poniedziałek, 6 listopada 2023

– Powrót –

 [Rosita]


Po kolejnej nieudanej próbie rozmowy z Ivette, pokonałam cały nasz las galopem, zatrzymując się na granicy przed czuwającym tam Foxem. Oboje mieliśmy wilgotną od porannej rosy sierść. 

– Możesz przekazać mamie, że nie będzie mnie kilka dni? – bardziej oznajmiłam niż zapytałam: – Muszę znaleźć Nieve. – Po czym od razu ruszyłam dalej.

– A nie możesz sama powiedzieć o tym przywódczyni?

– Wtedy mama na pewno by mnie nie puściła – zawołałam, z galopu przechodząc w cwał. Podczas poszukiwań drugiego z kolei lasu, usłyszałam czyiś płacz, a czym bardziej zbliżałam się w stronę dźwięku tym lepiej czułam targające nieznajomą emocje. Tarzała się w błocie, próbując pokryć nim całe ciało. Ukryć niebieską sierść.

– Co się stało? – podeszłam do niej, a kiedy na mnie spojrzała jej oczy wydały mi się bardzo znajome, choć nigdy dotąd się nie spotkałyśmy, miała na imię Karyme.


~*~


[Karyme]


Wylegiwałam się z Rositą w cieniu świerka, jego gałęzie były tuż nad naszymi głowami. Znałyśmy się już cztery dni, cztery dni. Wyżej świergotały ptaki. Nie mogłam się doczekać chłodniejszych dni, mrozu dodającego energii – może wtedy w końcu coś wymyśle? – upał odebierał mi ją sporymi garściami, nie miałam czasami sił wyjść z sieci grot i jaskini. Gdybym była niebieskim koniem czystej krwi narażanie się na taki gorąc by mnie zabiło, przynajmniej tak mawiał Mago, mówił też że czym częściej mam do czynienia z ciepłem tym bardziej się do niego przystosuje. Nie czułam żadnej różnicy. Jeszcze nie.

– Martwię się też o Pedro. – Rosita wpatrywała się w przepływające leniwie przez niebo białe obłoki. Raz spytała mnie co w nich widzę, a ja nie mogłam zobaczyć w nich niczego, oprócz poszarpanych lub skłębionych białych plam, mimo że ona dostrzegała w kształcie chmur coś konkretnego, widziała wiewiórki, ptaki, inne konie, a czasem góry lub cały las. Wspominała że jestem pierwszą osobą, którą zna i której kształty chmur niczego nie przypominają. 

– Kim jest Pedro? – spytałam, zastanawiając się czy on też jest normalny i widzi w chmurach coś więcej niż ja. 

– Moim bliskim przyjacielem. 

Myślałam że przyjaźni się tylko ze mną, ale miała też normalnych przyjaciół, normalnych i bliskich, wkrótce mnie zostawi, zostawi. Zostawi. Tak jak zostawia każdego dnia.

– Często się spotykaliśmy, tyle razy wpadaliśmy na siebie, wątpię że to przypadek.. – Zaczęła się uśmiechać wspominając o nim, wodzić rozmarzonym wzrokiem po niebie: – Żyje samotnie, lubi wędrować tak jak ja. Ostatnio dowiedziałam się o nim czegoś więcej, ale… – Posmutniała, spuściła wzrok i uszy i chyba zagubiła się w własnych myślach. Walczyłam ze sobą czy by jej jakoś nie pocieszyć, tylko jak? Dotknąć jej łopatki jak zwykle sama robiła, czy może oprzeć głowę na jej kłębie? Przytulić? Nie. Dotykanie mnie jest nieprzyjemne. Bracia i siostry stronią od dotykania mnie, nawet w taki upał.

– Zniknął tuż po ucieczce Nievy – dodała po chwili: – Trochę się posprzeczaliśmy.

– Hm? – mruknęłam, czując nadchodzący atak niechcianych słów, Thais mnie tego nauczyła. Powtarzała bym nie zniechęciła tym do siebie Rosity, nawet jeśli twierdziła że to jej nie przeszkadza na pewno sprawiam jej tym dyskomfort. Nie chciała tego i ja też nie chciałam.

– Mojej przyrodniej siostry i adoptowanej siostry Pedro, jego mama ją uratowała. Może widziałaś ją…

Nadal nie, chciałam odpowiedzieć, ale zamiast tego pokręciłam głową.

 – …albo Pedro, choćby przelotnie, Pedro jest trochę ode mnie większy, ma szare oczy i…

Opisała mi dokładnie jak wyglądał, co do najmniejszego szczegółu. On wyglądał jak tamten, który ocalił to młode jednorożca… Ale, ale nie miał naszyjnika, nie miał naszyjnika…

– Nosi naszyjnik z srebrnym kółkiem na szyi.

Nie… Nie, to nie może być on, to nie może być on.

– Widziałaś go. – Spojrzała mi prosto w oczy. Poczuję jak skłamie, poczuję jak skłamie. Nie wiem czy mogę jej powiedzieć o Pedro. Nie wiem. Nie chciałam odbierać jej przyjaciela, nawet jeśli miałaby mnie przez niego porzucić… Nie chciałam.

Nie myśl teraz o nim, bo się zorientuje – usłyszałam w głowie głos Thais, gdyby tu była, pewnie tak by mi poradziła.

– Przypomniałam sobie coś strasznego… – wymamrotałam: – Proszę, nie mówmy o tym…

Co ja powiedziałam? Teraz się zorientuje, zorientuje się…

– Na pewno go nie widziałaś?

