niedziela, 18 lipca 2021

Rodzina cz.1

Księżyc zniknął za czubkami drzew, a całą równinę zakrył ogromny cień. Stąpanie i szepty mieszały się ze spokojnymi oddechami śpiących koni. Córki już zasnęły. Rosita z łebkiem opartym o moje kopyta, a Ivette kawałek dalej, otulona skrzydłami.

Zanim się położyłam wiatr przywiał obcy zapach.

– Konelia, miej na nie oko – poleciłam strażnice, czuwającej najbliżej wzgórza.

Przytaknęła.

– Mamo, gdzie idziesz? – Ivette stała już na nogach.

– Zostań tutaj – kazałam, po czym wyruszyłam sprawdzić co to. Z lasu wyłoniła się, zwinnie wymijając drzewa, sylwetka, małego, wychudzonego konia. Ciągnął się za nim długi ogon, a od łba odstawał róg.

Jednorożec?

Wyszłam na przeciwko przybyszce, zostawiając stado i córki kilkadziesiąt metrów dalej.

– Potrzebujemy pomocy... – wydusiła niemal bezdźwięcznie, kaszląc i garbiąc się. Plamy pod jej oczami, przypominały wyciekającą krew, jednakże brak charakterystycznej woni i identyczny kształt obu zdradzał że to jedynie wzór sierści.

– Co się stało? – spytałam oficjalnym tonem. 

– Stado...

Za obcą zatrzymał się Lotos, żywo się jej przyglądając. Najwyraźniej przywiodła go tu ciekawość i żaden ze strażników pilnujących granic jej nie zauważył, inaczej przybyliby tu wraz z nią.

Kasłając, oplotła ogon, zakończony gęstym pękiem włosów, wokół tylnej nogi. Jej nogi dygotały przeraźliwie, a opadłe uszy zdradzały wyczerpanie, obecne także w oczach, wpatrujących się we mnie z wysiłkiem i nadzieją: – Stado umiera… Zaraza...

– Przynieś jej wody i zawołaj Zena – poleciłam strażnikowi, oddalił się bez słowa, pozostawiając nas same. Odsunęłam się o kilka kroków, w ramach bezpieczeństwa.

– Odpocznij. Zen za chwilę się tobą zajmie…

– Nie... Moja rodzina... – Uniosła z wysiłkiem głowę: – Błagam, pomóżcie nam... – Wbiła w ziemię szeroko rozstawione kopyta, przypominające racice, próbując jakoś jeszcze ustać: – Jeśli nie, to... Powiedz, nie mogę tracić czasu... – szepnęła, walcząc z opadającymi powiekami. 

Zachowałam neutralny wyraz pyska.

– Zgoda, Zen spróbuję wam pomóc, jutro wyruszycie z samego rana, ale teraz musisz odpocząć, bo w takim stanie nikomu nie pomożesz.

Otworzyła szerzej oczy, patrząc w moje przez dłuższą chwilę w zupełnym milczeniu.

– Dziękuję... – szepnęła, posyłając mi smutny uśmiech. Odetchnęła z ulgą, osuwając się na ziemię, owinęła wokół siebie ogon.

 W nikłym świetle jej siwą głowę przecinał ciemny brąz, od czoła, przez grzbiet nosa aż do żuchwy. Róg od połowy, po sam czubek był słabo widoczny w ciemności. Przyglądając się jej bardzo młodym, prawie źrebięcym rysą pyska, zgadywałam że miała dopiero około roku, albo mniej, to by tłumaczyło też jej niewielki wzrost.

– Gdzie twoi rodzice? Przybyłaś tu sama?

Przytaknęła słabo: – Nikt inny... Nie mógł wyruszyć po...

– Pomoc? – dokończyłam za nią, słysząc jak wysila, zapewne bolące gardło.

Przytaknęła łbem, dodając od siebie szeptem: – Długo szukałam i... – Zakasłała.

Zen właśnie przybył wraz z Lotosem, stawiając żółwią skorupę z wodą, obok obcej, zanurzyła pysk, pochłaniając od razu całą zawartość.

– Nie zbliżaj się do stada, nie chcę byś przypadkiem kogoś zaraziła – dodałam. Odwróciłam się do Zena: – Ty także uważaj, wyruszysz z nią rano, by pomóc jej stadu, zabierzesz ze sobą połowę naszych zapasów i dwójkę pomocników. Na razie sprawdź co z nią i ewentualnie podaj jej potrzebne zioła, zbadaj też Lotosa i każdego kto miał z nią styczność.

– Pani, oszalałaś? – Zen cofnął się o krok, mrużąc oczy: – Powinniśmy się jej stąd jak najszybciej pozbyć.

Obca uniosła głowę z niepokojem w oczach, z jej brody skapywała woda.

– Zarazę najłatwiej zwalczyć u źródła, jeśli wybuchła w jakimkolwiek stadzie, to zagraża także nam i innym koniom. Jesteś najlepszym opiekunem zdrowia i ufam że sobie z tym poradzisz.

– No właśnie, chcesz pozbawić. Naszego. Stada. Moich umiejętności leczniczych? Wysyłając mnie na samobójczą misję? – Spojrzał na mnie zdumiony i oburzony zarazem.

– Już zdecydowałam – odparłam stanowczo.

Przytaknął nieoczekiwanie, najpierw obejrzał Lotosa z każdej ze stron, upewniając się też co do jego zapachu, przykładał ucho w różnych miejscach, przysłuchując się oddechowi i pracy innych narządów, na koniec dotykając boku szyi po to aby sprawdzić temperaturę. Strażnik ani drgnął. W oczekiwaniu na werdykt zerknęłam na nieznajomą, leżała z zamkniętymi oczami, spokojnie oddychając.

– Zdrowy – oświadczył Zen.

– Możesz iść – dodałam, Lotos oddalił się w mgnieniu oka. Zen mruknął coś pod nosem.

– Teraz ty, pani – powiedział, nim zaczął oględziny. Nie zwracałam na to zbytniej uwagi, przyglądając się, nietypowym kopytom jednorożca, zaschło na nich błoto, posklejało też wyrastające z pęcin szczotki.

– Postaraj się jej nie budzić, jak już zostaniecie sami. – Tuż po tych słowach zaczęła poruszać nieznacznie samymi kopytami, wargi jej drżały, chrapy rozszerzały się i przymykały dość gwałtownie.

– To zależy czy powierzchowne oględziny wystarczą – odpowiedział od niechcenia Zen. 

Trzasnęły gałązki, obca otworzyła oczy, unosząc głowę, obejrzałam się wraz z Zenem, okazało się że to Rosita. Przybiegła, od razu wtulając się w mój bok.

– Mamo, kto to?

– Powinnaś zostać w stadzie, z siostrą – powiedziałam: – Drugi raz nigdzie się nie oddalaj kiedy mnie nie ma.

– Ale..

– Cześć, mała. – Młoda jednoroża uśmiechnęła się, sprawiając wrażenie przyjaznej i łagodnej, pomimo chropowatego głosu.

– Co to takiego? – Córka wskazała pyskiem jej róg.

– Róg, każdy jednorożec ma róg, a w nim znajduje się nasza magia. – Obca odpowiedziała jej cicho, wysilając głos.

– Magia?

– Później ci wytłumaczę – odparłam, przysuwając córkę w stronę Zena, westchnął zniecierpliwiony.

– Jak ktoś jeszcze tu przyjdzie... – mruknął w trakcie badania Rosity. Córka spoglądała na mnie pytająco i z niepokojem w błękitnych oczach.

– Stój grzecznie, Zen cię zbada i wrócimy do stada. – Oparłam głowę na jej grzbiecie, przypominając sobie że tak w zwyczaju miał jej ojciec. To kojące, przynajmniej tak działało to na mnie, gdy po raz pierwszy wykonał ten gest.

Między drzewami przypatrywała się wszystkiemu Ivette, niczym cień; albo przyszła tu za Rositą, albo ukrywała się tam już jakiś czas, jej kara sierść idealnie wtapiała się w mrok, nie stała też pod wiatr, więc nie byłam w stanie jej szybciej zlokalizować po zapachu.

– Ale jestem już zdrowa?... – spytała Rosita.

– Zen tylko się upewnia.

Opiekun zdrowia zaczął coś mamrotać o niewyspaniu i pechu jaki go spotkał.

– Chcesz zapytać... – wtrąciła obca, kaszląc po tym przez moment: – O coś...?

– Tak! – podjęła z entuzjazmem Rosita: – Jak masz na imię?

– Irutt... – Obca odpowiedziała jej ledwie słyszalnie.

– Ja, Rosita. Dlaczego twoje kopyta są pęknięte na pół? I dlaczego masz taki długi ogon?

– Nie są pęknięte... – szepnęła z rozbawieniem Irutt: – Widziałaś jelenie?

– Nie, w naszym lesie nie ma jeleni, ale mama mi o nich opowiadała.

– Wątpię by widziała jakiekolwiek zwierzęta mające racice – wtrąciłam.

– Ra... Co? – Rosita posłała mi pytające spojrzenie.

– Spójrz... – Irutt wstrzymała kaszel; owinęła ogon wokół kamyka, podnosząc go i kładąc niedaleko mojej córki, przypatrującej się temu z zachwytem.

– Każdy jednorożec tak potrafi, prawda? – Zaczekałam na potwierdzenie Irutt, skinęła łbem: – Mimo że się od nas różnią, są z nami spokrewnione – wyjaśniłam córce.

– A obecność jednorożca przynosi szczęście – mruknął pod nosem Zen: – O ile...

– Naprawdę? – Rosita zrobiła krok w stronę Irutt. 

Przysunęłam ją do siebie: – Możesz się zarazić.

– Gotowe, pani, obie jesteście zdrowe – oznajmił Zen.

– Zarazić? – zapytała córka.

– Przeziębiłam się... – odpowiedziała Irutt.

Córka wpatrywała się w nią, w zamyśleniu, przez kilkanaście sekund, jakby nad czymś się zastanawiała: – Dlatego jesteś taka smutna? – Położyła współczująco uszy.

– Smu... – Irutt zakaszlała, ostrzej i dłużej niż dotychczas.

– Idziemy, Rosita. – Ruszyłam przodem, Rosita wahała się dłuższą chwilę, nie odrywając wzroku od Irutt.

– Chodź – powtórzyłam.

– Jeszcze chwilkę, mamo... – prosiła, patrząc błagalnie w moje oczy. Nie mogłam tak ryzykować.

– Irutt musi oszczędzać głos, poza tym jest już późno.

– Ale ona nie chce być sama, mamo...

– Będzie z Zenem.

– Zen nie ma ochoty tu być.

– Aż tak to widać? – zapytał, ziewając po chwili.

– Idziemy teraz spać – powiedziałam głosem nieznoszącym sprzeciwu, posunęłam ją kawałek, nim zdecydowała się iść sama. Po drodze zabrałam także Ivette. Nic do siebie nie powiedziałyśmy, położyła jedynie uszy.

Nie powinnam więcej liczyć na to że Konelia zdoła je dopilnować, aczkolwiek skoro już nie spały uznałam to za właściwy moment.

– Chodźcie ze mną. – Skinięciem łba odwołałam wszystkich pobliskich strażników. Rosita przyglądała się każdemu, mijanemu ogierowi. Przez dalszą część drogi zapatrując się w korony drzew i na sroki przesiadujące na wysokich gałęziach – stały element tutejszych lasów, na który już dawno przestałam zwracać większą uwagę.

– Nie miałyśmy iść spać? – Ivette niosła wysoko głowę, stawiając płynniejsze kroki, kilka razy tracąc rytm, ciągle zerkając na moje nogi. Zorientowałam się że próbuje poruszać się identycznie jak ja, robiłam to już odruchowo, wyuczona przez matkę harmonii i pewności ruchu nie tylko nóg, ale i całego ciała.

– Muszę wam coś powiedzieć.

Zabrałam je na leśną polanę, z daleka od innych koni. Na horyzoncie, ledwo widniał pas słonecznego światła.

– Przysięgnijcie na mnie, na siebie nawzajem, oraz na własne życie, że wszystko co wam teraz powiem, pozostanie między nami. – Stanęłam na przeciwko córek.

Spojrzały mi prosto w oczy, Rosita z zaciekawieniem, układając się wygodnie na ziemi, Ivette skupieniem.

– Przysięgam, na ciebie mamo, na siebie i na siostrę, że nikt się nie dowie – powiedziała pewnie, wyprostowała się, odchylając skrzydła od boków.

– Ja też przysięgam – dodała Rosita.

– Konie oprócz różnych ras dzielą się na te zwykłe i te z mocami, czyli takie, które posiadają umiejętności zdolne do manipulowania rzeczywistością, potrafią na przykład przywołać ogień, bądź wywołać trąbę powietrzną, albo deszcz, słyszeć myśli innych koni i tym podobne.

– Łał – zachwyciła się Rosita.

– Pegazy też? – spytała Ivette.

– Tak.

– Chciałabym władać ogniem, albo piorunami, to całkiem przydatne w walce, prawda mamo? – powiedziała Ivette rozkładając skrzydła.

– Fajnie byłoby mieć jakąkolwiek moc – dodała Rosita, zerkając na siostrę.

– Niekoniecznie – stwierdziłam.

– Dlaczego? – spytały obie na raz, Ivette posłała Rosicie wrogie spojrzenie, odsunęła się od niej na całą rozpiętość skrzydła i dopiero wtedy się położyła.

– Jednorożce nazywają moce magią i gromadzą ją w swoim rogu, każdy z nich ją posiada, jest więc dla nich naturalna. Natomiast moc u koni krąży wraz z krwią, w całym ciele i tylko niektórzy się z nią rodzą. Pierwotnie takie konie nazywano Zaklętymi. Kiedyś populacja zwykłych koni i tych z mocą była zbliżona, ale część Zaklętych zapragnęła by następne pokolenie koni rodziło się wyłącznie z mocą. Aby tego dokonać zabijali każdego konia, który jej nie posiadał. Dziesiątkowali przy tym całe stada. Jednorożce, oraz pozostali Zaklęci stanęli w obronie zwykłych koni, walcząc z Zaklętymi-zabójcami na śmierć i życie, i odnosząc przy tym zwycięstwo.

Rosita cofnęła głowę, kierując uszy do tyłu. Ivette obserwowała mnie z uwagą i coraz większym zainteresowaniem.

– Większość koni wierzy że Zaklęci-zabójcy, przewidując swoją porażkę, rzucili klątwę – odtąd moc miała zatruwać umysł, sprawiając że jej posiadacz staje się zły. Wszystko po to by dokończyć ich dzieła i zgładzić zwykłe konie. Kolejne konie z mocami nazywano już Przeklętymi. Do dzisiaj zabija się źrebięta przejawiające nienaturalne zdolności, a także te, które o wszystkim wiedzą, wraz z końmi, które je uświadomiły.

– Ale ty jesteś przywódczynią, mamo, nie mogą ci nic zrobić, ani mi – stwierdziła Ivette: – Poza tym z łatwością byś ich pokonała.

– Mi też nie – dodała Rosita, patrząc na Ivette z położonymi uszami.

– Ta historia jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, koniom wchodzącym w dorosłość, to jak nieoficjalna zasada, Zaklętych się zabija, ani ja, ani wasz dziadek nie był w stanie tego zatrzymać. 

– Mamo, a kto dokładnie ich zabija? – zapytała Rosita, podchodząc do mnie i wtulając się w mój bok, objęłam ją łbem. 

– Może to zrobić każdy kto w to wierzy. Dlatego jak odkryjecie u siebie coś dziwnego to nikomu tego nie pokazujcie i od razu mi powiedzcie. Jeśli złamiecie przysięgę to ryzykujecie życiem całej naszej trójki. – Popatrzyłam uważnie po córkach. 

– Tak, mamo. – Ivette nie spuszczała oka z Rosity, która przytaknęła łebkiem. Obie ziewnęły, po kolei.

– Prześpijmy się teraz trochę – zdecydowałam.

– Mamo, a jak ja… – Rosita nie dokończyła, wtulając się we mnie mocniej.

– To wtedy będziemy myśleć co dalej.

– Jak już to ja będę miała moce – powiedziała pewnie Ivette, patrząc na mnie.

– Nie boisz się że cię zabiją? – spytała jej Rosita.

– Mamo, nie pozwoliłabyś na to, prawda? 

– To główny powód dlaczego wam o tym mówię, prawdopodobnie żadna z was nie ma mocy, ale mimo wszystko bądźcie ostrożne. 


~*~


Lodowaty wiatr, porywał suche, kolorowe liście, chybotał drzewami z mnóstwem pąków, wprawiał w bezładny ruch ogon i grzywę, która co chwilę zasłaniała mi oczy. Zagłuszał także niektóre dźwięki, przynosząc w zamian mnóstwo leśnych zapachów.

 Córki właśnie kończyły posiłek, odkąd ustaliłam po której stronie każda z nich będzie pić mleko, nie zmieniły jej ani razu, nawet teraz, kiedy stałam odwrotnie niż zwykle, żeby osłonić Rosite przed podmuchami wiatru. Przywarła do mnie, drżąc nieznacznie, Ivette napuszyła pióra, okrywając się skrzydłami.

– Mamo, a dlaczego ja nie mam skrzydeł, ani ty, mamo, a Iv je ma? – spytała Rosita. 

Ivette nastawiła uszu.

– Mój ojciec, a wasz dziadek, był pegazem, przypuszczam że Ivette odziedziczyła skrzydła po nim. My nie miałyśmy tyle szczęścia.

– Widzisz? – Ivette stanęła dumnie, rozpościerając skrzydła i patrząc z wyższością na Rosite, szybko przebiegł po jej ciele zimny dreszcz i na nowo się nimi opatuliła: – Jaki był dziadek?

– Nigdy go nie poznałam, umarł zanim się urodziłam.

– A nasz tata? – dopytała Rosita.

– O tym opowiem wam jak będziecie starsze. – Weszłam na ścieżkę prowadzącą na równinę. Córki szły tuż przy mnie, po obu stronach. 

– Mamo, a babcia? Co z nią? Możemy ją poznać? – spytała Rosita.

– Odeszła.

– Dlaczego?

– Zrobiła coś czego nie powinna, musiałam ją wygnać. – Widząc pytającą minę Rosity, dodałam: – Zmusić do odejścia.

– Naprawdę? – Dostrzegłam niebezpieczny błysk w oku Ivette: – Możesz kogoś wyrzucić ze stada?

– Owszem, aczkolwiek nigdy nie zrobię tego bez powodu i wy też powinnyście kierować się sprawiedliwością, oraz rozsądkiem. – Wyprowadziłam je z lasu. Wiatr już słabiej uginał źdźbła równinnej trawy. Stado pasło się niedaleko. Ruszyłyśmy w jego stronę.

– Poznamy teraz inne konie? – zapytała Rosita, głosem pełnym ekscytacji, przyspieszając kroku.

– Przecież już znasz część strażników. – Ivette położyła uszy, patrząc na siostrę wrogo. Skierowałam jej głowę w drugą stronę, zwracając jej tym samym niemą uwagę. Napuszyła pióra, wypuszczając z chrap gwałtowniej powietrze. Odsunęła się.

– Wkrótce. Na razie zostaniecie z Ajiri. – Zawołałam ją rżeniem. Ajiri oddzieliła się od stada, ob drogę do nas kulejąc, nogi uginały się jej pod ciężarem własnego ciała – zgromadziła zbyt wiele tłuszczu w obrębie tułowia.

– Mamo, co jej się stało? – spytała cicho Rosita.

– Nic. Od zawsze taka była – skomentowała Ivette.

– Uszanujcie jej wybór. Czasami robimy coś destrukcyjnego, po to żeby poczuć się lepiej – odparłam.

– Pani – Ajiri skłoniła przed nami głowę. 

Ivette utknęła na niej wzrokiem, mrużąc oczy i strosząc jeszcze bardziej pióra, uszy przycisnęła do szyi.

– Jesteś nieszczęśliwa? – spytała Rosita.

– Długo by opowiadać. Ale skoro cię to ciekawi…


~*~


Oddaliłam się, wykorzystując to że obie córki zasłuchały się na opowieść Ajiri. Zdążyłam dojść zaledwie do lasu, zanim zabrzmiał znajomy stukot kopyt. 

– Wygrałam! – wykrzyknęła rozpędzona Rosita, zatrzymując się tak nagle że Ivette ledwie wyhamowała tuż przed jej zadem, przysiadając na tylnych nogach i rozpościerając przy tym skrzydła, jedno z nich musnęło mój bok. Kwiknęła w proteście, łagodniejąc gdy zorientowała się że ją obserwuje.

– Mamo, zapomniałaś o nas – powiedziała Rosita, zadzierając łebek by na mnie spojrzeć.

– Mówiłam poważnie, zos...

– Zostawisz nas tak jak w nocy? – spytała Ivette z pretensją.

Rosita przytuliła się kurczowo do mojej nogi.

– Poradzicie sobie, jesteście już starsze, bardziej samodzielne. – Próbowałam odsunąć ją od siebie, przywarła zbyt mocno, oplatując mi nogę, swoimi, przednimi, skrzyżowanymi ze sobą nogami.

– Mogę iść z tobą, mamo? – Znów zadarła łebek, jej oczy wręcz o to błagały. 

– Ja też chcę – wtrąciła Ivette.

– Nie. Zostajecie – odparłam, przyłapując się na tym że najchętniej zabrałabym ze sobą Rosite, jest mniejsza od Ivette, jeszcze nieco słabsza. 

Posmutniała, nie odrywając ode mnie wzroku.

– Rosita... – Myślami powróciłam do Angusa, przez jej błękitne, jak jego, oczy. Nie mogłam mu wszystkiego wynagrodzić.

– Proszę, będę grzeczna...

– Ja też – Ivette oparła na mnie skrzydło, nie tracąc kontaktu wzrokowego.

– Zostańcie tutaj – powiedziałam stanowczo, siłą odczepiając Rosite, odwróciłam się.

– Mamo... – Rosita złapała mnie za grzywę.

 Ivette zagrodziła sobą drogę, rozkładając skrzydła: – Chce iść z tobą mamo, mogłabym pomóc, albo nauczyć się czegoś nowego.

– Wystarczy. – Zaprowadziłam je obie z powrotem do Ajiri, pilnując by tym razem zostały z nią.


~*~


Wyszłam z lasu, zastając Zena niosącego ostatnie już zioła. Przy samej granicy czekała Irutt. W pobliżu nie zastaliśmy ani jednego strażnika.

– To w ramach bezpieczeństwa – wytłumaczył Zen.

– Dziękuje, pani – powiedziała Irutt, z mniejszą chrypą niż wczoraj, przez chwilę utknęła spojrzeniem na wiszącym na mojej szyi niebieskim krysztale. Pochyliła głowę. W świetle dnia jej róg okazał się od czubka do połowy czerwony, dalej pozostając biały, między chrapami wyróżniały się dwa trójkątne ciapki, jedna pod drugą, ruda i siwa. W jasnobrązowej grzywie znajdowały się czerwone pasma, a uszy od połowy zdobił ciemny brąz.

– Widzę, że z twoim głosem już lepiej. – I nie tylko z nim, wyglądała na pełną energii.

– To zasługa Zena. – Uśmiechnęła się do niego: – Dał mi taką roślinę...

– To był kukłecznik, młoda – poprawił ją Zen: – Nie jest niczym zarażona, to wskutek odwodnienia, no i nieco nadwyrężyła głos... – Odwrócił się do Irutt: – Moja droga, nawet jeśli się spieszysz, to zatrzymaj się na te kilka chwil i popij kilka łyków z byle kałuży.

– Będę pamiętać... – obiecała.

– Lepiej by woda była jednak w miarę czysta – dodałam. Zen być może uznał to za zbyt dużą oczywistość by o tym wspominać.

– Dziękuje wam za troskę. – Posłała mi wdzięczny uśmiech: – Żałuje że nie mam wam jak się odwdzięczyć.

– Jeszcze nic nie zrobiliśmy. – Zen uśmiechnął się do niej, choć przy mnie nigdy nie okazywał większego entuzjazmu, nawet kiedy byłam źrebakiem. Poza tym, wczoraj zupełnie nie zapowiadało się by miał polubić Irutt.

– Wracając, lepiej mieć się na baczności, dlatego... – zawahał się.

– Postanowiłeś wyruszyć sam. 

Umilknął, jedynie przytakując, nieco zakłopotany. Tak nagle zmienił zdanie. Dlaczego teraz chętniej zgadzał się im pomóc? To wciąż obcy i wciąż mógł umrzeć. Moja rola jednak nie polegała na zadawaniu takich pytań. Prawdopodobnie pogodził się ze swoim przeznaczeniem. Musiał być świadomy do czego może doprowadzić go jego stanowisko, przynajmniej sam mógł podjąć decyzje kim będzie, a teraz ponosić jej konsekwencje.

– Zgoda – powiedziałam.

– Prosiłbym też żebyś nikogo tam nie wysyłała, pani. Nie możemy ryzykować. Jeśli wrócę to znaczy że się udało...

Irutt odetchnęła, jak gdyby było już po wszystkim. 

Zen popatrzył na nią: – Jeśli nie, to jestem martwy.

Wyprostowała się nagle, wcześniej luźno kołyszący się przy jej kopytach ogon, wyginając w łuk.

– Ale możesz im pomóc? – dopytała półgłosem: – Potraficie, prawda? – Spojrzała na mnie z niegasnącą nadzieją.

– Zrobię co będę mógł, mają niewielką szansę, jeśli mam być szczery. – Zen złapał część zebranych ziół, za lianę trzymającą je w kupie, pomogłam umocować mu je na grzbiecie. Potem kolejne, a trzecie postanowił nieść w pysku.

– Ale mają szansę, uratujemy ich – powiedziała Irutt, owijając ciasno ogon na ostatniej kupie ziół, które dźwigał, Zen nie protestował by je niosła: – Musimy tylko się pośpieszyć...

– Możesz mieć racje... – mruknął.

Wyruszyli kłusem, Irutt sunęła po ziemi z prędkością dorównującą koniom w galopie, Zen próbował ją nadgonić, zniknęli wkrótce z pola widzenia.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz