[Linnir]
Dzisiaj przywitałam bezchmurne niebo, najłatwiejsze do obserwacji. Gryfy tak chętnie wykorzystywały chmury, a opady jeszcze bardziej przyciągały je na łowy. Od dawna nie były już moim zmartwieniem, na nowo cieszyłam się z każdego deszczu i śniegu, choć wciąż to czyste niebo przynosiło pewną ulgę.
Przede mną rozciągał się las, a za mną jaskinia, z której dochodziły rozmowy członków stada. Kiedy ja starałam się ich nie słuchać Keira przeciwnie, urozmaiciła swój posiłek podsłuchiwaniem rodziny. Blakie drzemała na jej grzbiecie.
– Ciociu, czy to krew…? – Keira poderwała głowę, węsząc w powietrzu. Blakie otworzyła oczy. Nabrałam więcej powietrza do chrap, wśród zapachu lasu, wyodrębniłam zapach krwi. Nigdy nie dopasowałabym go do właściwej osoby. I nie ma na czasu.
– Ukryjcie się w jaskini, przyjdę po was. – Pobiegłam do lasu, zapach krwi stawał się coraz wyraźniejszy. Rozpoznałam sierść Irutt i Zammi, przemieszczały się pomiędzy drzewami. Podbiegłam do nich, Irutt na mnie opadła, krew leciała z niej jak woda, ale jeszcze to do mnie w pełni nie docierało.
– Irutt, mów do mnie, nie wolno ci zasnąć. – Podciągnęłam ją bardziej na nogi: – Zam, pomóż mi.
– Przepraszam… – zapłakała Zammi: – To wszystko moja wina, mieliście rację…
– Przytrzymaj ją. – Oparłam o nią Irutt: – Złap ogonem.
Zbliżyłam głowę do ziemi i przechyliłam ją odpowiednio, by mój pomarańczowy kryształ dotknął podłoża i mogłam go przytrzymać kopytem, zdjęłam go kolejnym ruchem głowy. Przyłożyłam róg do rany Irutt, przejmując część jej obrażeń na siebie. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i tak słabo jakbym nie spała przez kilka dni. Najważniejsze że powstrzymałam krwawienie.
– Karmiłam go myszami, chciałam dobrze… – wyłkała Zammi: – Linnir!
Zleciałam na drzewo, ich korony tańczyły mi przed oczami, zlewając się z niebem.
– Twój syn jej to zrobił? – zapytałam. Irutt osunęła się na ziemię. Próbowałam dopiero teraz powstrzymać ją od tego upadku. Moje mięśnie działały nagle wolniej od umysłu.
– Tak, ale to ja za to odpowiadam, nie krzywdźcie go, proszę…
Otrząsnęłam się, choć nadal dwoili mi się przed oczami, ale potrafiłam jeszcze zabrać Irutt na grzbiet. Szłam powoli, by nie wpaść na żadne z drzew. W ślinie Opala musiało być coś co wywołało te objawy.
~*~
– Ciociu… – głos należał do Kei, ale równie dobrze Blakie mogła szturchnąć mnie w bok.
– Pozwól jej odpocząć – powiedziała Chaos.
– Ciocia nigdy nie zdejmuje kryształu na tak długo.
Któraś pociągnęła mnie lekko za grzywę.
Otworzyłam oczy, najpierw patrząc na racice, na miejscu moich kopyt, przeniosłam wzrok na Kei i Blakie, na Chaos, zauważając zarys rogu. Irutt spała obok mnie, z już opatrzoną raną, uchyliłam jej opatrunek, nie podobał mi się jej zapach.
– Ciociu, co się stało? – zapytała Keira.
Blakie oparła pysk o bok Irutt, mocząc go łzami, jakby już…
– Za chwilę – Wyszłam potykając się o plączący się pod moimi nogami ogon. Nie pamiętałam gdzie zostawiłam kryształ, a Irutt potrzebowała mnie na już. Poszukałam odpowiednich ziół, zrywając je szybko, haczyłam rogiem o gałęzie krzewów. Przyniosłam je razem z wodą, nieudolnie ściskając pęk ziół ogonem, położyłam go sobie na grzbiecie. Ściągałam Irutt na szybko założony opatrunek, pewnie też na wpół nieprzytomnie, nie pamiętałam nawet momentu gdy ją tu zaniosłam. Łzy przysłoniły mi obraz. Przetarłam je ogonem, wyczyściłam ranę, przygotowywałam zioła. Ajiri weszła do środka, zerknęłam na nią przelotnie. Trzymała w pysku zioła.
– Właśnie miałam to zrobić – powiedziała.
– Linnir, znalazłam twój kryształ. – Kometa weszła tuż po Ajiri, odstawiając wodę obok Irutt, przyniosła mój kryształ zawinięty wokół swojej przedniej nogi, teraz zaczęła go odwijać.
– Ciociu, możemy wrócić do rodziców? – Keira wstała już na nogi. Blakie próbowała dosięgnąć do Irutt, ale jej siostra się odsunęła.
– Nie możemy tu zostać? – zapytała jej Blakie: – Chcę być teraz z ciociami.
– Ja chcę do rodziców… – Łzy popłyneły po policzkach Keiry: – Nie chcę widzieć jak ciocia Irutt umiera!
– Chodźcie ze mną. – Chaos zabrała je na zewnątrz.
– Przydadzą się na twoją ranę. – Ajiri odłożyła kolejną porcję ziół przy mnie.
Irutt nie umrze, nie pozwolę jej.
– Bardziej niż teraz – Przyłożyłam ostrożnie róg do rany Irutt.
– Czekaj! – Kometa odepchnęła moją głowę, magia zaiskrzyła lekko na końcu rogu, ale nie zdążyła zadziałać: – A jak… To może być niebezpieczne, bardzo, już straciłaś przytomność, a jak stracisz na jeszcze dłużej, albo… Jeśli Irutt się nie obudzi, oby się obudziła, ale jeśli… I ty też wtedy…
– Potrzebujemy cię przytomną. Sama wiesz co tu się ciągle dzieje – dodała Ajiri: – Stan Irutt jest stabilny, badałam ją jak spałaś.
– Jestem pewna że czułaś swoją magią to samo co mówi Ajiri – powiedziała Kometa.
– Magia jest Beerha, a wy moglibyście przyznać że potrzebujecie jej, a nie mnie. – Strząsnęłam łzy, obserwując czy Irutt prawidłowo oddycha, wzięłam kryształ od Komety, zakładając go nieudolnie chwytnym ogonem. Mój ogon wrócił do poprzedniego stanu, wraz z kopytami, a róg zniknął.
– Nieprawda, potrzebujemy twojej magii, ale też ciebie… I… Chyba w ten sposób bardziej pomożesz Irutt, przynajmniej… – urwała.
– Zostanę z wami. – Odgarnęłam grzywkę z czoła Irutt i rogu, przez chwilę mając nadzieję że jak zawsze otworzy oczy. Ułożyłam jej ciało wygodniej, tak jak lubiła spać, na boku. Łzy wypłynęły mi z oczu, zamrugałam, sprawdzając jej oddech. Nie chciała puścić mnie samej, bym wypatrywała zagrożenia ze strony Ulluna, ale to wczoraj nie powinnyśmy się rozdzielać.
[Opal]
Wciąż czułem słodki smak krwi Irutt i jej samej, nienawidząc się z tego powodu. Siedziałem w pustym drzewie, do góry nogami, bo tak udało mi się do niego wskoczyć, rozwalając wcześniej korę, by poszerzyć wejście. Siedziałem tu już bardzo długo. Mama szybko mnie wytropiła i ciągle łapała ogonem, a ja coraz rozpaczliwej ją gryzłem.
– Opal wyjdź, proszę, to wszystko moja wina – płakała: – Kochanie, wyjdź – Objęła mnie ogonem i znowu zanurzyłem w nim kły. Krew mamy mi nie smakowała, dlaczego Irutt była tak smaczna? Mama dokądś pobiegła z płaczem. Obróciłem się, zadem do dołu, zamiast głową. Strzepnąłem z chrap pająka ogonem. Po wnętrzu pniu chodziło jeszcze więcej robaków, zlizałem je, chrupiąc ich pancerzyki. Szkoda że nie są lepsze od Irutt, musi być coś smaczniejszego, bym przestał o niej myśleć. Ona jest jednorożcem jak mój tata. Nie mogę jeść jednorożców.
~*~
Spałem, a przed moimi chrapami wbił się ogromny haczykowaty ząb, rozrywając korę. Słyszałem pochlipywanie mamy. Ząb wyrastał z czyjeś czarnej nogi zakończonej kopytem. Wypadłem z pustego pnia drzewa na zewnątrz.
– Nie stój tak Zammi, zajmij swoich przyjaciół. – Nade mną stała czarna klacz, jej oczy świeciły w ciemności jak oczy mamy i moje, a kły, tylko jedna para, wystawały z pyska jak u mamy, z nóg wyrastały te ogromne haczykowate zęby.
– Ale ja im wszystko powiem… – wymamrotała mama.
Klacz lekko odsłoniła ostre zęby. Przysunęła do mnie ciało, tak małe jak ja. Wycofałem się, trzymając ogon pod sobą. Śmiertelna rana na głowie źrebięcia, pasowała idealnie do haczykowatego zęba na nodzę klaczy.
– Naprawdę musi je jeść?
– Furia przejdzie mu tylko przy odpowiedniej diecie. – Klacz obejrzała się na moją mamę.
– Inni by tak tego nie widzieli, mamo.
– Dlatego lepiej by nas tu nie przyłapali. – Klacz przysunęła znów do mnie ciało: – Jedź Opal. Śmiało, możesz je zjeść bez wyrzutów sumienia.
– To przez to że podawałam mu te myszy…
– Zapewniam cię że nie. Mógłby jeść trawę, a i tak rzucić się na kogoś. Bałam się że ty też tak będziesz miała, pamiętasz?
– To moja wina…
– Przez ciebie czy przez twoje geny? Próbujemy tylko przetrwać. Czy potępiają drapieżniki, które robią to samo? Nie. Cieszę się że nie musisz jeść mięsa, ale ja i inne mroczne konie nie możemy sobie pozwolić na ten luksus. Mamy się nienawidzić z tego powodu?
– Przepraszam, mamo…
– Myślisz że to przyjemne zjadać konie, a potem patrzeć w oczy innych koni, wymieniać się z nimi ziołami, utrzymywać dobre stosunki, z myślą że wieczorem zjesz kolejnego ich pobratymca, który mógł być tak samo wolny jak reszta, bo nienawidzą nas do tego stopnia że gdy na nich polowaliśmy to próbowali nas zgładzić. Chciałabym by te konie, to źrebie… – Trąciła nogą ciało źrebaka: – Nie były hodowane jak mrówki hodują grzyby, by zaznały choć trochę normalnego życia. Nasze ofiary mogłyby być szczęśliwe.
Czyli to nic złego że chciałem zjeść Irutt? Była bardziej szczęśliwa od tego źrebaka.
– Chcę zjadać szczęśliwe źrebaki – powiedziałem, prostując się.
– I to jest dobre podejście. – Klacz rozczochrała mi grzywkę, uśmiechnąłem się do niej, odsłaniając kły.
– No nie wiem – mruknęła mama.
– Szkoda tylko że inni by cię za to zgładzili gdybyś próbował polować na konie. Nigdy tego nie rób.
– A jednorożce?
– Tym bardziej, dzięki nim mamy kryształy, które ratują nam życie. – Obwąchała moje kły: – Dałaś mu się ugryźć?
– Kilka razy… – Mama spuściła wzrok.
– Czuję jad. Po kim go odziedziczył? Jednorożce chyba nie są jadowite?
– Nie są. Nie po mrocznych koniach?
– Nasza ślina może być co najwyżej trująca od padliny, jak kogoś ugryziemy to często wdaje mu się w ranę zakażenie, ale on ma najprawdziwszy jad. – Klacz zapoznała się też z zapachem mamy, na dłużej zatrzymując nos przy wszystkich moich ugryzieniach na ogonie mamy.
– Nic mi nie jest, mamo. Myślisz że mogłabym spać po jego jadzie?
– A osłabłaś już?
– Spałam przez kilka dni po porodzie, później już nic mi nie było. Tylko czasami małe szpony wyrastają na moim ciele, ale łatwo je oderwać, a rany znikają po paru dniach.
– Hm… Pewnie się uodporniłaś, jesteśmy bardziej odporni od zwykłych koni, musiałaś to odziedziczyć po mnie. Jak czuje się ten kogo dorwała?
– Źle, jak ostatnio ją widziałam… – W oczach mamy znów zebrały się łzy: – Czy ona z tego wyjdzie?
– Sama jestem ciekawa.
– Ja się martwię…
– Trudno mi współczuć komuś kogo nie znam. Opal jedz, zanim nas tu przyłapią.
Wgryzłem się w źrebaka.
– Ble… – Był zimny i twardy, a jego krew okropna. Pobiegłem do mamy, pijąc szybko jej mleko.
– Boli cię, wbija ci kły… – powiedziała klacz.
– A jak ma pić?
– Już nie powinien.
– Ma tylko kilka tygodni. Od początku pije w taki sposób.
– Nie mogę na to patrzeć, Zammi, dlaczego jesteś taka? Zrobiłam coś nie tak?
– Nie, mamo.
– To może twój ojciec, znęcał się nad tobą?
– Nie.
– Ale twoi “przyjaciele” już tak.
Mama spuściła głowę: – Teraz się nie znęcają, próbowali mi pomóc na swój sposób… Może mieli rację? Chciałam by Opal czuł się kochany, by miał wszystko czego zapragnie. Czego ja nie miałam. Czy to źle?
– Jak próbowali ci pomóc?
– Irutt… Powiedziała Opalowi by bardziej uważał z kłami, mały ugryzł mnie trochę za mocno, nie chcący.
– Wiesz co powiem, miała rację. Jak możesz pozwalać mu się gryźć?!
– Przepraszam, mamo… – Brzuch mamy opadł na moją głowę, jej ciało ugięło się na nogach.
– Myślałam że już dawno z tym skończyłaś, że wydoroślałaś. Wiesz jak to boli? Dlaczego dajesz się wszystkim nad sobą znęcać?!
– Przepraszam…
– Myślisz że będą cię za to lubić, że syn będzie cię kochał?
– Nie chcę zostać sama…
Wydostałem się spod mamy, znów zbierało jej się na płacz.
– Przestaniesz ich zabawiać to cię zostawią. Zabieram Opala.
– Mamo, proszę, nie chcę się z nim rozstawać… – Mama otoczyła mnie ogonem, przytuliła do siebie.
– Wiesz co będzie? Przez ciebie wyrośnie na gnębiciela. – Klacz wyrwała mnie mamie, warknąłem, ona pokazała mi kły, warcząc głośniej i straszniej ode mnie, położyłem się, zwijając się w kłębek, próbując ukryć głowę za ogonem. Złapała mnie za moją luźną skórę na kłębie, dokądś niosąc.
– Mamo, czekaj! Postaram się bardziej… – Mama poszła za nami.
– Nie wystarczą starania.
Wyniosła mnie dalej, obejrzałem się, mama stała pośrodku leśnej ścieżki. Klacz zatrzymała się na bardzo długo.
– Zamie… Zammi, idziemy – powiedziała. Mama momentalnie znalazła się obok nas, wtulając się w jej grzywę, parę jej łez skapnęło na mnie.
[Ivette]
Konie z mojego stada, ci co przeżyli i co zginęli w walce z Tizianą, zaklęci, wszyscy kłaniali się przede mną. Stałam na skale na naszym wzgórzu, czując jak coś ciąży mi na szyi… Zielone kryształy, scalone ze sobą. Całkiem pod wzgórzem, przodem do poddanych mi koni, sztywno jakby byli z kamienia, ustawiły się dwa jednorożce, srokato-izabelowata pegazica, Flavia, Karyme, Raisa i mama. Dostrzegam w ich klatkach piersiowych zielone kryształy.
Nie.
Przebudziłam się momentalnie. Poderwałam się z kupy kolorowych liści, w środku lasu. Nie mogłam tego zrobić. Na pewno nie mamie. Rozejrzałam się, nie rozpoznając żadnej ze ścieżek. Mój oddech, stukanie kopyt, bicie serca, dobiegało jakby z każdej strony. Drzewa znikały w mroku, a czym więcej patrzyłam na las, zaczęłam dostrzegać w nim kontrolowanych. Matka stała naprzeciwko mnie.
– Dlaczego mnie nie chciałaś? – spytałam, na przekór własnej woli, jakby znów kontrolowała mnie Meike.
– Ponieważ jesteś taka sama jak Meike.
– Nie! – Pognałam przed siebie, pierwszą lepszą ścieżką, słyszałam jak za mną biegną. Na drodzę stanęła mi Flavia. Zahamowałam krok od niej, zdzierając kopytami twardą ziemię.
– Nie zabijaj Flavi, chcę ją kontrolować – usłyszałam swój głos z przeszłości, za Flavią leżała Thais, przytwierdzona łańcuchami do ziemi, ze związanym pyskiem.
– Dostaniesz Thais, a Flavie zabijemy – odpowiedział Mago, obejrzałam się na niego, miał tak samo pusty wzrok jak reszta.
– Już nie chcę. – Zerwałam zielone kryształy z szyi, wbiłam je w błoto, choć przed chwilą przecież podłoże było twarde. Znów znalazły się na mojej szyi. Kontrolowani chodzili wokół mnie, oprócz pegazicy, ta krążyła nade mną, odcinając mi jakąkolwiek drogę ucieczki.
– Zostawcie mnie!
Odwrócili się, zeskakując w przepaść.
– Nie! – Podbiegłam do krawędzi, próbując złapać matkę, jej ciało spadło, prosto w otchłań, która zamknęła się przede mną.
– Ivette… – usłyszałam słaby głos Komety, za sobą. Zacisnęłam oczy i zęby, chciałam już się obudzić: – To się nie uda… Musisz… Musisz wrócić do domu.
– Nie nazywaj tej pustki domem – ten drugi głos, brzmiał tak jak mój.
Obejrzałam się, widząc siebie, stałam nad Kometą, leżała na ziemi, wychudzona, pozbawiona tylnych nóg, miała sklejone ropą powieki, matową sierść i wyblakłe tęczówki i źrenice.
– Niedługo znów się zobaczymy – powiedziałam, nagle znajdując się na miejscu siebie, przed Kometą. Wyciągnęłam skrzydło, unosząc jej głowę. Moje lotki były zaczerwienione na końcach. Czy to krew? Jej krew? Czy ja jej to zrobiłam?
Obudziłam się, nie mogąc zaczerpnąć tchu, wciąż zaciskałam powieki. Skąd mam wiedzieć czy to nie kolejny koszmar?! Spadały na mnie ciepłe krople. Krwi? Nie, proszę, już nie chcę…
Jęki źrebiąt i koni wypełniły przestrzeń. Okryłam się skrzydłami, zaciskając zęby. Ale i tak zobaczyłam Sheile jak zabija je na moje polecenie.
– Mamo… Mamusiu? – Celeste trącała mnie pyskiem: – Źle się czujesz? Coś cię boli?
Otuliłam ją skrzydłem, otwierając oczy, ale jej już nie było, leżałam na leśnej polanie zupełnie sama, pod zachmurzonym niebem, lał deszcz.
– Celeste… – wydusiłam ledwie z siebie. Wszystkie pióra mi sterczały i cała się trzęsłam: – Celeste!
Drzewa znowu znikały w ciemności. Sprawdzałam kilka razy czy żadne kryształy nie wiszą na mojej szyi. Ktoś się zbliżał. Sylwetka mamy wyłaniała się z mroku.
– Dość już! – Wpadłam bokiem na drzewo, łamiąc gałęzie skrzydłem: – Nie chciałam tego!
– Ivette…? – Podeszła do mnie, nie miała kryształu w klatce piersiowej, przytuliła mnie do siebie: – Już dobrze. – Pogładziła mnie po grzywie. Popłakałam się jak małe źrebię, obejmując ją kurczowo skrzydłami. Trzęsłam się, za chwilę mogło się okazać że to nie ona, albo że znów kontroluje ją kryształem, albo…
– Nie powinnaś spać tu sama.
Dałam jej się zaprowadzić do jaskini, puściłam ją na widok innych, przecierając skrzydłem oczy, próbując doprowadzić się do ładu. Leżeli przy Irutt i Linnir, Kometa, Nieva, Ajiri.
– Co się stało? – Kometa podeszła do mnie, patrząc mi w oczy zmartwiona i na moje skrzydło.
– Ajiri za chwilę je opatrzy – powiedziała do niej mama. Dopiero teraz zauważyłam że się zraniłam, parę odłamków drewna wbiło mi się między pióra.
– Ajiri jest zbyt zmęczona, ja to zrobię. – Podeszła do nas Linnir, jej oczy wyglądały tak jakby nie spała kilka nocy, jej pysk nie wyrażał żadnych emocji.
– Jestem pewna że jest mniej zmęczona niż ty… – Kometa oparła na jej grzbiecie głowę: – Może…
– Podaj opatrunki. – Zdjęła pomarańczowy kryształ z szyi, z tą samą beznamiętną miną, teraz wyglądała jak jednorożec, dotknęła rogiem mojego skrzydła, rozeszło się po nim ciepło. Założyła kryształ, wyciągając odłamki zębami, kompletnie nic nie czułam.
– Gdzie Celeste? – zapytałam.
– Pewnie z Cruziną – odpowiedziała mama, jak zwykle głosem pozbawionym emocji. Sprawdziłam szyje. Nic na niej nie wisiało. Kometa położyła przy Linnir opatrunki, uśmiechając się do mnie smutno.
– Cieszę się że jesteś – szepnęła: – Ale… Nie mogę tak w pełni, bo… – Obejrzała się na Irutt, opatrzyli jej klatkę piersiową. Wyrwali z niej zielony kryształ?!
– Nie. – Cofnęłam się: – Nie miałam z tym nic wspólnego… – Wyszłam zadem na zewnątrz, natychmiast zmoczyła go ulewa.
– Pewnie że nie, to Opal ją zaatakował, znaczy… Dlaczego miałabyś mieć? – Kometa cofnęła uszy, zastrzygła nimi, wpatrując się we mnie. Linnir pociągnęła mnie za grzywę, z powrotem do środka, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia. Dokończyła opatrywanie skrzydła, gdy próbowałam je zabrać, przytrzymywała je.
– O co chodzi? – zapytała Kometa, jej pysk znalazł się blisko mojego: – Masz takie duże oczy. Co ci jest?
– Miałam koszmar… Poprzednim razem zrobiłam coś strasznego.
– Ale teraz to się tak naprawdę nie liczy, właściwie zawsze możemy zacząć od nowa, nawet teraz… Już nawet nie jesteśmy spokrewnione, wszystko jest inne, więc… Mogłybyśmy równie dobrze zapomnieć o… Przeszłości? Przeszłości przed tą przeszłością? Tamtym życiu.
Tak? Jakoś w tej rzeczywistości znów chciałam to zrobić, chciałam kontrolować Flavie. Byłam dokładnie taka sama i Kometa też jest, tylko tego nie zauważa.
Linnir wróciła do Irutt. A Kometa poskubała mnie po grzbiecie, między skrzydłami, przetarła policzkiem o moje pióra. Te same zachowania, te same osoby, jak bardzo różniło się teraz od kiedyś? Wszystko znów musi się powtórzyć?
– Co ty na to? Zapominamy o tamtym? Wiesz, to nie byłaś teraźniejsza ty, tylko inna. Przeszła. Czyli ona już nie istnieje, po prostu znasz jej wspomnienia.
– To tak nie działa.
– Nie chcę myśleć że… Zjadłam kogoś – szepnęła ledwie słyszalnie: – Nie potrafiłabym z tym…
– Nie zrobiłaś tego. – Wtuliłam w nią gwałtownie głowę, zaciskając zęby. Tyle razy śniła mi się jej śmierć. Jej próby doprowadzenia do niej. Właściwie z mojej winy.
– Czyli rozumiesz że ty też tego wszystkiego nie zrobiłaś, nie tutaj… Bo nie jesteśmy tamtymi osobami.
~*~
[Opal]
Zakradłem się do wiewiórki z bardzo puszystym ogonem i pędzelkami na spiczastych uszach, i rudej sierści, jadła coś okrągłego. Złapałem ją zjadając póki była ciepła, wtedy są najsmaczniejsze. Przytrzymałem jej ogon nogą, bo strasznie się rzucała i piszczała. Próbowałem przycisnąć to co zostało z moich uszu do szyi, by jakoś załagodzić ten okropny dźwięk. Ktoś nadepnął na jej głowę aż trzasnęły kości. Spojrzałem w górę prosto na tą czarną klacz, którą moja mama z jakiegoś powodu też nazywała mamą. Trzymała w pysku sporą garść dopiero zerwanej trawy.
– Zabijaj ofiarę, zanim zaczniesz jeść.
– Błe… – Skrzywiłem się na myśl jak ta trawa paskudnie smakowała. A ona trzymała ją w pysku i na pewno czuła ten gorzki smak.
– To nie dla ciebie.
– Dla mamy? – Obejrzałem się na nią, właśnie się do mnie zakradała, a czarna klacz ją widziała, więc nie rozumiem po co to robiła. Mogła podejść normalnie.
– Słyszałeś co powiedziałam, Opal?
– Dlaczego? – Poruszyłem kawałkiem uszu, nie wiele mogąc z nimi zrobić. Mama wtuliła we mnie głowę i starała się wydać mniejsza, więc szybko zrozumiałem że ta czarna klacz tu teraz rządzi.
– By nie zadawać niepotrzebnego cierpienia.
– A kiedy jest niepotrzebne?
– Postaraj się polować tak by zabić szybko. Łatwiej się teraz je, prawda? – Wskazała wiewiórkę. Mogła ją sobie wziąć, jeśli chciała. Odsunąłem się, przysunęła ją bliżej mnie. Przełknąłem napływają mi do pyska ślinę.
– Jedz, Opal.
Wyszarpałem smakowity kawałek z wiewiórki, może było łatwiej gdy ze mną nie walczyła, ale lepiej jadło mi się samemu, gdy czarna klacz mnie nie obserwowała. Gdy patrzyła chciałem zjeść jak najszybciej, przez co niezbyt dokładnie przeżuwałem, a kawałki utknęły mi trochę w gardle, zanim przez nie przeszły.
– Jak powinieneś traktować mamę?
Zastanowiłem się, patrząc na mamę, polizała mnie, trzymając uszy po bokach i zerkając przelotnie na czarną klacz.
– Nie ranić? – zapytałem.
– Właśnie, kiedy się z nią bawisz postaraj się chwycić zębami tak by nie bolało, właśnie tak.
Zjeżyłem się cały, gdy złapała mój ogon, a mama jej na to pozwoliła, czułem na nim zęby klaczy i lekki nacisk, ale nie miało to nic wspólnego z bólem.
– Złap swój ogon, w ten sam sposób. – Puściła. Zrobiłem to, po chwili odkrywając że to świetna zabawa, sam mogłem uciekać przed sobą, łapać swój własny ogon.
– Opal, Opal… – Klacz mnie zatrzymała: – Nie marnujemy jedzenia. – Wskazała na niedojedzoną wiewiórkę. Złapałem ją, chowając się za mamą, oparłem się o jej grzbiet i tam dokończyłam wiewiórkę.
– Jak masz na imię? – zapytałem, oblizując wargi, gdy klacz odeszła już ode mnie na kilka kroków.
– Ziva.
~*~
Ziva przyniosła białe, gładkie, owalne cosie, o wiele lepiej pachnące niż trawa. W porze wykropkowanego jak moja sierść nieba. Niosła je do lasu, ale mama – i przed chwilą ja – spała sobie tutaj na łącę podzielonej na pół przez wydeptaną ściężkę. Poszedłem za Zivą, dowiedzieć się o co chodzi.
– Chcesz spróbować? – Położyła jedną nie do końca okrągłą kulkę przede mną: – To jajko kaczki.
Próbowałem chwycić je w kły, skorupka pękła, a z pęknięć wypłynęło coś naprawdę smacznego.
– Może twoja mama też się skusi, daj jej to. – Położyła drugie jajko przy mnie, popatrzyłem na nią w nadziei że da ich więcej, dla mnie.
– Później przyniosę więcej, zanieś jej.
Zjadłem swoje, razem ze skorupką i przyniosłem mamie, trochę mi pękło, położyłem przed jej chrapami. Otworzyła oczy.
– Ziva ci dała. – Oblizałem górną wargę, w nadziei że jeszcze trochę zostało na niej jajka.
– Nie lubię jajek. – Mama przeturlała je do mnie, nie czekałem ani chwili by je spałaszować. Dlaczego ostatnio mama jest taka dziwna? Uśmiechnęła się do mnie, ale nic już nie powiedziała.
~*~
Później, gdy niebo było znów gładkie i niebieskie, Ziva niosła okrągłe, pomarańczowe coś, pachniało słodko i kwaśno.
– A co to jest? – zapytałem.
– To owoce, gdybym jeszcze wiedziała jakie, po prostu jej smakuje – Ziva prowadziła mnie i mamę, właśnie tam gdzie znosiła to całe jedzenie, czułem tyle smacznych zapachów przed sobą. I już nie mogłem się doczekać.
– Jej? – zapytała mama.
– Twojej siostrze.
– Ja mam siostrę?
– Ja też mam? – wtrąciłem. Czy to coś do jedzenia?
– Nie, Opal, chyba. – Ziva spojrzała na mamę.
– Opal jest moim jedynym źrebakiem. – Mama otoczyła mnie ogonem, wyjątkowo luźno: – Jest młodsza czy starsza?
– Oczywiście młodsza, ale tylko o rok. I proszę cię, nie dawaj jej sobą pomiatać.
– Spróbuje, mamo… – Mama spuściła głowę, gdy napotkała mój wzrok, uśmiechnęła się i już po chwili bawiłem się w łapanie jej ogona. Mama znów zerkała na Zive, a ja nie wiedziałem o co chodzi, ale nie miałem ochoty się zastanawiać tylko bawić.
– Opal jadł wszystko inne niż koń, więc… – dodała mama.
– Nie ma furii, ale trzeba go trzymać z daleka od rannych koni, jak wyczuje ich krew ciężko będzie mu nad sobą zapanować. – Ziva dała mi jeden z owoców. Smakował zupełnie inaczej niż wszystko dotąd, ale był naprawdę dobry.
– Dostanę jeszcze?
– Potem.
Na skale przed nami czekała pegazica, z dziwnymi w połowie pozbawionymi piór skrzydłami, tam gdzie nie wrastały pióra skóra była cienka i prawie przeźroczysta. Jej skrzydła wyglądały jak w połowie opierzone skrzydła nietoperza. Zjadłbym nietoperza, ciężko je złapać.
Pegazica miała górne kły, jak mama, tylko krótsze i grubsze. Białą sierść jak mama, nawet paski, ale tylko na szyi i pod oczami jeden, ciągnący się aż do górnej wargi. I pędzelki na uszach jak wiewiórka, którą zjadłem dziś rano, żółto-pomarańczowo-czerwone pióra wyrastały pod jej oczami, na całych policzkach i obrastały klatkę piersiową. A z pęcin wyrastały jak u mnie malutkie szpony, czyli z tyłu pęcin, nie jak u Zivy, która miała je z przodu. Biała grzywa obcej sterczała jak u mamy, ale żadna grzywka nie opadała na jej czoło, zamiast tego sterczała do góry jak płomień.
– Zamieć, poznaj swoją siostrę Zammi i siostrzeńca Opala. – Ziva wskazał jej nas.
– Cześć – Mama uśmiechnęła się do niej, więc ja też wyszczerzyłem w przyjaznym grymasie kły. Ale Zamieć odwróciła się i zeskoczyła ze skały, rozkładając przy tym skrzydła. Ziva westchnęła.
– Zaczekajcie. – Poszła za skałę, mama połaskotała mnie ogonem, rzuciłem się na jej bok, wywracając na ziemię, pobawiliśmy się w walkę. Oczywiście ja wygrywałem.
– Wyjdź do nich, chociaż na chwilę – usłyszałem Zive.
– Nie prosiłam o nich – odpowiedział jej strasznie markotny głos: – Nie jestem gotowa pomóc małemu.
– Nie masz nikomu pomagać, masz tylko poznać siostrę.
– Nie mam siostry.
– Proszę żebyś wyszła, chcesz bym przyprowadziła ich do ciebie? Tego chcesz?
– Dlaczego tak mnie dręczysz? – teraz głos był już płaczliwy.
Mama tam poszła, a ja razem z nią. Ziva szybko zasłoniła coś, razem z Zamiecią, stały obok siebie jak wryte.
– Co się stało? – spytała mama.
– Ciesz się że je masz i chroń je. – Zamieć spojrzała na mnie. Mama przysunęła mnie do siebie, a jej sierść na grzbiecie się uniosła. Jednak uśmiechała się do Zamieci, więc chyba wszystko w porządku?
– Robię obie te rzeczy jak najlepiej potrafię – przyznała mama.
– Cieszę się. Zostawcie nas teraz same. – Odwróciła się tyłem do nas, rozkładając skrzydła na boki, a gdy nie odeszliśmy spojrzała na nas kątem oka, jej źrenica zwęziła się w cienkie poziome kreski.
– Powiedz kiedy zmienisz zdanie. – Ziva popchnęła mamę, a że szedłem za nią, wyprowadziła nas oboje, prosto do góry kolorowych, słodko pachnących, chyba owoców. Rzuciłem się na nie jak na zdobycz, ich sok rozprysł na moją sierść zupełnie jak krew, ale był o wiele smaczniejszy.
~*~
Lubiłem kości, za to że nie znikały tak od razu jak wszystko inne i musiałem sporo się namęczyć by dostać się do ich smakowitego wnętrza. Dzisiaj znalazłem ich całe mnóstwo, razem z czaszką. Wypróbowałem wszystkie, wreszcie położyłem się, wybierając sobie najwygodniejszą kość, dobrze mieszczącą się w moim pysku. Za mną wylądowała Zamieć, przerwałem słysząc jej warkot.
– Starczy też dla ciebie. – Popatrzyłem w jej oczy, znów zwężone w te przerażające poziome kreski.
Mama przybiegła za mną.
– Zabierz go od mojej córki, bo zrobię mu krzywdę – ostrzegła ją Zamieć.
– Opal – zawołałała mama. Ona chyba też bała się Zamieci, nie zrobiła ani jednego, malutkiego kroku w jej stronę. Przybiegłem do mamy, z kością.
– Opal, puść to. – Mama owinęła ogon wokół kości, a ja puściłem. Podała kość Zamieci, dziwna pegazica złapała ją bardzo delikatnie w zęby, wytarła o własne pióra na klatce piersiowej.
– Przepraszam, nie wiedział…
Zamieć ułożyła wszystkie kości tak jak były, wszystkie równo w taki sposób że razem tworzyły szkielet. Przełknąłem ślinę, jak dobrze że nie uszkodziłem żadnej z nich.
– Tak bardzo mi przykro. – Mama podeszła do niej, jej sierść na grzbiecie tylko trochę się uniosła.
– Nie obrażaj mnie, Zammi. – Zamieć oparła swoje skrzydło na mamie, przycisnęła je, zmuszając by mama upadła przed nią na nadgarstki. Zacząłem na nią warczeć, nastroszyłem każdy włos na grzbiecie.
– Nic złego się nie dzieje, Opal – powiedziała mama, brzmiała jakby było wszystko w porządku.
– Dotknij czołem ziemi – kazała jej Zamieć.
A mama zrobiła to co chciała Zamieć.
– Tak właśnie macie mi się kłaniać. – Zamieć spojrzała na mnie.
– Dlaczego? – zapytałem. Nie miałem ochoty bawić się w tą dziwną grę. Ziva mówiła że ani mamą, ani mną nie może nikt pomiatać.
– Jestem bogini Feniks, beze mnie żadne z was by nie istniało. – Podeszła do mnie, z tak wysoko uniesionymi skrzydłami, i wszystkimi nastroszonymi piórami na policzkach i swojej klatce piersiowej wydała się nagle większa niż wcześniej. Zwinąłem się w kłębek, zakrywając kły ogonem.
– Proszę, nie rób mu krzywdy. – Mama odwróciła do nas głowę. Dlaczego mnie nie broniła tak jak trzeba?
– Błagaj o wybaczenie, Opal.
– Nie wiedziałem że nie wolno…
Mama przeszła obok niej na w połowie zgiętych nogach, prawie się czołgała po ziemi, zasłoniła mnie sobą, niemal się na mnie kładąc.
– Jeśli musisz kogoś ukarać to ukarz mnie. – Zniżyła głowę, prawie do samej ziemi: – Opal jest jeszcze malutki, nie wie że zrobił źle, nie zmuszaj go by tak się upokarzał, proszę…
– Burza wkrótce wróci, a wam nie wolno się do niej zbliżać. Jeszcze raz zobaczę przy niej twojego syna, a przepadnie w pustce i nigdy już nie powróci.
Mama objęła mnie ogonem. Zabrała mnie na grzbiet jak tylko Zamieć odeszła, uciekając ze mną do lasu, tam porządnie mnie wylizała, choć tym razem obeszło się bez ran, pozbywała się swoich łez z mojej sierści.
– Co zrobił? – Przyszła jakaś obca klacz, miała taki sam głos jak Ziva. Mama była rozluźniona, więc ja też się uspokoiłem.
– Kim jesteś? – zapytałem.
– To ja, Ziva, założyłam pomarańczowy kryształ. – Wskazała na pomarańczowy kamień wiszący na jej szyi pyskiem, jej pysk był taki dziwny jak nie wyrastały z niego kły, a jej czarna sierść stała się jasnosiwa, zupełnie jak u mamy i Zamieci.
– Opal bawił się kośćmi Burzy – wyznała mama: – Ale nie wiedział że tak nie wolno.
– Zamieć was nastraszyła, prawda?
– Ona naprawdę jest boginią?
– Bardzo w to wierzy, ale to nieprawda, nie wiem jak wybić jej to z głowy, mam nadzieje że nie dałaś jej się poniżyć.
Mama odwróciła wzrok, liżąc mnie szybko i nerwowo.
– Zammi!
– Przepraszam… – Zniżyła głowę, zakrywając mnie szyją.
– Jeśli chcesz być matką musisz twardo stanąć w obronie swojego źrebaka. – Ziva zbliżyła pysk, a mama sama mnie wypuściła, pozwalając jej przysunąć mnie do swoich przednich kopyt.
– Miałam walczyć z Zamiecią? – Mama położyła głowę na ziemi.
– Oczywiście że nie, miałaś być stanowcza, nie uległa.
– Może się poniżyłam, ale dzięki temu nikt nie ucierpiał.
Zadarłem głowę, kryształ Zivy zesunął się z jej szyi wprost na moją. Nie czułem już własnych kłów wystających z pyska, a moje nogi przypominały teraz racice jak u taty. Czyli było zupełnie tak jak kiedyś gdy umieścił kryształ w mojej klatce piersiowej.
– Tylko pęknięty róg się nie zgadza, wielka szkoda. – Ziva za to była sobą i przyglądała się mojemu czołu. Mama ściągnęła mi kryształ, wyrzucając go w krzaki. Wszystko wróciło do normy.
– Co robisz? Chciałam sprawdzić czy nadal jego jad będzie działał.
– Ma być kimś kim nie jest? – Mama otuliła mnie ogonem.
– My ciągle się tak ukrywamy. – Ziva przeszukała krzaki: – Nic nadzwyczajnego.
– Moglibyśmy już wrócić do stada? Bardzo za wszystkimi tęsknie. Opal by już nikogo nie atakował – prosiła mama.
– Możesz wrócić bez niego.
– Mamo, wiesz że z własnej woli go nie zostawię.
– Nie ufam już nikomu, może ci się wydawać że są przyjaciółmi, spójrz co zrobił ci Ullun.
– Ale on był nowy…
– To co stało się z Zamiecią, jest winą pegazów, myślałam że tak jak hybrydy pomogły mi wychować ciebie, tak pegazy pomogą mi z Zamiecią, zwłaszcza że ona w ogóle nie chciała jeść mięsa, a ja nie potrafiłabym jej nauczyć latać, ale one mi ją odebrały i wmówiły jej że jest ich boginią. Tyle lat próbowałam ją zobaczyć i gdyby się nie zdarzył wypadek pegazy szybciej by mnie zabiły niż pozwoliłby mi na to.
– Szukają jej?
– Po śmierci Burzy dotarło do nich że Zamieć nie jest ich Feniks, zwłaszcza jak sparzyła się ogniem próbując ożywić Burze.
~*~
Głosy Zivy i Zamieci nie dały mi spać, wygramoliłem się z ogona mamy i poszedłem w stronę ogromnej skały. Ziewnąłem, słuchając o czym mówią i zastanawiając się gdzie są kropki na niebie, ciemnym jak nigdy w nocy.
– Kiedy odzyskam moce spłoniesz na zawsze w moim ogniu – stwierdziła markotnie Zamieć.
– Spróbuj zranić mojego wnuka, albo Zammi, a dalej będziesz sobie radziła sama. Masz ich szanować.
Wychyliłem ostrożnie głowę zza skały, Zamieć wtulała opierzony policzek w czaszkę Burzy. Jej skrzydła wisiały byle jak przy bokach.
– Mogę przestać przynosić ci jedzenie, takie jak lubisz. Sama nie znalazłabyś nic lepszego niż zwykłą trawę, którą tak gardzisz. Tego chcesz?
– Zostaw nas.
– Burza nie żyje i nigdy nie będzie inaczej, musisz przestać wierzyć w te wszystkie kłamstwa i się z tym pogodzić. – Ziva położyła się obok niej, przytulając do siebie: – Nie chcę na ciebie krzyczeć, ani ci grozić, ale proszę cię, zrozum co do ciebie mówię. Nie jesteś żadną boginią.
~*~
Miałem okazję dowiedzieć się jak smakuje brązowy ptaszek, jego skrzydło wyglądało bardzo dziwnie, podskakiwał nerwowo nie mogąc się unieść. Prawie nabiłem go na własne kły, za szybko podbiegłem, przeskoczył dalej, prosto za skałę Zamieci, już miał wlecieć w szkielet Burzy, ale zniknął w pysku Zamieci. Złapała go momentalnie, tak szybko jak ja nie potrafiłem.
Wycofałem się. Teraz to jej zdobycz. Wypluła go prosto pod moje nogi, jeszcze się ruszał, więc zabiłem go tak jak radziła Ziva.
– Nie jedz go tutaj – zabroniła Zamieć.
Złapałem go za skrzydło. Obróciłem się, wpadając w mamę, przytuliła mnie do siebie. Szybko się stąd wynieśliśmy prosto na leśną polanę. Mama przeniosła mnie tam na własnym grzbiecie i odstawiła na miękkim mchu, kładąc się obok. Ptak nie był tak smaczny jak się spodziewałem, może gdyby nie miał piór?
– Mamo? Oskubiesz mi go z piór? – Położyłem go na jej przedniej nodzę.
– Oczywiście, skarbie. – Liznęła mnie po czole, zabierając się za piórka. Poszukałem sobie czegoś jeszcze do jedzenia. Wszedłem ostrożnie w krzewy, w powietrzu unosił się słodki zapach, a jeszcze dalej ziemia została oblana najlepszą krwią jaką smakowałem. Nie mogłem się powstrzymać by jej nie zlizać, na końcu czekała nagroda. Rzuciłem się na bok zwierzęcia, krzyknęło z bólu, więc zraniłem go w szyje nieudolnie próbując zabić. Pobiegło ze mną kawałeczek, rozbolały mnie szczęki i kły, zawisłem na nich, próbowałem uczepić się nogami, ale nie nadawały się do tego, przytrzymałem się ogonem. Upadło, ciężko oddychało, próbowało jeszcze nieudolnie walczyć, zacząłem rozpoznawać że to koń. Ziva będzie na mnie wściekła, ale był taki smaczny. Zaczęłem go jeść, jeszcze zanim upadł. Przybiegła dwójka koni, jeden z nich trzymał opatrunki w pysku, rzucił we mnie nimi. Wbiłem odruchowo głębiej kły, zaciskając oko.
– Tato! – krzyknęła skarogniada klacz.
– Zamknij się! – siwy ogier doskoczył do mnie. Zaklinowałam się kłami w ciele zabitego ogiera. Nie mogłem się odczepić. Szarpałem się coraz bardziej rozpaczliwie, widząc zagniewane, pełne łez oczy obcego ogiera, dwa razy większego ode mnie: – Chcesz zwabić tu więcej monstrum?
– Co z tatą? – zapłakała klacz.
– Nie żyje. Uciekaj stąd. Chyba że chcesz widzieć co zrobię z tym małym upiorem.
– Zostawcie go! – Przybiegła mama. Ogier ugryzł mnie w szyję, raniąc zębami, jęknąłem z bólu.
– Zrób krok, a skręce mu kark! – Stanął na moim ogonie. Obiłem nim o ziemię.
– On nie chciał! – krzyknęła rozpaczliwie mama, skoczyła na niego. Klacz wrzasnęła tak głośno że przez ułamek sekundy straciłem słuch. Wycofała się z wybałuszonymi oczami, mama puściła ogiera, próbował złapać oddech, ale mama uszkodziła mu już gardło i po chwili znieruchomiał. Załkała, kładąc się przy mnie i otulając własnym ciałem i ogonem. Pomogła mi się odczepić. Klacz rzuciła się do ucieczki. Mama przeniosła mnie w krzewy, rozglądając się dookoła. Pobiegła jej śladem, słyszałem krzyki, a kiedy mama wróciła czułem na niej zapach krwi tej klaczy. Zaczęła kopać w ziemi, przebierając bardzo szybko przednią racicą i kopytem.
– Co robisz, mamo? – Podeszłem do niej, przygarnęła mnie do siebie ogonem, nie przestając kopać: – Mamo…?
~*~
Wróciliśmy bardzo późno, mama zakopała wszystkie trzy konie i wszystkie ślady. Leżała większość czasu i nic nie mówiła, a ja odkryłem że mi też jest coraz ciężej próbować z nią rozmawiać. Straszyła mnie gwałtownymi wybuchami płaczu.
Minęło kilka dni, łapałem dla siebie jedzenie, ale mama nie jadła niczego. Przyniosłem jej trochę tej paskudnej trawy. Przytuliła mnie do siebie i uśmiechnęła się, wygładzając moją sierść.
– Mamo, kiedy będziesz jadła? – zapytałem, wciąż milczała: – Dlaczego przestałaś się odzywać?
Wtuliła we mnie głowę.
– Mamo. – Oparłem się o jej bok przednimi nogami, trącając ją. Poderwała się nagle, zrzucając mnie z siebie, zasłoniła sobą, warcząc na kogoś. Obejrzałem się. Zamieć wylądowała niedaleko nas. Mama nie przestawała warczeć, po jej policzkach płynęły łzy. Zamieć patrzyła na nią z obojętnością.
– Gdzie Ziva? – zapytała.
– Nie ma jej już… kilka dni… – odpowiedziałem bardzo niepewnie.
– Czyli wy powinniście przynieść nam coś do jedzenia.
Wypłynęło mi z oczu parę łez, chciałem wyjść spod mamy, ale zatrzymała mnie ogonem, nawet na nim uniosła jej się sierść, a z jej gardła wciąż dobywał się warkot.
– Mama nie chce jeść, ani mówić… – spróbowałem.
– Dlaczego?
Teraz już się popłakałem: – Bo załapałam konia i… I mama…
Mama zakryła mi pysk ogonem.
– Taka wasza natura, każde stworzenie ma własną. Zammi, pokaże ci co masz przynieść, chodź. – Zamieć przeszła spory kawałek zupełnie sama. Obejrzała się na nas zaskoczona: – Zammi.
Mama wciąż mnie przed nią broniła. Zamieć poszła dalej. A gdy zniknęła, mama zaczęła jeść trawę, nieustannie obserwując okolicę, więc jadła bardzo nerwowo.
~*~
Zamieć krzyczała. Mama natychmiast mnie stąd zabrała, schowaliśmy się za drzewami. Pegazy wyciągnęły Zamieć za skałę. Pozbawioną wszystkich piór z policzków. Trzymali ją za wysoko uniesione skrzydła i grzywę. W powietrzu unosił się zapach dymu i palonych kości.
– Udowodni nam że jesteś Feniks. – Jeden z pegazów stanął przed nią: – Albo wkrótce dołączysz do córki.
– Moja moc przepadła, przez wasze czyny.
– Najwyraźniej nigdy jej nie było.
– Nie wolno wam – powiedziała do nich przez łzy: – Nie wolno wam zabierać to co moje!
– Sprawdźmy, zabierzcie jej skrzydła.
Wygięli jej skrzydło, zaczęła krzyczeć z bólu, szamotać się, złamali je. Zamieć wrzasnęła tak głośno że spłoszyła wszystkie ptaki, prawie dosięgnęła zębami najbliższego pegaza.
– Schowaj się – szepnęła do mnie mama. Już prawie zapomniałem jak brzmi jej głos. Zamieć stękała z bólu, roniąc łzy, oddech jej się urywał. Mama wyszła do pegazów.
– Słyszałam że to wy jej wmówiliście że jest Feniks, dlaczego teraz ją za to karzecie? – Podeszła do nich nisko trzymając głowę.
– To przez jej pióra pod oczami.
– Ale to wy uznaliście ją za Feniks?
– Lećmy stąd – szepnął jeden z pegazów.
– Odbiło ci?
– Kto im uwierzy? Nie widzisz jak wyglądają?
– Dlaczego Feniks mnie nie ukarała skoro… nią nie jestem? – wydusiła płaczliwie Zamieć.
– Lećmy.
Wszystkie pegazy wzbiły się do lotu, został tylko jeden, ale on po chwili też odleciał. Pobiegłem do mamy. Zamieć podeszła do ognia, ciągnąc skrzydło za sobą, zdrowe zbliżyła do płomieni, odsuwając je gdy prawie je nim dotknęła. Jej wargi drżały, a oczy zalewały się łzami, przymykała je. Mama nabrała garść ziemi ogonem, rzucając ją w płomienie. Potem nabrała kolejną.
– Zostaw ją. – Zamieć dotknęła jej klatki piersiowej skrzydłem, w jej oczach odbijały się coraz większe płomienie i oświetlały jej cały siwy pysk i paski ciągnące się od dolnych powiek aż po górną wargę.
~*~
Ziewnąłem, zwinięty już w kłębek i gotowy do snu. Zamieć leżała przy gasnącym już ogniu, a mama przywiązywała jej złamane skrzydło do boku lianami.
– Moi przyjaciele je ci nastawią, jeśli z nami pójdziesz – powiedziała mama: – Jeśli źle się zrośnie, to chyba nie będziesz mogła wtedy latać.
– Zaczekamy na Burze. Jako półbogini, miała szansę się teraz odrodzić.
– Ogień nie sprawi że się odrodzi.
– Ja nigdzie się nie ruszam.
Słyszałem jakieś głosy z oddali, na razie niezbyt wyraźne. Mama zabrała mnie na swój grzbiet: – Ktoś tu idzie…
– Tam! – Na pagórku pojawiła się sylwetka konia, patrzył w dół na naszą trójkę: – Tam są te potwory!
Za nim pojawiło się jeszcze więcej koni. Całe, ogromne stado koni.
Mama pociągnęła Zamieć za grzywę, ale nie sprawiła że wstała. Konie pędziły prosto na nas.
– Uciekaj! – Mama rzuciła się do ucieczki. Obróciłem się, przytrzymywała mnie swoim ogonem. Zamieć wciąż leżała na ziemi, mijali ją. Prosto na nas wyskoczyło więcej koni, mama walczyła z nimi, jeden z nich zrzucił mnie z jej grzbietu. Sturlałem się pod ich kopyta. Skuliłem się gdy próbowali mnie zdeptać. Zamieć wrzasnęła, wbiegła w nich, zajęta ogniem. Krzyczała przeraźliwie, konie pouciekały, goniła ich. Potem rzuciła się na ziemię, tarzała się, nadal krzycząc z bólu.
Na ile tomów planowana jest powieść? Czy dalsza historia będzie prowadzona tylko w historii alternatywnej?
OdpowiedzUsuńPlanowałam pisać tak długo aż nie zabraknie mi pomysłów, na razie piszę V tom i planuje też VI.
UsuńNie chcę za bardzo spoilerować, ale będą kolejne alternatywne światy, choćby we wspomnieniach postaci.
Wiele wyjaśni rozdział 14 (będzie 22 grudnia, planuje zrobić mały maraton od 20 do 24 grudnia, puls dwa bonusowe rozdziały na koniec starego i początek nowego roku), ten tutaj to 11 rozdział.
A jeśli nie straszne Ci spoilery to zamieściłam jeden na dole, w zasadzie dokładniejszą odpowiedź na Twoje drugie pytanie.
Nowa rzeczywistość będzie w rozdziale 18 (1 stycznia) i będzie się łączyła z tą aktualną rzeczywistością, bardziej niż poprzednim razem.
Okej dziękuję. Nie mogę się zatem doczekać 🥹
Usuń