Nie widziałam go od dawna, właściwie nie wiem co z nim zrobili, nie widziałam go od dawna, nie widziałam… Od kilku dni. Pokręciłam głową.

– Co znaczy przyrodnia przyrodnia…? – spytałam. Cofnęłam uszy, nie chcę by znów usłyszała te dziwne słowa. Nie chcę.

– Że mamy jednego wspólnego rodzica, zamiast dwóch, w tym przypadku matkę, znaczy… – nie dokończyła.

– Hm? – Spojrzałam na nią pytająco.

Westchnęła, mówiąc po chwili: – Moja mama tak naprawdę nie jest ze mną spokrewniona, miałam na myśli… Raise, Raisa mnie urodziła i jest też matką Nievy…

– Hm? – Pierwszy raz słyszałam to imię, ale Rosita często mówiła o obcych dla mnie koniach, znała ich jakby nie zliczoną ilość, choć żadnego nie nazwała przyjacielem tak jak Pedro. Nie zapamiętywałam imion, które mi wymieniała, nie chciałam spotykać obcych, w dodatku zwykłych koni, które nas się obawiają przez jednorożce. W ogóle nie chciałam poznawać nikogo nowego.

– Raisa oddała mnie mojej mamie – odetchnęła, jakby przed chwilą wstrzymywała powietrze, może, może tego nie zauważyłam: – A Nieve porzuciła.

Mama, mama mnie zostawiła… Z ciotką… Nie, nie teraz, proszę. Zarżałam rozpaczliwie jak źrebak, nawołujący matkę, zupełnie jak kiedyś, gdy widziałam jak odchodzi, miała niebieską sierść jak ja, tyle tylko pamiętałam, jej wygląd przez tyle czasu zupełnie się zatarł w mojej pamięci. Wcisnęłam głowę w przednie nogi, łzy cisnęły mi się do oczu. Grzywka je przysłoniła. Tatę też teraz trudno by mi było rozpoznać.

– Co ci jest? 

– Zostawiła… – Nie, nie: – Ja… Muszę… Mnie… Boję się… Iść… – Poderwałam się, popędziłam w kierunku domu. Drzewa migały, dosłownie, znikały i pojawiały się, momentami biegłam lasem, a momentami otwartą przestrzenią, pełną runa leśnego, ale pozbawioną drzew, na jedno wpadłam. Słyszałam za sobą tętent kopyt, widziałam jak ziemia pode mną pęka, odsunęłam się gwałtownie, leżałam, zacisnęłam oczy. Dlaczego? Przecież wzięłam dzisiaj lek, wzięłam go. Wzięłam? Czy wzięłam go dzisiaj?

– Karyme? Co się dzieje? – Rosita zatrzymała się za mną: – Co ci jest? – Dotknęła mojego grzbietu, załkałam. Nawet nie wiem czy ona faktycznie tu jest. Poderwałam głowę, między drzewami stałam ja, uśmiechałam się złowrogo, chciałam ją zabić.

– Nie! Nie rób tego! Nie! – Lód sunął po ziemi z kopyt mnie samej do nas. Rosita krzyknęła, jej ciepła krew prysła na mój grzbiet, ziemia zadrżała jak upadała. Obejrzałam się, miała tak samo martwe spojrzenie jak ten jednorożec. Jak Pedro. Nie mogłam złapać tchu. Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam, co ja zrobiłam…

– Karyme… Karyme! Karma! – Potrząsała mną. Rosita. Bez najmniejszej rany, jakbym się obudziła z bardzo realistycznego snu. .

– Nic ci nie jest…? – wymamrotałam cicho. 

Przytuliła mnie nagle, zmoczyła łzami: – Przestraszyłaś mnie.

– Przepraszam…

– Musisz mi powiedzieć co ci jest. 

– Jestem chora… – zaczęłam, objęłam ją kurczowo: – Thais podaje mi lek, wszystko było po nim dobrze, wszystko było po nim dobrze, wszystko było po nim dobrze…– podjęłam płaczliwie: – Czasami… Widzę coś czego nie ma i… Proszę, nie zamykaj mnie… – Nie. Nie to chciałam powiedzieć, nie to: – Nie zamykaj… Nie… Nie…

– Może Ajiri albo Zen coś na to poradzą? 

– Nie, nie, nie…

– Warto spróbować, moja mama na pewno zgodzi się ci pomóc, możesz jej zaufać, nikogo by nie skrzywdziła.

– Niebieski… – powiedziałam zamiast słowa “sierść”, przynajmniej było bliskie temu co chciałam przekazać.

– Chodźmy – Pomogła mi wstać, prowadziła za grzywę, zacisnęłam oczy, słyszałam mnóstwo huków spadających drzew.  


[Chaos]


Skorupy po żółwiach jak zawsze stały w równym rzędzie, wszystkie wypełnione barwnikami, w odcieniach mojej karej sierści, od najjaśniejszego do najciemniejszego. W cieniu drzew, na niewielkiej leśnej polanie. Las wydawał się inny, bardziej gęsty, niektóre drzewa mocno wyrosły, zauważałam też młode drzewa i krzewy, których wcześniej nie było, jakby dopiero się pojawiły. Zapewne to wina zmęczenia, oraz drobnego wstrząsu, po uderzeniu w głowę. 

Ajiri kończyła przyklejać sztuczną sierść – zrobioną z piór mojego zmarłego ojca – na rany, dokładnie przykryte leczniczą maścią. Maść zdążyła już skrzepnąć niczym krew, którą niedawno zmywała z mojej sierści, po tym jak nałożyła maść. 

Nie przestało piec przy każdym dotknięciu ran, aczkolwiek już przyzwyczaiłam się do bólu. Jakiegokolwiek. Nie słaniałam się na nogach, nie musiałam ich napinać i szeroko rozstawiać by się nie przewrócić. Walczyłam znacznie lepiej, więc matka już nie zadawała mi aż tak głębokich ran. Nie wzdrygnęłam się, nie stęknęłam, ani razu nawet nie syknęłam, jak kiedyś gdy byłam mała i z całych sił próbowałam powstrzymać się od płaczu, nie potrafiąc jednocześnie stłumić odgłosów bólu. Teraz już nie chciało mi się płakać. Właściwie rzadko kiedy czułam cokolwiek.

Zaczekałyśmy na słońcu aż wszystko przyschnie, w zupełnej ciszy. Ajiri przeżuwała, choć nie miała nic w pysku, kiedy nie musiała nie patrzyła na mnie, tkwiła z pochyloną głową, – nie wymagałam od niej by cały czas się kłaniała, powinna to robić tylko kiedy do mnie przychodziła i kiedy odchodziła. 

Z racji upału rudą sierść Ajiri sklejał pot, obklejał jej prawie płaski grzbiet i mocno zaokrąglone boki. Ja nie mogłam sobie na to pozwolić, inaczej wszystko by ze mnie spłynęło, dlatego przedtem Ajiri podała mi specjalną mieszankę ziół, hamujących ten odruch. Otwierałam co jakiś czas pysk, sapałam, wypuszczając  z siebie nadmiar ciepła. Popijałam co chwilę wodę którą przyniosła. 

Słońce pokonało krótki odcinek drogi po pozbawionym chmur niebie, a Ajiri w końcu zanurzyła pysk w jednym z barwników, ostrożnie dotykając nim sztucznej sierści – zbyt intensywna czerń, zmieniała się na bardziej łagodniejszą. Ten etap zawsze trwał najdłużej, wymagał licznych poprawek i użycia wszystkich barwników. 

Powędrowałam myślami do gór, przypominając sobie wszystkie górskie ścieżki, układałam po raz setny z nich inną trasę. Miałam mnóstwo takich tras i ich kombinacji, ale także czas by zdecydować którą z nich wykorzystam prowadząc stado, podczas jesiennej migracji.

– Gotowe, pani – oznajmiła wreszcie Ajiri, mocząc pysk w specjalnie przygotowanej do tego wodzie, zabarwiła się na czarno. Skłoniła głowę. Odchodząc zabrała ze sobą skorupę z zabrudzoną wodą.

– Słucham, Cierń. – Odwróciłam się ku niemu. Czekał za drzewami, aż Ajiri skończy. Wycofałam się, by znów móc popić wody, którą pozostawiłam za sobą. 

– Jakaś klacz upiera się że jest twoją córką, pani. Czeka na granicy, mamy ją odesłać czy zechcesz się z nią spotkać? 

– Prowadź.


~*~


Przy granicy czekała młoda jasnosiwa klacz, z srebrzystą grzywą i ogonem, szarymi nogami i pyskiem i dość charakterystycznymi jasnobrązowymi cętkami, po jednej nad obojgiem  błękitnych oczu i po dwie po bokach głowy. Z pewnością bym ją zapamiętała, dzięki nim, łatwo ją odróżnić wśród innych koni. Przyprowadziła ze sobą niebieską klacz, z sięgającą do pęcin białą grzywą, zasłaniającą jej całą głowę, nisko pochyloną.

– Mamo, o co chodzi? – Jasnosiwa klacz odwróciła do mnie głowę: – Wszyscy zachowują się jakby mnie nie znali – powiedziała przejęta, cofając uszy.

– Ponieważ cię nie znają – odparłam.

– Mamo…? Co ci jest? – Podeszła bliżej ze zdumionym wyrazem pyska. Zatrzymałam ją łbem, odsunęłam, nie pozwalając jej podejść zanadto. Przyglądałam się jej z obojętnością.  

– To dlatego że nie spytałam czy mogę szukać Nievy? Przecież… Nie gniewałabyś się o coś takiego.

– Nie jestem twoją matką – odparłam.

W oczach zebrały jej się łzy.

– Obiecałaś… 

– Nic ci nie obiecywałam, pomyliłaś mnie z kimś innym, nie znam cię.

– Nie pamiętasz jak...? – Patrzyła prosto w moje oczy: – Mamo, to ja, Rosita. – Wyciągnęła do mnie głowę, uszy jej opadły, odsunęłam ją ponownie od siebie. 

– Odejdź.

– Musisz sobie przypomnieć. Pamiętasz Pedro? Tyle ci o nim opowiadałam, miałaś nawet okazję go poznać. 

– Niestety.

– A Raise? Raise musisz pamiętać…

– Nie znam nikogo takiego.

– Proszę, przypomnij sobie. Zapytaj Ajiri… Ja naprawdę jestem twoją córką, musisz mi uwierzyć.

– Jeśli szukacie schronienia nie musiałaś wymyślać tego wszystkiego. Wiele koni zna Ajiri, aczkolwiek mogę ją zawołać, choć wątpię by potwierdziła twoje słowa. 


Kilka chwil później Ajiri wyszła do nas zza drzew, szybko coś przełykając. Skłoniła głowę.

– Znasz ją? – spytałam.

– Chyba gdzieś ją widziałam, pani… – znowu przełknęła, prawdopodobnie już tylko ślinę.

– Ajiri, co się dzieje? Ktoś ci groził? Meike? – spytała Rosita. 

Niektórzy wierzyli słowom Tiziany, że nasze stado podbiło ich, a Meike ich zdradziła i najwyraźniej ta klacz do nich należała, ale jaki miała w tym cel próbując mi wmówić że jestem jej matką? Czyżby to podstęp Tiziany? Dlaczego miałaby sądzisz że to się uda? 

– Rosita twierdzi że jest moją córką, mówiła że możesz to potwierdzić – zwróciłam się do Ajiri. Przechyliła głowę, zatrzymując na mnie na chwilę wzrok, by potem przenieść go na Rosite.

– Nie, pani. To obca.

– Ajiri, proszę… Powiedz prawdę, jakoś sobie poradzimy z Meike.

– Matko! Nie wiem o czym ty mówisz! – krzyknęła nagle: – Po co tu przyszłaś? Co ci strzeliło do głowy? Łgać prosto w oczy, samej przywódczyni? 

– Mamo…

– Wyprowadźcie je, niech więcej tu nie przychodzą – kazałam strażnikom, zawracając, wraz z Ajiri, puściłam ją przodem. Odniosłam wrażenie że jest bardziej okrągła niż wcześniej. Strażnicy nas minęli i zaczęli popychać Rosite, odcinając jej drogę do mnie. Niebieska klacz sama od nich odbiegła. 

– Mamo, czekaj! Przypomnij sobie! Mamo!


~*~


Wróciłam do stada, zupełnie odmienionego, niektórzy wcześniej młodzi już dorośli, inni zniknęli, nie widziałam nigdzie Selene, Trenta, ich syna Angusa, ani jego ciotki Jury, nie wspominając o innych koniach. Zniknęła połowa stada, zastąpiona przez obcych. Równina też się zmieniła, gatunki traw, zioła i krzewy pozostały te same, ale rosły w innych skupiskach, niektóre gęstsze niż wcześniej, inne rozrzedzone. Wczoraj wyjedzona trawa, teraz pozostała nienaruszona, nie mogła tak szybko odrosnąć, nie przez jedną noc.  Nie wspomniałam o tym nikomu, wszyscy zachowywali się normalnie, polegali na mnie i witali z szacunkiem i dystansem. 

Gdyby stado zaczęło wątpić w moje zdrowie, przestałoby mi ufać. Jednakże jeśli straciłam pamięć, zacznę popełniać błędy, nie zdołam tego ukryć bez jakiejkolwiek pomocy. Stanęłam za Ajiri, jeszcze jedna myśl nie dawała mi spokoju. Rosita. Wątpiłam jednak by Ajiri mnie okłamała, wraz ze strażnikami.

– Pani? – Opiekunka zdrowia przełknęła pospiesznie, odwracając się do mnie i kłaniając. Wzdrygała się co chwilę, przeskakując wzrokiem z jednej kępy trawy na drugą, jakby chciała ją zjeść, pot oblał jej cały grzbiet.

– Chodź ze mną na uboczę.

– Tak, pani. – Ruszyła za mną. Rozważałam czy to dobry pomysł jej o tym wspominać, aczkolwiek co innego mogłam zrobić? Jako opiekunka zdrowia powinna utrzymać to w tajemnicy tak jak nie mówiłą o chorobach innych koni, gdy sobie tego nie życzyli. Jeśli nie mogłam zaufać jej, to komu? Matka zawiedzie się na mnie jak tylko jej powiem. 

– Nie poznaje własnego stada, chyba…

– Pewnie to przemęczenie, pani – przerwała mi.

– Nie. To trwa od wizyty Rosity, a nawet wcześniej, jak jeszcze kamuflowałaś mi rany. Nie pamiętam wielu osób, nie rozpoznaje ich, a poza tym niektórzy wydawali mi się jeszcze niedawno młodsi niż są teraz, jakbym przeniosła się nagle w przyszłość. 

– Pamiętasz, pani, co działo się przed wizytą Rosity? – Ajiri grzebała kopytem w trawie, przeczesując nim źdźbła w swoją stronę, poruszała niespokojnie żuchwą. 

– Jak zwykle trenowałam z matką… Jednakże uderzyła mnie w inne miejsca niż mam rany, więc najwyraźniej straciłam pamięć.

– Przykro mi, pani… Od dawna masz problemy z pamięcią – Zgrzytnęła zębami.

– Wszystko w porządku? – spytałam, nigdy się tak nie stresowała. A przynajmniej nie pamiętałam tego. Zaczynałam przypuszczać że coś ukrywa. Czy Rosita mogłaby mówić jednak prawdę? Jeśli byłam starsza niż myślę… Dlaczego matka miałaby chcieć nas rozdzielić? 

Może z tego samego powodu dla którego rozdzieliła mnie z Angusem – nie miałam się do nikogo przywiązywać. Nie obchodziło jej że byłam jeszcze źrebakiem, nie pozwoliła mi się z kimkolwiek bawić. Bawiliśmy się po kryjomu, unikaliśmy dotykania siebie, by nie przenosić na sobie swojego zapachu, do czasu aż matka się o tym nie dowiedziała, nie liczyło się nawet wówczas gdy miał zostać w przyszłości moim zastępcą. I tak go ukarała, nie dowiedziałam się jak, ale od tego dnia mnie unikał. Czy robił to aż do dziś? Gdzie zniknął? 

– Wybacz pani, ale… Chyba niektórzy się o tym dowiedzieli, przez moją nieostrożność.

– Wiedziałaś o tym szybciej? – Drgnęło mi ucho. Dlaczego to przede mną ukrywała? I nadal próbowała to robić.

– Przepraszam, bardzo przepraszam… – Przesunęła nogami, prawie nadepnęła sobie na kopyto, cofając się: – Robiliśmy to dla twojego dobra, pani.

– Wyjaśnij. Zen też wie?

– Oczywiście… I twoja matka. Zawsze jak ci o tym mówimy to… 

– Zapominam? 

– Tak mi przykro… 

– Czy jest coś o czym powinnam wiedzieć? Mam… Źrebaki? – Ucho znów mi drgnęło, spięłam mięśnie nóg na wypadek gdybym nie potrafiła już dłużej stłumić niepokoju. 

– Tylko jedno… Nie możesz zajść w kolejną ciąże, pani, Zen przypuszcza że to stąd biorą się problemy z pamięcią. Nikt w stadzie nie powinien o tym wiedzieć, ale teraz już nie jestem taka… – Urwała, schylając jeszcze niżej głowę. Obejrzałam się, matka właśnie wychodziła z lasu. Podeszłam do niej.

– Gdzie Angus? Co się stało z jego rodziną?

– Angus? – Nie zdołała ukryć zdziwienia, położyła na moment też uszy: – Ledwo go znasz, a on znowu zaprząta ci głowę? Co w nim takiego wyjątkowego?

– To mój przyjaciel…

– Nie sądzę, te kilka zabaw w źrebieństwie nie czyni nikogo twoim przyjacielem. Znowu nie pamięta? – Matka zwróciła się do Ajiri, a Ajiri pokiwała jej głową: – Angus nas zdradził.

– Jak to?

– To przez niego nie możesz mieć źrebiąt.

Ucho mi drgnęło, a klatka piersiowa zaczęła boleśnie kłuć, ledwo ukryłam to przed matką, schyliłam nieznacznie głowę, skupiając się na oddechu. Ból nie chciał tak szybko minąć jak zwykle. 

– A jak go za to wygnałaś, choć powinnaś zabić, rozpowiedział innym o twoich problemach z pamięcią.

– Dziś znów ktoś przyszedł, pani… – przyznała cicho Ajiri, z wbitym w ziemię wzrokiem, jakby zrobiła coś złego: – Jakaś Rosita, gdzieś ją już widziałam, ale nie kojarze z jakiego stada pochodzi.

– Jak długo to trwa, matko? – zapytałam.

– Kilka lat. Na szczęście jakoś sobie radzimy, z naszego stada nikt się jeszcze nie zorientował, staram się uciszyć plotki za granicami, jednakże jak widzisz pozostaje kilku niedowiarków, sądzą że mogą cię nabrać.

– Rosita może tu jeszcze wrócić, pani, była najbardziej przekonująca ze wszystkich – dodała półgłosem Ajiri, do mojej matki: – Prawie sama jej uwierzyłam.

– Strażnicy dopilnują by tak się nie stało, nie musisz się obawiać, córko. – Spojrzała na mnie.

To ja powinnam o tym zdecydować.

– Zaprowadź mnie do mojego źrebaka.

– Co o niej pamiętasz?

– Nic… – odpowiedziała za mnie Ajiri, półgłosem.


[Ivette]


Wierciłam się z miejsca na miejsce, przydeptywując trawę i poprawiając ułożenie skrzydeł. Co chwilę patrzyłam we własne odbicie na tafli jeziora, zastanawiając się co matka o mnie pomyśli. Będzie tak jakby zobaczyła mnie po raz pierwszy. Meike nie pozwoliła mi od razu się z nią spotkać, miała ją przygotować na szok jaki dozna. Ale ile to mogło trwać? Minęło już kilka dni. Jak powinnam się zachować? Muszę ją przekonać że jesteśmy blisko, ale przecież nie wyskocze jej na powitanie jak Rosita. 

Podszedł do mnie Zen.

– Wiesz, na twoim miejscu byłbym dla niej tak samo bezwzględny jak ona wobec ciebie. Oddałbym jej to, bo widzisz teraz będzie potrzebowała wsparcia…

– Zamknij się – wycedziłam, w oddali zauważyłam matkę, zmierzała wraz z Meike w moją stronę: – Zostaw mnie samą. – Uniosłam wysoko głowę. Zen odszedł na drugi koniec jeziora, na tyle sporego że nie mógł stamtąd niczego usłyszeć, ale i tak powinien zupełnie zniknąć mi z oczu.

– Ivette? – Mama pierwsza do mnie podeszła, Meike zatrzymała się z tyłu.

– Znów cię nie pamięta – powiedziała.

– To nic, mamo. – Zbliżyłam się, chciałam dotknąć ją skrzydłem, ale w porę je wycofałam. Tylko po co? Nie przypomni sobie już jak mnie rodziła.

– Przykro mi, Ivette. – Miała tak samo chłodne spojrzenie jak zwykle.

– Już się przyzwyczaiłam. – Złożyłam ciasno skrzydła, mimo wszystko nie mogłam się przełamać by ją nimi dotknąć, by w ogóle ją dotknąć: – Może spędzimy trochę czasu razem? Opowiedziałabym ci coś o sobie…

– Przejdźmy się – postanowiła matka: – Angus mnie zastąpi.

– Wygnaliśmy Angusa – przypomniała jej Meike.

– Zastępca…

– Ja cię zastąpię, ale pospieszcie się, chyba nie chcesz by stado zaczęło się niepokoić? Musimy je zawsze stawiać na pierwszym miejscu. Prawda, Ivette?

Przytaknęłam, wbrew sobie. To ja powinnam być na pierwszy miejscu. Meike ruszyła w kierunku stada, myślałam że nigdy stąd już nie odejdzie, tak się wlekła. Kiedy wróciłam wzrokiem do matki zobaczyłam że pochyla głowę, trzymając ją całkiem blisko klatki piersiowej.

– Mamo…?

– Chodźmy. – Wyprostowała się, ruszając przodem. 

– Zawsze byłaś ze mnie dumna – zaczęłam. Spacerowałyśmy wzdłuż lasu.

– Kulejesz… – zauważyła: – Meike chyba nie trenuje z tobą w ten sposób?

– W jaki sposób?

– Walczyłaś z nią?

Jeśli do niej pójdzie znowu wymaże jej pamięć. Czemu matka tak się na nią uwzięła? 

– Nigdy ze mną nie trenowała… – To akurat prawda, Meike zawsze mówiła że nie jestem jeszcze na to gotowa: – Niedawno napadła na mnie pegazica. Jasnobrązowa, z ciemnymi brązowymi ciapkami, ciemnobrązowymi skrzydłami i głową, nie zdążyłam jej się dokładnie przyjrzeć, walczyłyśmy na śmierć i życie. – Teraz pewnie jej już nie pamięta. Nie wie że sama ją posłała by mnie zamordowała.

– Tutaj?

– Za granicą.

– Nie oddalaj się więcej bez strażników, nie teraz kiedy stado Tiziany nam zagraża. Ta pegazica zapewne współpracuje z nimi, albo jest jego częścią. 

Wolałam nie wyprowadzać jej z błędu. Teraz była inną osobą. 

– Dobrze, mamo.

Po paru krokach w ciszy, znów się odezwałam:

– Jestem coraz lepsza w walce, niedługo ci dorównam i wiem wszystko o przewodzeniu stadem, nigdy nie miałaś ze mną problemu, i zawsze byłyśmy nierozłączne… 

Matka wydawała się pogrążona w własnych myślach, jednak zerknęła na mnie, gdy nagle przerwałam.

– Meike oczywiście się to nie podoba. – więc kontynuowałam: – Cała ona. – Przewróciłam oczami.

– Byłam dobrą matką?

Zawahałam się. Teraz już nie miało to znaczenia.

– Tak – odpowiedziałam.

– Na pewno nie idealną, to nie możliwe. Musiałam popełniać jakieś błędy. – Spojrzała na mnie wyczekująco.

O co właściwie jej chodziło?

– Chciałabym żebyś odpowiedziała mi bardziej szczegółowo.

– Zdarza ci się mnie ignorować. – Zacisnęłam zęby, wbijając wzrok w ziemię i przyciskając skrzydła do boków, wolałam o tym zapomnieć, tak jak ona zapomniała: – I zapominać o mnie, ale to przez problemy z pamięcią, nic więcej nie potrafię ci zarzucić, mamo. – Przeniosłam na nią wzrok. Przez moment miała cofnięte uszy, szybko je zwróciła w moją stronę.

– Co lubisz?

Co to za pytanie?

– Walczyć… – Nic innego nie przychodziło mi do głowy.

– A poza tym?

– Nie ma nic poza tym.

– Czyli nie pozwoliłam ci odkrywać różnych rzeczy? 

– Nie powinnyśmy się skupić na stadzie? To nasze przeznaczenie.

– Masz mnóstwo czasu, do momentu kiedy będziesz musiała poświęcić wszystko dla stada, możesz odkrywać siebie. Ja zawsze o tym marzyłam.

– Żeby być zwykłym koniem?

– Tak, chciałabym żebyś chociaż ty była szczęśliwa.

– I jestem, marzę byś… By przewodzić stadem. Nic poza tym się nie liczy.

– Nawiązałaś jakieś przyjaźnie?

– Jaki jest sens przyjaźnić się z kimś kto jest niżej w hierarchii? Przecież kiedyś będą musieli mnie słuchać, a przyjaciele chyba powinni być równi sobie? 

– Sądzę że mimo wszystko da się to pogodzić, Ivette. 

A potem zdradzą, albo jeszcze wykorzystają i zdradzą, tak jak ojciec mnie. Matka powinna wiedzieć że nikomu nie można ufać. Zresztą czy Angus przypadkiem jej nie zdradził? I jeszcze miał córkę z inną klaczą, a mama tak dobrze się zajęła nimi obiema, że nie znalazła czasu dla mnie, nie wspominając o tym że mnie, własną córkę znienawidziła od chwili narodzin, choć powinna nienawidzić właśnie Raisy i Rosity. A może nie wiedziała? Choć Meike twierdziła że jest inaczej. Ale teraz nie mogłam jej powiedzieć. Dlaczego właściwie Meike też nie powiedziała mi wcześniej, tylko dwa dni temu?

– A źrebaki z którymi się bawiłaś? – zapytała mama.

– Nie marnowałam czasu na zabawy.

– Meike ci zabroniła?

– Nie.

A tobie? Chciałam zapytać, ale na szczęście się powstrzymywałam.

– Zabawy nie służą  niczemu pożytecznemu – powiedziałam zamiast tego.

– Dzięki nim tworzą się więzi, Ivette. Nadal możesz spróbować…

Parsknęłam rozbawiona. Nie zauważyła że już dorosłam? Mogłabym mieć źrebaka jeśli bym chciała. 

– Właściwie, jako przywódczyni nie masz czasu, ja też nie będę go miała, więc to bez sensu szukać sobie towarzystwa.

– Zawsze znajdziesz trochę czasu.

Tak jak ty znalazłaś wcześniej dla mnie? A nie, cały ten czas poświęciłaś Rosicie. Córce tchórzliwej przeklętej i zdrajcy.

– Powinnaś spróbować – dodała matka, kiedy się nie odezwałam, z rozdrażnienia napuszając pióra: – Konie nie są samotnikami, to dla nas naturalne poszukiwać towarzystwa. I zdrowe.

– Tak, będą udawać że cię lubią, aby coś zyskać, jak Angus.

Odwróciła wzrok, choć wcześniej by tego nie zrobiła, udawałaby że nic się nie stało. 

– Przepraszam, mamo. – Trąciłam niepewnie pyskiem jej bok.

– Nie masz za co – odparła bez emocji.

– Mogłabyś pokazać mi jakieś ciosy? – Zatrzymałam się na przeciwko niej, drgnęło jej ucho, a wyraz jej oczu wydał mi się przygnębiony, albo to tylko moja wyobraźnia: – Nauczyłaś mnie paru już wcześniej – dodałam.

– Pokaż mi jakich.

Jeśli naprawdę by mnie jakiś nauczyła nie pamiętałaby ich, więc wystarczyło je wymyślić.

– Atakuj, będę się broniła – poleciła.


Z mamą walczyłam uważniej niż ze strażnikami, nie chciałam jej w jakikolwiek sposób zranić. Pokazywała mi nowe ciosy na drzewach, nie zaatakowała ani razu, jakby nie wierzyła że dam radę się obronić, ale i tak było warto. Kiedy skończyłyśmy trening zaczęło się ściemniać. Wróciła do stada, a ja poszłam napić się wody z jeziora. 

– Warto było? – spytał Zen, jego odbicie pojawiło się obok mojego: – Zachowujesz się jakbyś sama zapomniała co ci zrobiła.

– Zmieniła się, teraz będę dla niej najważniejsza. – Uniosłam wysoko głowę, rozpościerając demonstracyjnie skrzydła: – Już jestem. – Minęłam go dumnym krokiem, udając się w kierunku stada. Mama mi teraz nie odmówi bym jej potowarzyszyła.


~*~


Mama wstała przed świtem, słyszałam jak odchodzi – tej nocy spałyśmy razem – od razu potem przysnęłam, budząc się dopiero rano. Poszłam do lasu. O tej porze powinna wracać z Ro… Od strażników. Zanim tam dotarłam zatrzymała mnie Meike, zachodząc mi drogę.

– Chodź ze mną – kazała: – Czas bym ci coś pokazała.

– Co?

Poszła już, podążyłam za nią, oglądając się jeszcze za siebie, jakbym liczyła że zobaczę tam matkę Weszłyśmy do zachodniego lasu, omijając wszystkich strażników. Chyba nie chce mi pokazać ciała przybłędy? Nie nienawidziłam jej aż tak by życzyć jej śmierci. 

– Gdzie przybłęda? – zapytałam, gdy odeszłyśmy już wystarczająco daleko od granicy: – Znaczy Rosita. Zabiłaś ją?

– Czy nie chciałaś aby zniknęła?

– Nie żyje? – Zatrzymałam się.

– A jakie to ma znaczenie, Ivette? Chcesz zobaczyć ją martwą by mieć pewność że ci nie zagrozi w relacji z matką? 

– Nie! Nie chciałam żebyś ją zabijała! Wystarczyło ją wygnać…

– Sumienie jest twoim wrogiem, Ivette. Na początku będzie ciężko, ale z czasem nauczysz się je uciszać. – Ruszyła dalej, jakby nic się nie stało. Powinnam się cieszyć że nie ma Rosity, ale jakoś nie potrafiłam. Już za długo jej nie widziałam. 

To zwykłe przyzwyczajenie, wystarczy że minie trochę więcej czasu…


~*~


Zatrzymałyśmy się w niewielkiej kotlinie w lesie, przed rzędem klaczy. Wszystkie miały zaokrąglone brzuchy, a niektóre z nich źrebaki tuż przy swoich nogach, stały równo z pochylonymi nisko łbami.

– Niegdyś należały do stada Tiziany, teraz służą nam w szczytnym celu. – Meike przechadzała się od jednej klaczy do drugiej, zatrzymując na dłużej spojrzenie na każdym źrebaku. Niektóre wtulały się w bok matek, inne próbowały brykać, ale ich matki je przytrzymywały.

– Do badania ciąży – dopowiedział Zen, stał niedaleko, sortując zioła: – Szukamy sposobu jak podtrzymać ciąże twojej matki. Nic się nie martw że cokolwiek usłyszą, wyrwaliśmy im wszystkim języki.

Wzdrygnęłam się. 

Meike zatrzymała się przy izabelce. Ukrywała za przednimi nogami swoje źrebię, drżąc na ciele.

– Pokaż je – bardziej oznajmiła niż kazała Meike.

Kiedy Izabelka jej nie posłuchała. Zen podszedł do niej momentalnie.

– Znasz zasady. – Pchnął ją wprost na ziemię. Odsłonił wykrzywionego i zbyt małego źrebaka. Nogi po jego prawej stronie były dłuższe od tych po lewej, leżało wciąż na ziemi, choć miało wystarczająco dużo czasu aby nauczyć się chodzić. Izabelka poderwała się, osłaniając je głową. Zaszlochała.

– To się do niczego nie nada – ocenił Zen. 

– Wyrzuć je.

Klacz krzyknęła rozdzierająco i bełkotliwie zarazem kiedy jej wyrwał źrebaka. Uderzył w nie kilka razy kopytami. Kości źrebaka trzaskały raz za razem. Ruszyłam na niego, Meike zatrzymała mnie nogą, unosząc ją na wysokość mojej klatki piersiowej. 

– Nie potrafisz od razu go zabić? – ponagliła Zena.

– Zostaw je! – Odepchnęłam go od niego. Źrebię zwijało się z bólu tuż przed moimi kopytami, nie potrafiło porządnie zapłakać, choć już całe zalało się łzami, kości przemieszczały się w jego ciele, pod skórą. Nie mogłam złapać porządnie oddechu, a co dopiero zakończyć jego cierpienia. Meike złapała jego głowę, błyskawicznie łamiąc mu kark. Skrzydła zaczęły mi drżeć, a serce łomotało w piersi.

– Nigdy nie uczestniczyłem w żadnej z walk tak jak ty, moja pani, brakuje mi doświadczenia. – Zen pokłonił się przed nią.

– Naucz się w końcu zabijać szybko. Nie jesteś chyba tak prymitywny by się na kimś wyżywać?

– Oczywiście że nie, moja pani.

To źrebię i tak by nie przeżyło, tylko by cierpiało. Wyświadczyli mu przysługę, więc dlaczego to tak boli?

Usłyszałam jak coś trze o ziemię. Odwróciłam się gwałtownie w tamtym kierunku. Ku nam szła gniada klacz, z przednimi krzywymi nogami, jej nadgarstki ocierały o siebie, tak jak jej kopyta tarły o ziemię. Schyliła głowę, kładąc przepraszająco uszy.

– Przepraszam, nie chciałam wam przeszkadzać… – Zniżyła jeszcze bardziej głowę: – Zen, w…

– Ivette, to jedna z kalek, w stadzie byłaby jedynie ciężarem, tutaj może pomóc wielu istnieniom. – Meike wskazała na nią łbem.

Odsunęłam się od źrebaka, jego matka, dopadła do niego, ściskając je z całej siły, nie przestając szlochać. Przeszły mi nieprzyjemne dreszcze po grzbiecie.

– Dzięki eksperymentom między innymi na niej, jestem coraz lepszym opiekunem zdrowia. Poza tym czy to nie szlachetne? Pragnę pozbyć się jej kalectwa – powiedział nie kryjąc dumy Zen.

– Dziękuję wam… – dodała ciszej kaleka: – Widziałam…

– Zen zadbał o to żeby nie przekazywała dalej swoich wadliwych genów – dodała Meike. – Oczywiście twoja matka nie pozwoliłaby na to wszystko, więc nie możesz jej o niczym powiedzieć. W twoim przypadku też kierowała się emocjami, nie potrafiła pozbyć się nienawiści jaką cię darzy.

– Bo nie może mieć więcej źrebiąt – powiedziałam nieobecnym głosem, zobaczenie martwego źrebaka było nieporównywalnie gorsze niż dorosłego konia, chyba nic dzisiaj nie przełknę: – I twierdziła że to nie moja wina.

– Wiedziała to, ale czuła coś innego i to było silniejsze, dlatego tak ważne jest byś wyzbyła się własnych emocji. Zabij ją. – Meike wskazała mi na izabelkę.

Powietrze rozdarł nagły ogłuszający skrzek. Niedaleko spadły drzewa z hukiem i zatrzęsła się ziemia. Dostrzegłam pośród nich na wzniesieniu ogromnego i zarazem dziwnego ptaka, posiadał cztery łapy zamiast dwóch nagich nóg. Mógłby nas rozgnieść zaledwie jedną. Meike wepchnęła mnie w gęstwiny. Klacze uciekły w panice. Gniada kaleka osłoniła Zena, ale potwór wcale nie patrzył w naszą stronę, tylko w dół wzniesienia. Ktoś krzyczał w oddali, blisko potwora:

– Puść ją!

– Damy ci coś lepszego! Puść ją! 

– Zabierz mnie!

Stwór wzbił się w powietrze przewracając więcej drzew, trzymał coś w przednich łapach, dwójkę koni.

– Wracamy do stada – zdecydowała Meike: – Zen, zostań tu i zajmij się tym. – Poprowadziła mnie między najgęstsze drzewa, ciągle zahaczałam o nie skrzydłami. 

– Co to było? – spytałam. Ziemia znów się zatrzęsła, upadło kolejne drzewo.

– Gryf. Mieszkają daleko stąd, zostało ich już nie wiele, ale najwyraźniej jeden z nich zabłądził aż tutaj. – Dla odmiany mówiła szybciej niż zwykle: – To jedyny drapieżnik, przed którym nie jesteśmy w stanie się bronić. Musimy ostrzec stado.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz