Nowa wersja – 20.04.25r.
Księżyc zniknął za czubkami drzew, a całą równinę opanował półmrok. Stąpanie i szepty mieszały się ze spokojnymi oddechami śpiących koni. Córki już zasnęły. Rosita z łebkiem opartym o moje kopyta, a Ivette kawałek dalej, otulona własnymi skrzydłami.
Zanim się położyłam wiatr przywiał obcy zapach.
– Konelia, miej na nie oko – poleciłam strażnice, czuwającej najbliżej wzgórza.
Przytaknęła.
– Mamo, gdzie idziesz? – Ivette stała już na nogach.
– Zostań tutaj – kazałam, po czym wyruszyłam sprawdzić co to. Z lasu wyłoniła się, zwinnie wymijając drzewa, sylwetka, małego, wychudzonego konia. Ciągnął się za nim wyjątkowo długi ogon, a od łba odstawał róg.
Jednorożec?
Wyszłam na przeciwko przybyszce, zostawiając stado i córki kilkadziesiąt kroków dalej.
– Potrzebujemy pomocy... – wydusiła niemal bezdźwięcznie, kaszląc i garbiąc się. Plamy pod jej oczami, przypominały wyciekającą krew, jednakże brak charakterystycznej woni i identyczny kształt obu zdradzał że to jedynie wzór sierści.
– Co się stało? – spytałam oficjalnym tonem.
– Rodzina… – chrypiała.
Za obcą zatrzymał się Lotos, żywo się jej przyglądając. Najwyraźniej przywiodła go tu ciekawość i żaden ze strażników pilnujących granic jej nie zauważył, inaczej przybyliby tu wraz z nią.
Kasłając, oplotła ogon, zakończony gęstym pękiem włosów, wokół tylnej nogi. Jej nogi dygotały przeraźliwie, a opadłe uszy zdradzały wyczerpanie, obecne także w oczach, wpatrujących się we mnie z wysiłkiem i nadzieją: – Moja rodzina umiera… Zaraza…
Lotos cofnął się momentalnie.
– Lotos, zostań tutaj – kazałam: – Niech nikt nie zmienia swoich pozycji – zwróciłam się do strażników kryjących się za drzewami, wystarczająco daleko od jednorożca, by posłać jednego z nich do stada: – Atlas, ty idź po Zena. Niech weźmie po drodzę wodę dla niej. – Gdy każdy wyruszył w swoją stronę, spojrzałam na obcą, obserwowała nas z widocznym napięciem: – Odpocznij. Zen za chwilę się tobą zajmie…
– Nie... Moja rodzina... – Uniosła z wysiłkiem głowę: – Błagam, pomóżcie nam... – Wbiła w ziemię szeroko rozstawione racice, próbując jakoś jeszcze ustać: – Jeśli nie, to... Powiedz, nie mogę tracić czasu... – szepnęła, walcząc z opadającymi powiekami: – Nie zarażam…
Zachowałam neutralny wyraz pyska.
– Zgoda, Zen spróbuję wam pomóc, wyruszycie jak tylko nabierzesz sił – odparłam, dopiero miałam się przekonać czy moje słowa okażą się prawdą, bo jeśli ktoś z nas się zaraził ta wyprawa nie dojdzie do skutku.
Otworzyła szerzej oczy, patrząc w moje przez dłuższą chwilę w zupełnym milczeniu.
– Dziękuję... – szepnęła, odetchnęła z ulgą, osuwając się na ziemię, owinęła wokół siebie ogon. W nikłym świetle jej siwą głowę przecinał ciemny brąz, od czoła, przez grzbiet nosa aż do żuchwy. Róg od połowy, po sam czubek był słabo widoczny w ciemności. Przyglądając się jej bardzo młodym, prawie źrebięcym rysą pyska, zgadywałam że miała dopiero około roku, albo mniej, to by tłumaczyło też jej niewielki wzrost.
Zen właśnie przybył wraz z Atlasem, stawiając żółwią skorupę z wodą, przed obcą, zanurzyła pysk, pochłaniając od razu całą zawartość.
– Powiedz mi teraz, w jaki sposób rozprzestrzenia się ta zaraza? – zapytał szorstko i patrzył na nią tak jakby to ona była przyczyną choroby.
– Nagle wszyscy poczuli się źle… Oprócz mnie.
Jej stan niestety przeczył jej słowom, objawy mogły pojawić się u niej z opóźnieniem.
– Wiesz przynajmniej jak wyglądają pierwsze objawy? Może tuż przed tym zaczęli się dziwnie zachowywać? Inaczej niż zwykle – dopytywał Zen.
– Nie mogą wstać, jeść, pić, ani używać magii, nie mogą nawet mi odpowiedzieć… – Jej róg zaświecił na chwilę: – Choćby mówić, jakby… – Popłynęły jej łzy: – Już ich nie było.
– Nie o to mi chodziło, skup się i przypomnij sobie jak to się zaczęło.
– Nie wiem! – krzyknęła zachrypniętym głosem, roniąc jeszcze więcej łez: – To było tak nagle… Tuż po tym jak… Zjedli…
– Ty też jadłaś?
– Tak… Razem z… – zakasłała, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
– Mówiła że się nie zaraziła – powiedziałam.
Zen ostrożnie powąchał jej sierść i pysk, uważając przy tym by jej nie dotknąć, po czym zrobił krok w tył: – Jedliście to co zawsze?
Pokiwała głową.
– Coś cię boli?
– Gardło… – wydusiła: – Sporo krzyczałam… O po… – Znów zaczęła kaszleć, jej głos brzmiał coraz bardziej ochryple.
– Twierdzisz że zdarłaś sobie gardło? Dosyć to wygodne, nie uważasz? A jadłaś coś potem, gdy już wyruszyłaś?
Pokręciła głową.
– A jesteś w stanie teraz zjeść? Spróbuj… – Zerwał jej parę gałęzi brzozy, kładąc niedaleko niej, zjadła je wszystkie: – Dobrze, ile minęło od zarazy, wyruszyłaś od razu?
– Kilka dni…
– Po kilku dniach wyruszyłaś?
Pokręciła głową: – Szukałam w pobliżu… Wracałam…
– A potem wyruszyłaś dalej i już nie wracałaś, więc łącznie minęło ile dni?
– Kilkanaście…
– Brzmi jakby się czymś zatruli – stwierdziłam.
– To nie jest zatrucie, pani, umarliby już następnego dnia…
– Mogła kogokolwiek zarazić po drodzę? – Dostrzegłam zaschnięte już błoto na jej szczotkach pęcinowych.
– Nie zauważyłem żadnych wycieków z chrap czy oczu, więc ta choroba musi przenosić się w ślinie. Wystarczyłby wtedy jeden zarażony jednorożec, wystarczyłoby by jedli w tym samym miejscu, pili z tego samego źródła, albo wymienili się jakąś rzeczą którą nieśli w pysku.
– W ogonie… – wychrypiała obca: – Używamy ogonów.
– Macie tam jezioro?
Pokiwała głową: – I rzekę, ale nieco dalej…
– Czyli wolicie pić z jeziora?
Przytaknęła.
– Wygląda mi bardziej na wyczerpaną niż chorą, pani – Zen spojrzał na mnie: – Ale dla pewności powinniśmy sprawdzić czy faktycznie niczego nie skubnęła i nie ruszać tych roślin aż do następnej wiosny.
– Lotos, sprawdźcie cały las – kazałam strażnikowi: – I równinę.
– I jak już wyczujecie jej zapach to przypadkiem nie dotykajcie tych roślin – ostrzegł Zen.
– Obudźcie pozostałych strażników, zależy nam na czasie. Niech nikt na razie nic nie je.
– Tak, pani. – Już pobiegł.
Odwrociłam się do Zena: – Jeśli wszystko będzie dobrze, wyruszysz z nią, by pomóc jej stadu, o ile nadal żyje, zabierzesz ze sobą połowę naszych zapasów i dwójkę pomocników.
– Pani, oszalałaś? – Zen cofnął się o krok, mrużąc oczy: – Powinniśmy się jej stąd jak najszybciej pozbyć.
Obca uniosła głowę z niepokojem w oczach, z jej brody skapywała woda.
– Musisz dowiedzieć się co się tam stało, jeśli epidemia wybuchła w jakimkolwiek stadzie, to zagraża także nam i innym koniom. Jesteś najlepszym opiekunem zdrowia i ufam że sobie z tym poradzisz.
– No właśnie, chcesz pozbawić. Naszego. Stada. Moich umiejętności leczniczych? Wysyłając mnie na samobójczą misję? – Spojrzał na mnie zdumiony i oburzony zarazem: – Ta choroba może w każdej chwili ewoluować w coś jeszcze gorszego. Powinniśmy uciekać jak najdalej stąd, póki to jeszcze do nas nie dotarło.
– Zarazę najłatwiej zwalczyć u źródła, Zen.
– Pani, bez urazy, ale ty się na tym kompletnie nie znasz.
– Sam wybrałeś tą drogę, twoim obowiązkiem jest pomagać i ratować chorych.
– Pani…
– Już zdecydowałam – odparłam stanowczo.
Przytaknął nieoczekiwanie, odwracając ode mnie głowę, zerknęłam na nieznajomą, leżała z zamkniętymi oczami, spokojnie oddychając. Zen podszedł do niej, nachylił nad nią głowę, zbliżając ucho do jej boku.
– Postaraj się jej nie budzić. – Tuż po tych słowach zaczęła poruszać nieznacznie samymi racicami, wargi jej drżały, chrapy rozszerzały się i przymykały dość gwałtownie.
– To zależy czy powierzchowne oględziny wystarczą – odpowiedział od niechcenia Zen.
Trzasnęły gałązki, obca otworzyła oczy, unosząc głowę, obejrzałam się wraz z Zenem, okazało się że to Rosita. Przybiegła, od razu wtulając się w mój bok.
– Mamo, kto to?
– Powinnaś zostać w stadzie, z siostrą – powiedziałam: – Drugi raz nigdzie się nie oddalaj kiedy mnie nie ma.
– Ale..
– Cześć – Młoda jednorożec uśmiechnęła się do Rosity, sprawiając wrażenie przyjaznej i łagodnej, pomimo chropowatego głosu.
– Co to takiego? – Córka wskazała pyskiem jej róg.
– Róg, każdy jednorożec ma róg, a w nim znajduje się nasza magia. – Obca odpowiedziała jej cicho, wysilając głos.
– Magia?
– Później ci wytłumaczę. – Oparłam głowę na jej grzbiecie, przypominając sobie że tak w zwyczaju miał jej ojciec. To kojące, przynajmniej tak działało to na mnie, gdy po raz pierwszy wykonał ten gest.
– Dlaczego?
W krzakach za nami przypatrywała się wszystkiemu Ivette, niczym cień; albo przyszła tu za Rositą, albo ukrywała się tam już jakiś czas, jej kara sierść idealnie wtapiała się w mrok, nie stała też pod wiatr, więc nie byłam w stanie jej szybciej zlokalizować po zapachu.
– Chcesz zapytać... – wtrąciła obca, kaszląc po tym przez moment: – Jeszcze o coś...?
– Tak! – podjęła z entuzjazmem Rosita: – Jak masz na imię?
– Irutt... – Obca odpowiedziała jej ledwie słyszalnie.
– Ja, Rosita. Dlaczego twoje kopyta są pęknięte na pół? I dlaczego masz taki długi ogon?
– Nie są pęknięte... – szepnęła z rozbawieniem Irutt: – Widziałaś jelenie?
– Nie, w naszym lesie nie ma jeleni, ale mama mi o nich opowiadała.
– Wątpię by widziała jakiekolwiek zwierzęta mające racice – wtrąciłam.
– Ra... Co? – Rosita posłała mi pytające spojrzenie.
– Spójrz... – Irutt wstrzymała kaszel; owinęła ogon wokół kamyka, podnosząc go i kładąc niedaleko mojej córki, przypatrującej się temu z zachwytem: – Dlatego nasze ogony są tak długie.
– Każdy jednorożec tak potrafi, prawda? – Zaczekałam na potwierdzenie Irutt, skinęła łbem: – Mimo że się od nas różnią, są z nami spokrewnione – wyjaśniłam córce.
– A obecność jednorożca przynosi szczęście – mruknął pod nosem Zen: – O ile...
– Naprawdę? – Rosita zrobiła krok w stronę Irutt.
Przysunęłam ją do siebie: – Możesz się zarazić.
– Zarazić? – zapytała córka.
– Przeziębiłam się... – odpowiedziała Irutt.
Córka wpatrywała się w nią, w zamyśleniu, przez kilkanaście sekund, jakby nad czymś się zastanawiała: – Dlatego jesteś taka smutna? – Położyła współczująco uszy.
– Smu... – Irutt zakaszlała, ostrzej i dłużej niż dotychczas.
– Idziemy, Rosita. – Ruszyłam przodem, Rosita wahała się dłuższą chwilę, nie odrywając wzroku od Irutt.
– Chodź – powtórzyłam.
– Jeszcze chwilkę, mamo... – prosiła, patrząc błagalnie w moje oczy. Nie mogłam tak ryzykować.
– Irutt musi oszczędzać głos, poza tym jest już bardzo późno.
– Ale ona nie chce być sama, mamo...
– Będzie z Zenem.
– Zen jej nie lubi.
– Idziemy teraz spać – powiedziałam głosem nieznoszącym sprzeciwu, przesunęłam ją kawałek, nim zdecydowała się iść sama. Po drodze zabrałam także Ivette. Nic do siebie nie powiedziałyśmy, położyła jedynie uszy.
– Pani. – Zatrzymał mnie Lotos: – Faktycznie niczego nie tknęła, znaleźliśmy tylko jeden trop prowadzący przez las. Wychodzi na to że po przekroczeniu granicy przyszła od razu do ciebie, pani.
Obie córki słuchały na niego uważnie.
– Pilnujcie by nie zbliżała się do stada, nie chcę by kogokolwiek zaraziła.
– Tak, pani. – Ruszył dalej.
– Mamo, chodzi o Irutt? – zapytała Rosita.
– Tak, skarbie.
Nie powinnam więcej liczyć na to że Konelia zdoła je upilnować, aczkolwiek skoro już nie spały, a sytuacja została opanowana, uznałam to za właściwy moment.
– Chodźcie ze mną. – Zwróciłam się do córek. Przez dalszą część drogi Rosita wpatrywała się w korony drzew i na sroki przesiadujące na wysokich gałęziach – stały element tutejszych lasów, na który już dawno przestałam zwracać większą uwagę.
– Nie miałyśmy iść spać? – Ivette niosła wysoko głowę, stawiając płynniejsze kroki, kilka razy tracąc rytm, ciągle zerkając na moje nogi. Zorientowałam się że próbuje poruszać się identycznie jak ja, robiłam to już odruchowo, wyuczona przez matkę harmonii i pewności ruchu nie tylko nóg, ale i całego ciała.
– Muszę wam coś powiedzieć.
Zabrałam je na leśną polanę, służącą za ustronne miejsce dla klaczy, które chciały rodzić w samotności, z dala od innych koni i strażników. Teraz była tutaj tylko nasza trójka. Na horyzoncie, ledwo widniał pas słonecznego światła.
– Przysięgnijcie na mnie, na siebie nawzajem, oraz na własne życie, że wszystko co wam teraz powiem, pozostanie między nami. – Stanęłam na przeciwko córek.
Spojrzały mi prosto w oczy, Rosita z zaciekawieniem, układając się wygodnie na ziemi, Ivette skupieniem.
– Przysięgam, na ciebie mamo, na siebie i na siostrę, że nikt się nie dowie – powiedziała pewnie, wyprostowała się, odchylając skrzydła od boków.
– Ja też przysięgam – dodała Rosita.
– Konie oprócz różnych ras dzielą się na te zwykłe i te z mocami, czyli takie, które posiadają umiejętności zdolne do manipulowania rzeczywistością, potrafią na przykład przywołać ogień, bądź wywołać trąbę powietrzną, albo deszcz, unosić przedmioty i tym podobne.
– Łał – zachwyciła się Rosita.
– Pegazy też? – spytała Ivette.
– Tak.
– Chciałabym władać ogniem, albo piorunami, to całkiem przydatne w walce, prawda mamo? – powiedziała Ivette rozkładając skrzydła.
– Fajnie byłoby mieć jakąkolwiek moc – dodała Rosita, zerkając na siostrę.
– Niekoniecznie – stwierdziłam.
– Dlaczego? – spytały obie na raz, Ivette posłała Rosicie wrogie spojrzenie, odsunęła się od niej na całą rozpiętość skrzydła i dopiero wtedy się położyła.
– Jednorożce nazywają moce magią i gromadzą ją w swoim rogu, każdy z nich ją posiada. Natomiast moc u koni krąży wraz z krwią, w całym ciele i tylko niektórzy się z nią rodzą. Pierwotnie takie konie nazywano zaklętymi. Kiedyś populacja zwykłych koni i tych z mocą była zbliżona, ale część zaklętych zapragnęła by następne pokolenie koni rodziło się wyłącznie z mocą. Aby tego dokonać zabijali każdego konia, który jej nie posiadał. Dziesiątkowali przy tym całe stada. Jednorożce, oraz pozostali zaklęci stanęli w obronie zwykłych koni, walcząc z zaklętymi zabójcami na śmierć i życie, i odnosząc przy tym zwycięstwo.
Rosita cofnęła głowę, kierując uszy do tyłu. Ivette obserwowała mnie z uwagą i coraz większym zainteresowaniem.
– Większość koni wierzy że zaklęci zabójcy, przewidując swoją porażkę, rzucili klątwę – odtąd moc miała zatruwać umysł, sprawiając że jej posiadacz staje się zły. Wszystko po to by dokończyć ich dzieła i zgładzić zwykłe konie. Kolejne konie z mocami nazywano już przeklętymi. Do dzisiaj zabija się źrebięta przejawiające nienaturalne zdolności, a także te, które o wszystkim wiedzą, wraz z końmi, które je uświadomiły.
– Ale ty jesteś przywódczynią, mamo, nie mogą ci nic zrobić, ani mi – stwierdziła Ivette: – Poza tym z łatwością byś ich pokonała.
– Mi też nie – dodała Rosita, patrząc na Ivette z położonymi uszami.
– Ta historia jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, koniom wchodzącym w dorosłość, to jak nieoficjalna zasada, zaklętych nadal się zabija, ani ja, ani wasz dziadek nie był w stanie tego zatrzymać.
– Mamo, a kto dokładnie ich zabija? – zapytała Rosita, podchodząc do mnie i wtulając się w mój bok, objęłam ją łbem.
– Może to zrobić każdy kto w to wierzy. Dlatego jak odkryjecie u siebie coś dziwnego to nikomu tego nie pokazujcie i od razu mi powiedzcie. Jeśli złamiecie przysięgę to ryzykujecie życiem całej naszej trójki. – Popatrzyłam uważnie po córkach.
– Tak, mamo. – Ivette nie spuszczała oka z Rosity, która przytaknęła łebkiem. Obie ziewnęły, po kolei.
– Prześpijmy się teraz trochę – zdecydowałam.
– Mamo, a jak ja… – Rosita nie dokończyła, wtulając się we mnie mocniej.
– To wtedy będziemy myśleć co dalej.
– Jak już to ja będę miała moce – powiedziała pewnie Ivette, patrząc na mnie.
– Nie boisz się że cię zabiją? – spytała jej Rosita.
– Mamo, nie pozwoliłabyś na to, prawda?
– To główny powód dlaczego wam o tym mówię, prawdopodobnie żadna z was nie ma mocy, to zdarza się coraz rzadziej, ale mimo wszystko bądźcie ostrożne.
~*~
Lodowaty wiatr, porywał suche, kolorowe liście, chybotał drzewami z mnóstwem pąków, wprawiał w bezładny ruch ogon i grzywę, która co chwilę zasłaniała mi oczy. Zagłuszał także niektóre dźwięki, przynosząc w zamian mnóstwo leśnych zapachów.
Córki właśnie kończyły posiłek, odkąd ustaliłam po której stronie każda z nich będzie pić mleko, nie zmieniły jej ani razu, nawet teraz, kiedy stałam odwrotnie niż zwykle, żeby osłonić Rosite przed podmuchami wiatru. Przywarła do mnie, drżąc nieznacznie, Ivette napuszyła pióra, okrywając się skrzydłami.
– Mamo, a dlaczego ja nie mam skrzydeł, ani ty, mamo, a Iv je ma? – spytała Rosita.
Ivette nastawiła uszu.
– Mój ojciec, a wasz dziadek, był pegazem, przypuszczam że Ivette odziedziczyła skrzydła po nim. My nie miałyśmy tyle szczęścia.
– Widzisz? – Ivette stanęła dumnie, rozpościerając skrzydła i patrząc z wyższością na Rositę, szybko przebiegł po jej ciele zimny dreszcz i na nowo się nimi opatuliła: – Jaki był dziadek?
– Nigdy go nie poznałam, umarł zanim się urodziłam.
– A nasz tata? – dopytała Rosita.
– O tym opowiem wam jak będziecie starsze. – Weszłam na ścieżkę prowadzącą na równinę. Córki szły tuż przy mnie, po obu stronach.
– Mamo, a babcia? Co z nią? Możemy ją poznać? – spytała Rosita.
– Odeszła.
– Dlaczego?
– Zrobiła coś czego nie powinna, musiałam ją wygnać. – Widząc pytającą minę Rosity, dodałam: – Zmusić do odejścia.
– Naprawdę? – Dostrzegłam niebezpieczny błysk w oku Ivette: – Możesz kogoś wyrzucić ze stada?
– Owszem, aczkolwiek nigdy nie zrobię tego bez powodu i wy też powinnyście kierować się sprawiedliwością oraz rozsądkiem. – Wyprowadziłam je z lasu. Wiatr już słabiej uginał źdźbła równinnej trawy. Stado pasło się niedaleko. Ruszyłyśmy w jego stronę.
– Poznamy teraz inne konie? – zapytała Rosita, głosem pełnym ekscytacji, przyspieszając kroku.
– Przecież już znasz część strażników. – Ivette położyła uszy, patrząc na siostrę wrogo. Skierowałam jej głowę w drugą stronę, zwracając jej tym samym niemą uwagę. Napuszyła pióra, wypuszczając z chrap gwałtowniej powietrze. Odsunęła się.
– Wkrótce. Na razie zostaniecie z Ajiri.
– Mogę się pobawić z Irutt?
– Rosita, przeziębienie nie znika z dnia na dzień.
– A mogę się z nią zobaczyć?
– Nie, nie chcę byś znów się pochorowała.
– Mamo, czy jednorożce…? – zaczęła Ivette. Naprawdę nie miałam już czasu.
– Odpowiem wam na wszystko jak wrócę – powiedziałam, po czym zawołałam rżeniem Ajiri. Oddzieliła się od stada, ob drogę do nas kulejąc, nogi uginały się jej pod ciężarem własnego ciała, zgromadziła zbyt wiele tłuszczu w obrębie tułowia.
– Mamo, co jej się stało? – spytała cicho Rosita.
– Nic. Od zawsze taka była – skomentowała Ivette.
– Bądźcie dla niej miłe. Czasami robimy coś destrukcyjnego, po to żeby poczuć się lepiej – odparłam.
– Pani – Ajiri skłoniła przed nami głowę.
Ivette utknęła na niej wzrokiem, mrużąc oczy i strosząc jeszcze bardziej pióra, uszy przycisnęła do szyi.
– Jesteś nieszczęśliwa? – spytała Rosita.
– Długo by opowiadać. Ale skoro cię to ciekawi…
~*~
Oddaliłam się, wykorzystując to że obie córki zasłuchały się na opowieść Ajiri. Zdążyłam dojść zaledwie do lasu, zanim zabrzmiał znajomy stukot kopyt.
– Wygrałam! – wykrzyknęła rozpędzona Rosita, zatrzymując się tak nagle że Ivette ledwie wyhamowała tuż przed jej zadem, przysiadając na tylnych nogach i rozpościerając przy tym skrzydła, jedno z nich musnęło mój bok. Ivette kwiknęła w proteście, łagodniejąc niemal od razu gdy zorientowała się że ją obserwuje.
– Mamo, zapomniałaś o nas – powiedziała Rosita, zadzierając łebek by na mnie spojrzeć.
– Mówiłam poważnie, zos...
– Zostawisz nas tak jak w nocy? – spytała Ivette z pretensją.
Rosita przytuliła się kurczowo do mojej nogi: – Gdzie idziesz?
– Poradzicie sobie, jesteście już starsze, bardziej samodzielne. – Próbowałam odsunąć ją od siebie, przywarła zbyt mocno, oplatując mi nogę, swoimi, przednimi, skrzyżowanymi ze sobą nogami.
– Mogę iść z tobą, mamo? – Znów zadarła łebek, jej oczy wręcz o to błagały.
– Ja też chcę – wtrąciła Ivette.
– Nie. Zostajecie – odparłam, przyłapując się na tym że najchętniej zabrałabym ze sobą Rosite, jest mniejsza od Ivette, jeszcze nieco słabsza.
Posmutniała, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Rosita... – Myślami powróciłam do Angusa, przez jej błękitne, jak jego, oczy. Nie mogłam mu już niczego wynagrodzić.
– Proszę, będę grzeczna...
– Ja też. – Ivette oparła na mnie skrzydło, nie tracąc kontaktu wzrokowego.
– Zostańcie tutaj – powiedziałam stanowczo, siłą odczepiając Rosite, odwróciłam się.
– Mamo... – Rosita złapała mnie za grzywę.
Ivette zagrodziła sobą drogę, rozkładając skrzydła: – Chce iść z tobą mamo, mogłabym pomóc, albo nauczyć się czegoś przydatnego.
– Wystarczy. – Zaprowadziłam je obie z powrotem do Ajiri, pilnując by tym razem zostały z nią.
~*~
Wyszłam z lasu, zastając Zena niosącego ostatnie już zioła. Przy samej granicy czekała Irutt. W pobliżu czuwało kilku strażników. Wyglądała na o wiele żywszą niż wczoraj, choć nadal zmartwioną, zorientowałam się że jej szczupła sylwetka wynikała z nieco innej budowy ciała niż nasza.
– Dziękuje, pani – powiedziała z mniejszą chrypą niż wczoraj, przez chwilę utknęła spojrzeniem na wiszącym na mojej szyi niebieskim krysztale, cofnęła uszy. Pochyliła głowę. W świetle dnia jej róg okazał się od czubka do połowy czerwony, dalej pozostając biały, między chrapami wyróżniały się dwa trójkątne ciapki, jedna pod drugą, ruda i siwa. W jasnobrązowej grzywie znajdowały się czerwone pasma, a uszy od połowy zdobił ciemny brąz.
– Widzę, że już ci lepiej, Irutt.
– To zasługa Zena. – Posłała mu wdzięczne spojrzenie: – I twoja, pani. Żałuje że nie mam wam jak się odwdzięczyć.
– Nic wielkiego nie zrobiłem, dałem jej tylko kukłecznik, by mogła się w końcu wyciszyć i odpocząć – wyjaśnił: – Ciągle się przebudzała…
– Musimy już ruszać, proszę. – przerwała mu Irutt.
– Pani, lepiej mieć się na baczności, dlatego... – zawahał się.
– Postanowiłeś wyruszyć sam – zgadywałam.
Umilknął, jedynie przytakując, nieco zakłopotany.
– Zgoda – powiedziałam.
– Prosiłbym też żebyś nikogo tam nie wysyłała, pani. Nie możemy ryzykować. Jeśli wrócę to znaczy że się udało, jeśli nie, to jestem martwy.
Irutt wyprostowała się nagle, wcześniej luźno kołyszący się przy jej racicach ogon, wyginając w łuk.
– Ale możesz im pomóc? – dopytała półgłosem: – Potraficie, prawda? – Spojrzała na mnie z niegasnącą nadzieją.
– Zrobię co będę mógł, mają niewielką szansę, jeśli mam być szczery. Jeśli jeszcze żyją. – Zen złapał część zebranych ziół, za lianę trzymającą je w kupie, pomogłam umocować mu je na grzbiecie. Potem kolejne, a trzecie postanowił nieść w pysku.
– Ale mają szansę, uratujemy ich – powiedziała Irutt, owijając ciasno ogon na ostatniej kupie ziół, które dźwigał, Zen nie protestował by je niosła: – Musimy tylko się pośpieszyć...
– Możesz mieć racje... – mruknął.
Irutt pobiegła przodem, Zen próbował ją nadgonić, zniknęli wkrótce z pola widzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz