to dla nas normalne. Dopiero z czasem miały odkryć że ja funkcjonuje nieco inaczej niż one.
Ciągnęłam ją za grzywę, zapierając się kopytami o rozmiękłą na brzegu ziemię, jej włosy posklejane krwią co chwilę wyślizgiwały mi się z nie uzębionych jeszcze dziąseł. Rozcięłam je sobie, przy zbieraniu ziół na wzmocnienie.
– Mamo, jedz. – Sięgnęłam głową do jej pyska, trącając ją nimi: – Musisz mieć siłę by wyjść z wody, nie udźwignę cię.
Jej krew nigdy nie zamknie się na ranach kiedy nurt nieustannie będzie je obmywał.
Gałąź ugięła się pod ciężarem kruka. Jej skrzypnięcie odwróciło moją uwagę od wilka. Wbił zęby w moją szyje. Jęknęłam z zaskoczenia, przytrzymał mnie przy ziemi, kopałam go z całych sił. Słaba i krucha jak każde dwudniowe źrebię. Puścił nagle, uciekając przed kopytami mojej matki. Odrzuciła go nagłym podmuchem powietrza, wydostającym się spod jej kopyt. Upadła tuż obok, osłaniając mnie własną szyją. Wilk uciekł. Kruk wciąż nas obserwował, jakby czekał aż matka zupełnie opadnie z sił.
Wstałam. Grzywa mamy zakryła jej oczy, a chrapy poszerzały się coraz szerzej z każdym jej ciężkim oddechem, pysk opierała o ziemię. Niedługo wzejdzie słońce, a ono nie da się odstraszyć jak wilki. Zmoczyłam jej sierść błotem, pokryłam ją nim dokładnie, sama też się w nim tarzając, by zapobiec chociaż oparzeniom. Mama opadła na bok, bym mogła napić się mleka.
– Mamo, spróbuj teraz zjeść. – Podałam jej znów zioła na wzmocnienie, wzięła z nich tylko jedną łodyżkę, trzymała ją chwilę, nim spróbowała ją przeżuć. Nabrałam na kawałek kory wody podsuwając jej do picia.
~*~
Niedługo po wschodzie słońca spadł deszcz. Mama poczuła się nieco lepiej, jadła narazie na leżąco i coś do mnie mówiła. W nieznanym mi języku. Wtulała we mnie głowę, czule podskubując, wyczulona na każdy szelest jak ja. Jednorożce obserwowały nas z daleka, ukryte w gęstwinach, zostawiły trochę ziół i opatrunków, które wykorzystałam. Z jakiegoś powodu bały się zbliżyć do mojej mamy.
Wieczorem wstała i mogłam normalnie napić się mleka. Jedno z słów powtarzała nadwyraz często – Lysa. Tak mnie nazwała.
Całe trasy przemierzałyśmy przez wodę, nauczyła mnie nurkować i pływać z całkowicie zanurzonym ciałem, z wody wystawały nam tylko chrapy. Wybierała rzeki ukryte pod koronami drzew, gdzie woda nie nagrzewała się tak mocno jak w pełnym słońcu. Uczyłyśmy się wzajemnie swoich języków. Mój źrebięcy umysł chłonął słowa jak mech wodę, mama nieco trudniej je przyswajała.
Wyszłyśmy z jeziora na brzeg, mama skierowała na nas swoją mocą łagodne, jednocześnie przyjemnie zimne podmuchy wiatru. Wyczułam jej moc jeszcze zanim ją użyła. Wyruszyłyśmy szukać kryjówki przed niedługo wschodzącym słońcem. Wiatrem zgarniała też najbliższe zapachy, nie pierwszy raz. Unikałyśmy innych koni, jeszcze zanim miały szansę zobaczyć nas choćby w oddali. Drapieżniki same nas unikały, wyczuwając jej moce. Reszta stworzeń nie przejmowała się naszą obecnością. Muszę dołączyć do zaklętych, albo chociaż ostrzec jednorożce przed tym co ma się niedługo wydarzyć.
– Twoja moc jest wspaniała, Lysa – powiedziała w swoim języku mama, rozglądając się razem ze mną po okolicy, kiedy ona patrzyła w jedną stronę, ja w drugą, dzięki temu mogłyśmy zauważyć o wiele więcej niż w pojedynkę.
– Jaka moc?
Wiewiórka wspięła się po pniu do ptasiego gniazda. Zerknęłam na matkę, uśmiechała się lekko.
– Źrebaki nie wiedzą wszystkiego o świecie same z siebie i nie znają języka tutejszych, usłyszałaś tylko kilka nieprzyjemnych słów, a znasz je wszystkie w różnych barwach.
– Nie wiem wszystkiego. Na przykład nie wiem niczego o twoim gatunku.
– Nie chcesz być niebieskim koniem? – Poiskała mnie po grzbiecie, odwzajemniłam się jej, wtulając w nią i pielęgnując jej bok. Wciąż nie docierało do mnie że naprawdę tu jest…
Przestała nagle. Po drugiej stronie jeziora dostrzegła inną niebieską klacz. Popchnęła mnie, popędzając do ucieczki. Obca rzuciła się w pogoń za nami wzdłuż brzegu jeziora. Pozostała niezauważona, bo tak jak my nie posiadała własnego zapachu. Mamie wciąż dokuczały niezagojone jeszcze rany, zostawała z tyłu, zwolniłam.
– Uciekaj najszybciej jak potrafisz, proszę Lysa.
Klacz ją minęła, trzymając wystarczający dystans by mama nie mogła jej dosięgnąć, zatrzymała ją, oddzielając ode mnie. Zawróciłam kłusem.
Mama zastygła w bezruchu, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami, dysząc z wysiłku. Podbiegła do mnie, zauważając że podeszłam, osłoniła głową, kładąc uszy.
– Nysma, wiesz jak się martwiłam? – powiedziała obca w języku mamy, pyskiem wskazując na swoją klatkę piersiową.
– Leila?
– Tak. Idziemy do domu, czy wolisz dalej uciekać?
– Pójdę, ale nie zbliżaj się do małej.
– Zgoda.
– Zaatakuje cię jak do nich podejdziesz – powiedziała spokojnie, odprowadzając mnie z dala od klaczy. Wydało mi się to dziwne.
– Twoje nierozpoznawanie koni sprawia tyle problemów. – Leila poszła za nami. Mama obejrzała się na nią, otwierając pysk, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego odwróciła z powrotem głowę i skupiła się na drodzę.
~*~
Leila zaprowadziła nas do jaskini, z kapiącą ze sklepienia wodą, jeziorem na jej końcu i wszędzie powykładanym mokrym mchem. Mama całą drogę trzymała swoją głowę blisko mnie i nie spuszczała wzroku z Leili.
– To ja – powiedziała Leila: – Zapytaj o coś co wiemy tylko my.
– Nie wejdę do jaskiń z tylko jednym wyjściem.
Leila zawahała się przez chwilę.
– W sensie, nie ufasz mi? – zapytała.
Mama bardziej się spięła, przytulając mnie do siebie.
– Po tylu miesiącach wspólnych podróży, naprawdę sprawiasz mi tym przykrość. Dniowałyśmy w tej jaskini, jeszcze z Lessle.
– Wtedy byłam sama.
– Nie pomylisz jej ze mną dopóki nie dorośnie.
– Przestań, nie mów tego. – Mama odwróciła głowę, w oczach zakręciły jej się łzy, mrugała, odwracając głowę również ode mnie.
– Nysma, proszę cię tylko by było jak wcześniej, gdy nam ufałaś, nie rozumiem co się stało, chyba nie myślisz że mogłabym skrzywdzić twoją córkę?
Mama popatrzyła na nią, nic nie mówiąc.
– Poznajesz mój głos, więc już wiesz że to ja…
Mama zaprowadziła mnie do środka jaskini, położyłyśmy się najbliżej wyjścia.
– Dziękuje. – Leila została na zewnątrz: – Przyniosę nam coś do jedzenia, póki jeszcze nie jest tak ciepło – westchnęła, idąc przed siebie.
– O co jej chodziło? – zapytałam, gdy Leila zniknęła z zasięgu wzroku i słuchu: – Niedowidzisz?
– Moje oczy działają jak powinny, poza tym że nie widzę kolorów… – urwała.
– Kolory nie są potrzebne by móc kogoś rozpoznać. Mamo, cokolwiek ci jest to nie sprawi że nie będę cię kochała. Jesteś moją mamą, a dla mnie znaczy to coś więcej niż tylko to że mnie urodziłaś.
– Dla mojego umysłu wszystkie konie wyglądają tak samo, nawet…
– Nawet ja?
Patrzyła na mnie tak jakby się bała że się od niej odwrócę.
– Nie szkodzi, to nie twoja wina, mój głos brzmi już znajomo?
– Tak, maleńka. Mogę tak do ciebie mówić?
– Nie musiałam cię prosić o pozwolenie by nazywać cię mamą, więc…
– Masz umysł dorosłego konia.
Przez chwilę chciałam jej wyznać że pamiętam poprzednią rzeczywistość i jeszcze niedawno byłam dorosła, ale Leila już wróciła. Położyła przed nami garść trawy i ziół. Dla siebie przyniosła taką samą porcję. Wkrótce zasnęłyśmy, Leila czuwała jako pierwsza, później miała się zamienić z moją mamą.
~*~
Powoli zaczęłam się budzić, Leila i mama rozmawiały ze sobą szeptem, w oddali pohukiwały sowy.
– Jak go rozpoznawałaś?
– Nosił wisiorek, specjalnie dla mnie. Ale potem gdy zaszłam w ciąże coś się w nim zmieniło. Stał się taki nieczuły… – głos mamy załamał się: – Nagle niczego nie odwzajemniał, był obojętny na mój dotyk, czasem nawet nie odzywał się do mnie, mówił że nie chce mu się rozmawiać i… W końcu mnie zostawił.
– Obie macie pecha do partnerów, Lessle też ciągle narzeka. Chociaż jej ciąża Shona nie odstraszyła, wręcz przeciwnie.
Otworzyłam oczy: – Przykro mi, mamo. – Oparłam o nią głowę.
– Teraz już mi lepiej, odkąd się urodziłaś. – Przytuliła mnie.
– Ile ona ma?
– Kilka tygodni.
Leila uważnie mi się przyglądała. Westchnęła, wychodząc na zewnątrz: – Chodźmy zjeść.
~*~
Osiągnęłam pół roku, wciąż za mało by móc kogokolwiek ochronić. Mama wciąż trzymała ode mnie Leile na dystans, osłaniając mnie z położonymi ostrzegawczo uszami, kiedy zbyt blisko podchodziła.
– Powinna się bawić z innymi źrebakami – stwierdziła Leila.
– Nie pozwolę jej skrzywdzić. – Mama mnie objęła.
– Mogą co najwyżej wyśmiewać jej kolor sierści, kontakt z innymi źrebakami jest ważny.
– Ostatnim razem prawie nas zabili – dodała mama.
– Nie może być ciągle z tobą.
– Mogę – powiedziałam: – A nawet powinnam w tym wieku, nie żyjemy w stadzie, tylko w trójkę.
– Pozwól jej być źrebakiem. – Leila zwróciła się do mamy: – Niedaleko stąd żyje stado, dobrze mnie traktują, proponowali mi nawet bym dołączyła, Lysa wczesnym wieczorem i rankiem mogłaby się bawić z ich źrebakami, nie mieliby nic przeciwko.
– Nie ufam innym koniom – przyznała mama.
– Przemyśl moją propozycję – ciągnęła Leila.
– Dlaczego tam nie dołączyłaś?
– Cenię sobie ciszę i spokój, nie daliby mi spać w ciągu dnia. Dlatego. Nie mamy od razu dołączać tylko dać szansę Lysie poznać inne źrebaki.
~*~
Pierwsze schroniłyśmy się w jaskini. Wyjrzałam za Leilą, nasłuchując czy nie wraca, docierał do mnie tylko świergot ptaków. Słońce powoli wyłaniało się zza horyzontu.
– Mamo, muszę ci coś wyznać. – Spojrzałam za siebie, na nią, zawróciłam do środka, zatrzymując się przed nią: – Nie żyjemy raz, tylko chyba nie pomyle się jeśli powiem że wiele razy – szepnęłam.
Mama podniosła się, patrząc na mnie zaskoczona.
– Pamiętam poprzednie życie, to rozegrało się z tego powodu inaczej. Martwię się o kogoś mi bliskiego, muszę wyruszyć sprawdzić co się z nią dzieje. Czy nadal żyje. Przede wszystkim ostrzec przed tym co ma się stać. Wiem że mam tylko kilka miesięcy…
Mama pokręciła głową: – To niemożliwe Lysa…
– Mamo, przecież rozumiesz co powiedziałam?
– Twoja moc musi sprawiać że…
– Moja moc polega na tym że mogę skakać do samych czubków drzew i jeszcze wyżej. Był ktoś kogo kochałam, mamo, nie mogę pozwolić jej znowu przeżywać śmierć bliskich. Tęsknie za nią. – Z oczu popłynęły mi łzy, najświeższe wspomnienie jakie miałam z Irutt to jak zasnęłyśmy obok siebie, nie świadome co ma się wydarzyć, że nagle wszystko zacznie się od nowa…
– Boję się że inni nas skrzywdzą, Lysa, że nie starczy mi sił by nas obronić. – Przytuliła mnie do siebie. Parę łez skapnęło na mój grzbiet.
– Poczekałabym, ale czy zdążę wtedy ją zobaczyć?
Zaklęci niedługo zaczną wybijać jednorożce. Nie wiedziałam dokładnie w którym momencie, teraz zostałabym przekazana Kalemowi i dopiero jak byłoby już za późno odkryłabym że rodzina Neeri nie żyje.
~*~
Wymknęłyśmy się przed południem, gdy Leila spała. Uciekając z cienia do cienia. Upewniłam się że w okolicy nie ma nikogo kto by jej zagroził, w końcu zaufała nam że będziemy czuwać nad bezpieczeństwem tak jak ona, gdy my odpoczywałyśmy. Weszłam do lasu, na razie wszystko wokół wydawało się obce, szukałam znajomej ścieżki. Obejrzałam się na mamę, sprawdzała każdy zapach, przywołując je do siebie za pomocą mocy.
Do naszych uszu dotarł odgłos skrobania. Las kończył się polaną, a na jej końcu znajdowała się skała pokryta szronem, blokująca jamę. Ktoś skrobał ją od wewnątrz.
– Co tu robicie? – niemal krzyknęła Leila, przybiegła za nami: – Chcecie się poparzyć słońcem?
Odwróciłam się do niej, patrząc jej w oczy. Znałam tylko jedną osobę, która za źrebaka była zamykana w ciasnej jamie przez własną ciotkę. Karyme.
– Za skałą, ktoś jest, prawda? – Stąd czułam energię obcej, typową dla zaklętych: – I ma moce.
– Potwór… – wymamrotała Leila, cofnęła się, chowając za drzewami.
– Znam miejsce gdzie byłaby bezpieczna, pomogliby jej kontrolować moc, to lepsze niż niszczenie jej psychiki.
– Jakim cudem możesz je znać? Ty też jesteś przeklęta?
– Ale moją wiedzą, z którą już się urodziłam nie mogę zrobić ci krzywdy.
– Ona jest potworem…
– Będzie nim jeśli jej nie pomożemy, nawet nie musisz w tym uczestniczyć. Możesz teraz po prostu nas zostawić.
– Obiecałam Lessle że się nią zajmę. – Leila wyszła z ukrycia, trzymając się ode mnie z daleka i obserwując każdy mój krok.
– Znęcając się nad jej córką?
– Chciałam tylko wybawić ją od klątwy. Nysma, przecież mnie znasz, wiesz że nie skrzywdziłabym celowo żadnego źrebaka. – Spojrzała na moją mamę.
Mama przysunęła mnie do siebie, osłaniajac mnie głową. Leila poszła odsunąć skałę, odskakując jak od płomieni. Karyme wybiegła stamtąd prosto do mojej mamy, mama położyła ostrzegawczo uszy, ale nic jej nie zrobiła, gdy Karyme wtuliła się w nią kurczowo, płacząc. Mama niepewnie przysunęła ją do mnie, otulając naszą dwójkę.
– Już nie będę mamusiu, już nie będę… Nie zamykaj, nie zamykaj – wypłakała Karyme. Mama popatrzyła na nią zmieszana, cofając uszy.
– Jesteś podobna do Leesle… – wyjaśniła Leila: – Kto wie, może jesteś naszą zaginioną siostrą? Po kimś musiała odziedziczyć te potworne moce.
– Lysa? – Mama patrzyła raz na mnie, raz na Karyme: – Lysa?
– Jestem tu – powiedziałam, wsunęła mi w grzywę leżącą na ziemi gałązkę. Dla niej ja i Karyme wyglądałyśmy identycznie.
~*~
Zanim wyruszyłyśmy w podróż, wróciłyśmy do jaskini, razem z Karyme i Leilą, przeczekać resztę dnia. Karyme trzymała się kurczowo grzywy mojej mamy, zasłoniła głowę swoją własną grzywą, przerzucając wzrokiem po jaskini.
– Pobawimy się? – zaproponowałam. Karyme zrobiła nieśmiało krok w moją stronę, odrzuciła grzywkę do tyłu. Wyplątałam gałąź z grzywy, kładąc ją w widocznym miejscu, by jej nigdzie nie zgubić. Po chwili ścigałyśmy się od ściany do ściany, jak najdalej od ciotki Karyme.
– Jak długo ją tam trzymałaś? – zapytała mama, Leili.
– Kilka dni…
– Bez wypuszczania?
– Naprawdę sądziłam że jest potworem. – Leila stała blisko wyjścia, niemal wystawiając swój tył na słońce: – Właściwie nadal tak uważam.
Zatrzymałyśmy się przy mamie. Karyme ułożyła się przy jej boku. Wsunęłam gałąź z powrotem w swoją grzywę.
– Będę czuwała pierwsza – oznajmiłam.
– Poradzimy sobie z twoją mamą – powiedziała Leila: – Prawda, Nysma?
– Mamo, nie możemy jej ufać, jeśli chodzi o Karyme, lepiej bym czuwała teraz ja, a potem ty. Leila może spać.
– Nie zasnę, mała, przy twojej nowej towarzyszce zabaw – odpowiedziała Leila.
– Ja też nie będę spała – oznajmiła mama: – Prześpij się córeczko, musisz mieć mnóstwo energii by nas poprowadzić. – Skubnęła mnie czule między uszami. Położyłam się przy niej, uśmiechała się do mnie, utuliła mnie i Karyme do snu, nucąc nam spokojną melodie. Leila się zgarbiła, wyglądając na wyjątkowo nieszczęśliwą.
~*~
Po piątej nocy wspólnej podróży, odnalazłam znajomy tunel i poprowadziłam resztę do jaskini z podziemnym jeziorem, by przeczekać w niej dzień, z początkiem kolejnego wieczoru miałyśmy wyruszyć dalej.
– Gdzie my właściwie zamierzamy dotrzeć? – zapytała Leila, jej głos poniósł się po ciasnym korytarzu, szłam przodem, za mną Karyme, a za nią mama, Leila szła na końcu, patrząc nieustannie na Karyme.
– Mów ciszej, ktoś może tu być.
– Chyba nie do innych przeklętych?
– Do jednorożców.
– I one jej pomogą? Słyszałam że nie lubią się wtrącać w jakiekolwiek sprawy nie dotyczące ich gatunku.
Przekroczyłam próg jaskini, natychmiast zauważając odpoczywającą na brzegu jeziora klacz jednorożca. Obejrzała się na nas, podniosła się. W jej klatce piersiowej tkwił niebieski kryształ. O ile nie połknęła żółtego kryształu, nie mogła okazać się hybrydą. Wyglądała podobnie do Cruziny.
– Kto to, Lysa? – zapytała mama.
– Jej nie znam – szepnęłam.
– Nie spodziewałam się że jesteście niebieskimi końmi – powiedziała na nasz widok obca, z nutą ekscytacji: – Słyszałam was i chętnie pomogę. Jestem Kettui.
– Leila, a to Nysma z Lysą – przedstawiła nas Leila.
– A twoja córeczka?
– Siostrzenica – Odchrząknęła: – Karyme.
Pod kopytami Karyme pojawił się lód, mama szepnęła do niej parę uspokajających słów.
– Potrzebujemy niebieskich kryształów – powiedziałam: – Wystarczyłby chociaż jeden.
– Karyme nie panuje nad swoimi mocami, zagaduje?
Nie chciałam by wiedziała. Możliwe że jednorożce i zaklęci stali się już wrogami. Nie ukrywałaby się tu bez powodu. Miałam powiedzieć jednorożcom co planują zaklęci, ale nie ujawniać od razu że sami posiadamy jakiekolwiek moce.
– Potrzebujemy ochrony przed mocami, zagraża nam grupa zaklętych – powiedziała mama, tak jak ustaliłyśmy że powiemy jednorożcom.
– Nie obawiajcie się mnie. – Kettui spojrzała po nas: – Jestem sama. Po prostu rozumiem to, niektórzy zaklęci są źli, nie przez klątwę, ona nie istnieje, z wyboru, a niektórzy nie robią nikomu krzywdy, tak jak wy.
– Skąd pewność? – spytała Leila Kettui: – Od razu podkreślam, ja nie mam żadnych mocy, znam je lepiej od ciebie, a jednak nie wiem czy za chwilę nic mi nie zrobią.
– Potrafię rozpoznać dobre osoby. – Machnęła ogonem, otaczając nim swoje nogi: – Przyniosę kryształy. – Uniosła go zakręconego nad grzbietem i weszła do jednego z tuneli, wracając z ośmioma naszyjnikami, czterema z niebieskimi kryształami, a czterema z pomarańczowymi, zawieszonymi na jej długim ogonie.
– Wiem że koniom zdarza się was prześladować. – Założyła nam szybko i sprawnie kryształy, niebieski i pomarańczowy, sierść i grzywa Leili, moja oraz mojej mamy stały się śnieżnobiałe, niczym nie różniły się teraz od zwykłego konia. Sierść Karyme przeszła w mozaikowe brązy.
– Znasz kogoś o imieniu Irutt? – zaryzykowałam.
– Niestety nie. – Jej kącik pyska drgnął.
– Więc może Weerie, Jeertana, Tirre…?
– Tirre zginął razem z bliskimi – powiedziała lodowatym tonem, przeszywając mnie wzrokiem, po chwili odchrząknęła, odwracając głowę i dodając już zduszonym głosem: – Niech przodkowie przyjmą ich do siebie.
Poczułam ucisk w gardle i o wiele trudniej było mi dalej mówić. Rodzina Irutt już zginęła, znalazłabym tam tylko ich szczątki. Wyruszyłam o wiele za późno. Czy Kettui to Irutt? Tak bardzo chciałam ją zobaczyć.
– Co się stało? – zapytała mama.
– To zbyt bolesne by o tym opowiadać. – Kettui zwinięła ciasno końcówkę ogona, wycofała się. Niebieski kryształ na szyi mamy na krawędziach okazał się szary, ktoś starł z niego błękit… To atrapa. Nagle fałszywy niebieski kryształ zmienił się w metalową obręcz i łańcuch u każdej z nas, gdy róg Kettui zaświecił. Łańcuch zniknął w podłożu, przytwierdzając każdą z nas do niego. Skrócił się, szarpnął nas za sobą, dociskając nam szyję do podłoża.
– Nie skrzywdzimy cię – powiedziałam.
– Ty nie.
– Dotknij mojej głowy rogiem, chciałyśmy was ostrzec.
Kettui cisnęła coś między nas, znalazłyśmy się wśród dymu. A ostre odłamki pomarańczowego kryształu leżały tuż przed nami.
– Nie wdychajcie tego! – krzyknęłam, wstrzymując oddech, ale dym już dostał się do naszych chrap, kasłałyśmy, wiercąc się bezradnie na ziemi. Kettui uśmiechnęła się z satysfakcją.
⬅ Poprzedni rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz