[Irutt]
Wśród nas, jednorożców, panowała straszliwa choroba. Dotknęła wszystkich, oprócz niej. Odbierała siłę w mięśniach i rogu, tępiła zmysły, odbierała sen, apetyt. Pożerała od środka.
Widziała jak jej bracia upadają, rodzice, przyjaciele, kuzyni, ciotki i wujkowie i już nigdy się nie podnoszą, wiją się, krzyczą, płaczą, błagają, i cichną, wyczerpani, ale w ich oczach i na ich pyskach wciąż rozgrywała się niekończąca się udręka. A mimo to wierzyła że wrócą do zdrowia.
Jak bardzo była naiwna. Nie ważne jak bardzo wierzyła. Nadzieje wydarto z niej brutalnie i zadeptano na śmierć. Dlaczego nam to zrobili? Czym zawiniliśmy? Nigdy nie mieszaliśmy się w sprawy koni. Nigdy nie angażowaliśmy się w ich konflikty. A oni przyszli i wszystkich wymordowali.
Uśmiechnęła się przez łzy, pędząc przez nasz las. Jeszcze nie wiedziała. Róg zamigotał białym światłem.
“Wszystko będzie dobrze. Jeszcze kawałek. Znalazłam pomoc. Zebrałyśmy mnóstwo ziół. Dla każdego wystarczy. Nie martw się mamo, zaczniemy od maluchów. Będziemy się z tego jeszcze śmiać, tato. Tirre, nie straciłam wiary, miałeś racje, by się nie poddawać. Doiiu, dam ci wpleść tyle kwiatów w moją grzywę ile będziesz chciała, jak to się tylko skończy, nie będę nawet jakoś strasznie się wiercić. Vorrt, trzymaj się głuptasie. Wszyscy, wytrzymajcie. Jeszcze chwilę.”
Żadne nie odebrało jej wiadomości. Przyspieszyła. Pedro ledwo nadążał za końcówką jej już dość długiego ogona, trzymającego kurczowo pęk ziół. Słyszała jak ciągle wpadał na drzewa, pnącza, przeskakiwał krzewy, by wskakiwać w inne. Konie nie są zbyt zwinne i zwrotne, mniej miejsca i już sobie nie radzą.
– Irutt… Zwolnij, to niebezpieczne…
Ona wciąż miała złudną nadzieję. Wciąż wierzyła, wmawiała sobie że nie mieli sił odebrać jej sygnału, dlatego nikt nie odpowiedział.
Z domu dobiegły wiwaty i śmiechy. Obce głosy. Wyminęła zwinnie ostatnie drzewa. Zahamowała od razu, wbijając się racicami w ziemię.
Wszyscy zginęli.
Przeklęci śmiali się, wesoło rozmawiając nad ciałami moich przyjaciół, znajomych rodzin i mojej własnej rodziny. Oderwany róg mamy, wystawał wbity w ziemię, między czerwonymi od krwi źdźbłami. Tirre leżał rozerwany na pół, z wyciągniętymi, napiętymi przez pnącza nogami. Tata… Leżał tuż przede mną, przed nią, z przebitym brzuchem przez lodowe sople. Położyła się przy nim, otulając jego szyję głową, opierając przednią racice na jego łopatce, ściskając za ogon. Sięgnęła swoim rogiem do jego rogu.
“Zabierz mnie ze sobą, tato.” Zamknęła oczy. Poczuła napływ powietrza z tyłu, skuliła się, obawiając się bólu. Pedro przeskoczył nad nią i tatą. A ona uchyliła powieki, by potem otworzyć je szeroko. Pedro przeleciał tuż nad jej głową. Głaz wbił go w pień drzewa, a potem spadł razem z nim.
– Cholera! – krzyknął ktoś.
W jej stronę leciał już sztylet, ścisnęła mocniej ogon taty, przymknęła oczy. W ostatnim momencie ostrze zatrzymała lodowa ściana. Zmieniła się w jaskółkę, instynktownie mknąć najpierw tuż nad źdźbłami traw, wyżej wzbiła się dopiero w lesie.
Dała się ponieść każdemu podmuchowi powietrza, leciała by lecieć. Póki leciała było dobrze. Prawie uwierzyła że wróci do domu i wszystko będzie jak dawniej, ale bracia już nie czekali na kolejne wygłupy z nią, tata już nikogo nie rozbawi, a mama nie poudaje że się na niego gniewa, ani nie nauczy jej czegoś ważnego. Nie pobawi się z przyjaciółmi, maluchy też do nich nie dołączą. Choć uwielbiała się nimi zajmować.
Wyczerpana opadła na cienką gałąź, wbiła w nią drobne, jaskółcze pazurki, nastroszyła pióra. W ciemnościach pohukiwały cicho sowy.
Mijały wschody i zachody słońca oraz księżyca. Czasem smagał ją wiatr, próbował oderwać od gałęzi, czasem deszcz, przenikał aż do skóry, czasem paliło słońce. Słuchała na ptaki, nie rozumiejąc o czym rozmawiają, ani o co się kłócą, wdzięczna za samą ich obecność.
Obok wylądowała jaskółka. Z dłuższym i piękniejszym ogonem. Samiec jaskółki. W dziobie trzymał owada o przezroczystych skrzydłach. Schylił się, przytrzymując go czarną nogą.
– Czemu nic nie jesz? Umrzesz, jak nie będziesz jadła. – Przekręcał energicznie głową, mówił energicznie, jak to miały w zwyczaju wszystkie jaskółki. Kiedyś, zamiast słów słyszała tylko ćwierkanie, ale w tej postaci rozumiała ich język.
– Zdobyłem ci coś nieco. – Przystawił jej do dzioba owada.
Odwróciła głowę.
– Nie chcesz? To ja zjem. – Odleciał. Po chwili przyleciał ponownie. Z innym owadem. I znowu, znowu, znów podstawiał jej jedzenie pod dziób.
– Zostaw mnie – mruknęła, choć tak naprawdę nie chciała być sama. Nigdy dotąd nie cierpiała na samotność.
– Jesteś chora? To poważne?
W odpowiedzi tylko bardziej się napuszyła. Ściskało ją w żołądku i kręciło się w głowie, mięśnie zesztywniały, palce promieniowały bólem, za mocno ściskała nimi gałąź.
Samiec po wyczyszczeniu sobie piór, pofrunął na dalsze łowy.
Kolejnego dnia na dolę kręcił się kot. Patrzyła jak zwinie pnie się po pniu, wprost do niej. Jaskółki podniosły alarm, całe stado naleciało na drapieżnika, dziobiąc tak długo, aż uciekł, omal nie spadł z drzewa, zbiegając z niego i wskakując w krzewy.
– Cała? – spytał samiec.
– Dlaczego to zrobiliście?
Inne jaskółki wylądowały na gałęzi, przy niej, a gałąź zakołysała się pod nimi.
– Co konkretnie? – spytał inny samiec.
– Uratowaliście mnie.
– A dlaczego nie? W końcu nie leżysz martwa na ziemi. A, a, a nawet wtedy należy im się nauczka.
– Krwiożercze bestie – dodała któraś z samic.
– Nie jesteśmy wróblami, my się bronimy! I nawet wróble obronimy! – I jeszcze inny samiec.
– Po to mam dziób by go używać.
– Wodę piłaś? – starsza samica siedząca obok, trąciła ją skrzydłem.
– Deszcz – odpowiedziała niechętnie.
– Deszcz, deszcz padał tak dawno. Poleć z nami nad staw.
– Możesz latać? – spytał samiec.
– Przynieść ci wody? Wezmę tyle ile zmieszczę w dziobie.
– O tak, jaskółki są waleczne.
Jaskółki, ulubione ptaki mamy. Dbały o nią jak mogły, jakby wszystkie były jej rodzicami, a ona ich pisklęciem. Umarła, dawna ja umarła, powoli i każdego dnia, traciła cząstki siebie, aż nic po niej już nie zostało. Nic nie zostało z tego naiwnego i zbyt ufnego młodego, którym byłam.
~*~
Przeleciałam nad lasem setny raz w towarzystwie innych jaskółek, wydawałam się szczęśliwsza? Zachowywałam się inaczej, tak jak one, jak dawna ja, ale nie czułam radości kiedy wesoło ćwierkaliśmy, czasami opowiadając sobie różne zmyślone historyjki, a kiedy śmiałam się wraz z resztą, po prostu nie chciałam dodawać im zmartwień. Opiekowali się mną wystarczająco długo i troskliwie. Przejęliby się każdym milczeniem.
Ona naprawdę umarła, mogłam ją udawać, ale nie byłam sobą, nie tą dawną sobą, byłam sobie zupełnie obca. Może w takim razie zostałam jaskółką?
To kuszące, pozostać w tej postaci do końca życia, zapomnieć o swojej prawdziwej naturze, dla zabawy toczyć potyczki z drapieżnikami razem z jaskółkami, łapać owady – smaczniejsze niż sądziłam – podróżować i zakładać gniazda, stworzyć rodzinę, mnóstwo rodzin jeśli miałabym ochotę w każdym sezonie zmieniać partnera. Do tego istniało jeszcze więcej zwierząt. Inne zwyczaje i obietnice. Przeklęci nigdy by mnie nie znaleźli.
Zdradziłabym własny gatunek.
Wylądowałam na ziemi, jaskółki obsiadły gałązki, wysoko nade mną. Milczały, jak nigdy wcześniej, jakby przeczuwały kim jestem i co chcę zrobić. Upewniłam się milion razy, wraz z nimi, że nie ma w tym ogromnym lesie żadnego konia, a i tak cała się trzęsłam, jakbym złamała skrzydło, a ze wszystkich stron otoczyły mnie wygłodniałe rysie.
Wróciłam do swojej postaci, przestrzeń wokół gwałtownie się skurczyła, cały las wydał się mniejszy niż wcześniej. Nie pamiętam bym była taka wysoka, ile mogło minąć czasu? Czy już dorosłam? Tak długo tu tkwiłam? Mój ogon, stał się dłuższy od ciała, róg też się wydłużył, nabrałam właściwych dorosłemu jednorożcowi proporcji. Czułam się niewygodnie w własnym ciele. Jaskółki wołały do mnie, ale już nie rozumiałam żadnego ze słów. Owinęłam ciasno ogonem tylną nogę. Zamknęłam oczy, równie szybko je otwierając. Nie widziałam jeszcze by ktoś wysyłał tak daleki sygnał z otwartymi oczami, ale ja je potrzebuje, każdy ze zmysłów. Róg błysnął tak jasnym światłem że musiałam zacisnąć powieki. Mijały minuty, obracałam głowę w różnych kierunkach.
“Czy ktoś tam jest?”
Żaden jednorożec nie odpowiedział, nie wyczułam też żadnego. Wszystkich zgładzili.
~*~
Nie mogę im pozwolić ich zabić!
Biegłam przez nasz gęsty las, poruszałam się tak samo zwinnie jak zawsze, ale ciągle wpadałam w pnącza. Przytłoczył mnie nagły lament i mnóstwo błagających głosów, każdy znajomy, każdy należał do osoby, którą znałam od zawsze i którą kochałam. Przeklęci już przybyli. Rzuciłam się przed siebie, nagle lądując na naszej kwiecistej polanie. Przeklęci się uśmiechali, coraz szerzej, upiornie. Moje ciało zamieniło się w kamień, oprócz głowy. Rzucałam nią na boki, do przodu i w tył, a mimo to nie mogłam się uwolnić z pułapki, rogiem zrzucając liście z drzew. Moja magia. Zniknęła.
Podnieśli mamę za róg, złamali go. Zwinęła się w kłębek, niczym gąsienica po dotknięciu, skryła głowę w przednich nogach. Krzyczała wniebogłosy, ziemia zalewała się jej krwią. Ogon wił się i uderzał jak szalony. Tirre również krzyczał, krzyczał i błagał przez szloch o litość. Pnącza ciągnęły go za nogi, tak długo, aż jego skóra zaczęla pękać. Vorrt… Topił się w błocie, błotne fale co chwilę zanurzały go w tym bagnie znikąd. Do taty już mknął lód.
Obudził mnie nagły ból, ledwo poruszyłam głową, a szybko położyłam ją z powrotem, wypuszczając z chrap powietrze, ściskając wargi i zwijając ogon pod sam brzuch.
Zorientowałam się że zderzyłam się z ziemią. Spadłam z gałęzi, wprost na własny bok, chyba użyłam magii przez sen, bo zamiast w ciele jaskółki, ocknęłam się we własnym.
Jaskółki krążyły nade mną, ćwierkały przejęte. Wpatrywałam się w niebo, zakryte przez korony drzew. Przeklęci zgładziliby wszystkie gatunki, jakby dowiedzieli się na czym polega moja magia, tylko po to by mnie dopaść. Pozbędę się ich z tego świata, nawet jeśli miałaby poświęcić własne dobro.
Obróciłam się na brzuch. Kilka jaskółek usiadło na moim grzbiecie, nerwowo ćwierkając. Kilka na ogonie, gdy go uniosłam.
– Nic mi się nie stało. – Uśmiechnęłam się do nich: – Będę już musiała wracać do domu, inne jednorożce się o mnie martwią.
Nie rozumieli co…
– Już?
– Zostań jeszcze z nami.
– Właśnie, właśnie, zostań. Choćby na zawsze. – Samczyk aż zamachał skrzydłami.
Nagle znowu mówili w zrozumiałym języku. Czyli mogłabym dowolnie porozumieć się z każdym gatunkiem, obojętnie w co bym się nie zmieniła, ale nie poświęcę ich żyć. To nie jest ich zemsta, tylko moja.
~*~
Wróciłam do domu nocą, księżyc świecił w pełni, a upał zelżał. Po moich bliskich zostały jedynie kości, przechodziłam między nimi i przykładałam swój róg do ich rogów. Oprócz mamy, w końcu jej go wyrwali, oparłam swój róg na jej pękniętej czaszce.
“Przepraszam.”
Róg mojego brata, Tiire pulsował słabym światłem, jak tylko się zbliżyłam. Zostawił mi wiadomość, tuż przed odejściem jego duszy. Przyłożyłam do niego róg. Łzy zebrały mi się w oczach tuż po usłyszeniu jego wewnętrznego głosu, tak samo łamliwego jak ten zewnętrzny, choć tak nie powinno być. Oznaczało że uwalniał magię, gdy go rozrywali na pół, lecz mówił pogodnie, jakby nie chciał tego okazać. To niesprawiedliwe. Nikogo nigdy nie skrzywdził. Nikt z nas. Pomogliśmy nawet kilku koniom.
I to był błąd.
“Irutt, jeśli udało ci się przeżyć… Schowaj się, nie pokazuj im się nigdy… Pamiętasz…”, przerwał.
– Tirre… – Obiłam ogonem o ziemię, choć nie groziło mi niebezpieczeństwo. Nie zapanowałam nad tym odruchem.
“Ta biedna klacz tyle już lat spędziła w wąwozie”, dodał, jakby część wiadomości wyparowała wraz z magią, uwolnił jej za dużo przez ból, który przeżywał. Pokazał mi drogę, sam wąwóz. Odtworzył go w wyobraźni, nigdy go nie odwiedził i nie miał żadnego wspomnienia, które mógłby mi przekazać, ale to wystarczyło.
“Nie chcieliśmy się wtrącać. Może powinniśmy?”
– Nie powinniśmy, w ogóle wpuszczać tu jakiegokolwiek konia – wymamrotałam, choć już nie mógł mnie usłyszeć.
“Uratuj ją, zabierz ze sobą, siostrzyczko.“
– Przecież to koń, a konie was zabiły. Nie chcę ich znać. – Albo słyszy mnie tam gdzie oni wszyscy przebywają. Czy są szczęśliwi? Czy dręczy ich to co się stało? Przeklęci zapłacą za ich ból.
“Dzięki niej nie będziesz już samotna.”
– Tirre! – Poruszyłam jego rogiem, a przy tym całą czaszką, jego magia kompletnie go opuściła: – Proszę… Chcę jeszcze raz cię usłyszeć… – Wiedziałam że nie usłyszę.
– Mamo, tato… – Podbiegłam do nich, tata nie zostawił mi niczego, mama nie mogła. Vorrt, mój drugi brat, też. Ani Doiiu, starsza przyjaciółka. Czy tylko Tirre zdołał jakoś w swoich ostatnich chwilach odzyskać część magii? Muszę sprawdzić…
Oberwałam w bok, ktoś rzucił mną o ziemię. Niebieska klacz, przechyliła się niebezpiecznie, jakby miała zaraz dodatkowo jeszcze na mnie upaść. Sztylet wbił się w drzewo za nami.
– Pokażcie się! – krzyknęła, skacząc na mnie, jednak nie trafiła we mnie ani jednym kopytem, wylądowała tak że znalazłam się pod nią. Prawie ugodziłam ją rogiem.
Jej opatrunki przesiąkły krwią, która zaczęła skapywać prosto na mnie, zimna jak woda z topniejącego lodu.
– Uważaj! – Zza drzew wyskoczyła myszata klacz, bez ogona, z czarną opaską na szyi: – Przebije rogiem twój brzuch!
Odsunęłam go od niej, przechylając głowę, musiałam uważać również na jej nogi.
– Ona jest ze mną. – Położyła uszy.
– Jednorożce chcą zagłady takich jak my, nie zdajesz sobie sprawy jak jest niebezpieczna.
– Nie jestem taka jak wy, nie jestem przeklętą – podkreśliła.
– Zaklętą.
– Chcesz ją zabić to będziesz musiała zabić mnie.
– Zaczarowała ją. – Z kryjówki wyszedł kolejny morderca, siwy ogier. Niebieska klacz rzuciła mu szybkie, wrogie spojrzenie, przerzucając je na kolejnego, gniadego, ogiera i kolejną, gniadą klacz, wychodzących z gęstwiny. Opadła na nadgarstek, niewiele brakowało by się na mnie położyła. Zasłoniła mnie sobą. Zrobiło mi się zimno, jakbym utknęła w ciasnej jamie, zbudowanej z lodu. Mój tył i ogon z niej wystawał.
– Już nie da się jej uratować, Thais – dodała gniada klacz.
– Nie mamy wyjścia – przyznał siwy ogier.
– Mago byłby zawiedziony waszą postawą – dodał drugi ogier, z oburzeniem.
– Otrząśnij się, siostro, albo naprawdę będziemy musieli cię zabić – przemówiła Thais: – Zaufaj mi, w innych okolicznościach ten sam jednorożec, za którego chcesz oddać życie by cię zabił.
Niebieska klacz się podniosła, trzymając niżej głowę. Rzuciła się ku Thais, zbyt daleko od niej by… Doskoczyła. Wylądowała na niej i przygniotła ją sobą do ziemi.
– Dajcie jej uciec. – Złapała zębami za gardło nieprzytomnej Thais. Trójka przeklętych patrzyła na nią zdumiona.
– Zginiesz szybciej niż zaciśniesz zęby – zagroził gniady ogier.
Przemieniłam się w winną śmierci mojego taty i całą trójkę nadziałam na lodowe sople. Ostatnie co zrobili to spojrzeli na mnie zaskoczeni.
Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
Zabiłam ich.
Stałam się zła.
W zaledwie kilka sekund.
Weszłam na ścieżkę, z której nie było już odwrotu, mogłam albo się zatrzymać, albo iść naprzód. Powinnam iść naprzód. Pomścić moich bliskich, skoro już zaczęłam…
Niebieska klacz doskoczyła do mnie, pokonując jednym susem odległość kilkunastu kroków. Thais wciąż leżała nieprzytomna, niczego nie zobaczyła, powinnam zabić też ją, ale to okazało się zbyt trudne. Trzęsłam się, już w swojej postaci, obejmując się mocno ogonem. Nie mogłam oderwać wzroku od zabitych. Dopóki nie poczułam zimnego dotyku na nasadzie szyi.
– Musiałaś to zrobić. Czas na nas – szepnęła niebieska klacz. Różniła się od poprzedniej – morderczyni mojego taty, jej grzywa nie była aż tak długa, choć sięgała poza jej łopatki, niebieska jak jej sierść, z mnóstwem granatowych pasemek. Między oczami posiadała lazurową odmianę, na tle niebieskiej sierści, bardziej wyglądającą na białą, w kształcie postrzępionego rombu.
Znalazłyśmy się z dala od mojego domu. Słońce już zaczęło wschodzić, a powietrze stawało się parne i nieprzyjemne. Z ciała klaczy unosiły się kłęby pary wodnej, dyszała, zostawiała za sobą krwawe ślady. Bez przerwy spoglądała na niebo, spieszyła się, chowała ciągle w cieniu drzew. Dostrzegłam na jej grzbiecie czarne plamy – oparzenia, otaczała je szara skóra, a wszystko porastała rzadka, niebieska sierść, choć nie na tyle bym mogła to wcześniej zauważyć, gdy było ciemno.
– Jak mogę ci pomóc? – spytałam. Obeszłam ją z boku zatrzymując się naprzeciwko, zauważając parę blizn. Na pewno powinnyśmy zmienić opatrunki.
Nachyliła głowę, jakby chciała bym dotknęła jej czoła rogiem, takie sprawiała wrażenie, biło od niej zimno, chłodna mgiełka ulatująca z jej ciała całą mnie otuliła: – Nazywam się Linnir – dodała uroczystym tonem, spoglądając mi w oczy.
Zamrugałam. To imię jednorożca. Zwinęłam ciasno ogon, by po chwili się nim objąć.
– Który jednorożec tak cię nazwał? – spytałam, bo tylko inny jednorożec mógłby jej nadać takie imię, inaczej nie ma prawa go używać.
Położyła uszy, oczy jej się zaszkliły: – Moją rodzinę też zabili…
Na razie zamierzałam nazywać ją po prostu Lin.
– Nie mają ani odrobiny honoru. Znam wiele… – Zerknęła szybko na korony drzew: – Miejsc, gdzie mogłabyś ukryć się przed przeklętymi. – Rozejrzała się uważnie, zatrzymując wzrok na krzewie, mrużąc oczy, jakby coś tam wypatrzyła. Zmieniłam się w jaskółkę, lądując na gałęzi tuż nad jej głową. Byłyśmy same, nawet inne zwierzęta gdzieś się poukrywały.
– Muszę coś z tym zrobić, zamiast ciągle się ukrywać.
– To ja muszę coś z tym zrobić, mnie nie chcą dopaść.
– Teraz już chcą.
– Przed chwilą omal cię nie zabili. – Zadarła głowę, patrząc mi w oczy: – Uratuje kogo się da, a ty możesz mi pomóc zostając w bezpiecznym miejscu i pomagając reszcie.
– Jakiej reszcie?
– Innym jednorożcom.
– Nie ma już innych jednorożców. Nikt nie odpowiedział na mój sygnał. Nikogo już nie ma.
– To jeszcze nic nie znaczy. Mogli zablokować ich magię.
– Jeśli tak to tylko ja mam szanse się do nich dostać.
Robiło się coraz cieplej, a jej coraz trudniej się oddychało i coraz więcej pary wodnej ulatywało z jej ciała.
– Nie ja, a ty, potrzebujesz kryjówki, przed słońcem – dodałam.
– Co miałaś na myśli… – Zaczęła dyszeć, kontynuując dopiero po dłuższej chwili: – Mówiąc że musisz coś z tym zrobić? Chyba nie chcesz…
– Się zemścić? Teraz, po tym co zrobiłam nic już nie stoi mi na przeszkodzie.
Zobaczyłam w oddali grupkę przeklętych, na czele z Thais, pomagali jej iść.
– Szukają nas.
– Nie próbuj mnie ratować, tylko uciekaj. Nic mi nie zrobią, będą tylko próbowali przekonać mnie bym przeszła na ich stronę. – Patrzyła na mnie jeszcze chwilę, zanim umknęła w głąb lasu, w ich kierunku. Przeskoczyła przez gałęzie, do których żaden koń nigdy nie powinien doskoczyć, w paru susach dostając się do wrogów. Rozmawiali. Nagle przytrzymali ją za grzywę, a Thais mocą założyła jej czerwony kryształ. Zabrali ją ze sobą. Po paru krokach upadła. Dalej ją ponieśli na własnych grzbietach. Oni mogą ją wyleczyć, ja nie potrafiłam. Zyskałam okazję by dowiedzieć się gdzie się ukrywają.
Spełnie twoje ostatnie życzenie, Tirre, obiecuje, muszę tylko odkryć to miejsce i upewnić się że nie skrzywdzą Lin.
~*~
Przed wąwozem zmieniłam się w gryfa. Nie tkwiła tam tylko jedna kasztanowa klacz, a dwie. Obie leżały blisko siebie. Ranne, jedna znacznie bardziej, z czerwonym kryształem wiszącym na zakrwawionej szyi. Druga wydawała się nieprzytomna, albo nawet martwa. Ledwo zmieściłam się w wąwozie, porywając z niego obie. Złapałam je przednimi łapami, nie wysuwając pazurów. Konie na dole pilnujące wąwozu, zaczęły krzyczeć, ale nie uciekać.
– Puść ją!
– Damy ci coś lepszego! Puść ją!
– Zabierz mnie!
Skąd w nich tyle desperacji? Kogo tak się boją, że nie straszny im nawet gryf, choć każdy z nich z łatwością zmieściłby się na mojej łapie. Którakolwiek była Kometą, nie protestowała. Trzymałam je wciśnięte w siebie, by się nie wyślizgnęły i nie spadły.
Wylądowałam przy stercie skał, wypuszczając je, ta przeklęta rozejrzała się nerwowo, skuliła, miała pękniętą żuchwę, to jak wyrok śmierci, druga faktycznie była nieprzytomna. Odsunęłam największą skałę łapą, odsłaniając wejście do podziemnych korytarzy. Tymczasem przytomna dźwignęła się z ziemi, by zaraz przywrzeć do niej brzuchem, jak tylko zauważyła że ją widzę.
– Wejdź do tunelu – mruknęłam, prawie nie otwierając dzioba, normalny głos gryfa by ją ogłuszył. Wsunęłam je tam obie dziobem. W pobliżu nie przebywał żaden inny koń, nikt nas nie zobaczył. Jeszcze. Zmieniłam się w Thais, wskakując do środka i zasuwając za nami głaz jej mocą.
Zapadła ciemność. Przemieniłam się w niedźwiedzia, na tyle silnego by udźwignąć nieprzytomną klacz i na tyle małego by zmieścić się w środku.
– Chodź za mną – powiedziałam do rannej przeklętej, gdy wreszcie udało mi się zabrać drugą obcą na niedźwiedzi grzbiet. Słyszałam kroki pierwszej za sobą.
Wkrótce naszym oczom ukazały się skupiska kryształów, świecące pnącza oplatające ściany naśladowały światło słońca. Na końcu wodospad spadał do niewielkiego jeziora.
– Jesteś Kometą? – spytałam przytomnej. Pokręciła głową. Mogła się przydać i tak. Zresztą jeśli bym ją zabiła, a okazałoby się że mi skłamała, nie spełniłabym woli brata.
– Niczego nie dotykaj, nie pij wody i nic stąd nie jedź. Inaczej cię zabije. – Poprowadziłam ją dalej. I tak nie mogła już jeść przez swoją uszkodzoną żuchwę, ale mogła próbować.
Zostawiłam je obie w pustej grocie, obrośniętą świecącymi pnączami, ostrzegając by nie próbowały z niej wychodzić. Musiałam wrócić na powierzchnię i przynieść nam jedzenie.
~*~
Zajęłam się ranami nieprzytomnej, w postaci Thais, bez jej telekinezy byłoby mi zbyt ciężko to zrobić, nie mając do dyspozycji własnego ogona, bo nie zamierzałam im zdradzać kim jestem. Oblepiłam jej wyczyszczone rany ziołami, mając nadzieje że zerwałam te same co Pedro, kiedy pobiegliśmy ratować moich bliskich. Nieprzytomna przynajmniej nie próbowała uciekać jak ta przeklęta, skróciłam jej przerośnięte kopyta, które zasłaniały gęste szczotki pęcinowe, postawiłam obok niej jedzenie i wodę, w pojemnikach z oderwanej i uformowanej kory.
Przeklęta obserwowała mnie z drugiego końca groty, przywarła do ściany. Przeniosłam do niej mocą przeznaczoną jej porcję wody i jedzenie w formie papki, którą mogła zlizać. Skoro nie chciała dać opatrzyć sobie ran to będzie musiała obejść się bez tego. Zaczęła od razu jeść, pojękiwała, przełykała bardzo szybko, płakała przy tym. Nie jadła co najmniej kilka dni, inaczej nie odstawałyby jej żebra.
Zabrałam się za swój posiłek już jako gniadosrokata klacz, dałam im dokładnie to samo, trochę ziół, gałązek z liśćmi i w większości trawę. Konie powinny żywić się tym samym co my, to jedno z niewielu rzeczy, które nas łączą. Choć akurat ja mogłam jeść cokolwiek w zależności od tego kim w danym momencie byłam. Przebywając z jaskółkami żywiłam się tym co one i nic złego mi się nie stało.
Nieprzytomna otworzyła oczy, jedynie do połowy, zamrugała, rozglądając się bez unoszenia łba, zakryła tylne nogi ogonem.
– Ty jesteś Kometa? – spytałam.
Spojrzała na mnie pytająco, nie dając mi żadnej odpowiedzi. To musi być ona.
– Moja rodzina znała twojego ojca.
– Naprawdę? – Podniosła głowę, szepcząc: – Wiesz co się z nim stało…? Bo… On chyba zginął, prawda? Nagle przestał odwiedzać mnie w snach…
– Nic nie wiem, uratowałam cię na prośbę brata, tylko i wyłącznie dlatego by spełnić jego ostatnią wolę. Nie wychodź stąd bez mojej zgody, nie dotykaj kryształów, nie jedz roślin które rosną przy nich, ani nie pij stamtąd wody; przyniosłam ci jedzenie i picie. – Wskazałam jej pyskiem na pojemniki z kory: – Jak złamiesz te zakazy to będę musiała cię zabić.
– Dziękuje... – Obróciła się na brzuch, zbliżając pysk do jedzenia, a potem cofając głowę, skrzywiła się. Wybrzydzała? To dziwne, jeśli spędziła całe swoje życie w piaszczystym wąwozie.
– Podziękuj mojemu bratu, to dzięki niemu.
– Ale to ty mnie uratowałaś… – wyciągała z pojemnika wszystko co nie było trawą, odkładając na bok.
– To też możesz zjeść.
– Nie… To znaczy… Mogę? Nic mi się nie stanie? Nie będzie bolało? Zawsze bolało jak jadłam coś innego… Chociaż ty też to jesz, co nie oznacza że… Jednak wolę jeść tylko trawę.
– To mniszek. – Wskazałam jej jeden z moich ulubionych przysmaków: – Spróbuj, myślę że ci posmakuje.
– I pewnie też solidnie boli. – Cofnęła uszy, krzywiąc się: – Nie zjem go, już nie muszę.
– Zmuszali cię do jedzenia czegoś co ci szkodzi?
Przytaknęła nerwowo głową.
– Co to takiego? – Trąciła brzozową gałązkę, desperacko próbując zmienić temat.
– Zwykła brzoza.
– A to?
Wymieniłam jej wszystko po kolei powiedziałam gdzie rośnie i kiedy, a ona tymczasem zdążyła zjeść całą trawę. Obserwowała jak jem wszystko inne, zerkała też na przeklętą.
– Na pewno mogę to zjeść? Nic mi się nie stanie? Tata mówił że istnieje więcej roślin, które można jeść, ale… Uratowałaś mnie, więc chyba nie chcesz bym cierpiała…?
– Możesz.
Spróbowała wszystkiego tak ochoczo jak maluchy, które dopiero poznają świat, a ich mały róg i ogon dopiero rośnie i jeszcze nie potrafią go używać.
Poderwała się z ziemi: – Przyniosłaś wodę! – wykrzyknęła radośnie, zanurzyła w niej od razu pysk, wypijając wszystko.
Przez krótką chwilę uśmiechałam się do niej, jak do maluszków, ale potem wróciłam do rzeczywistości. Zabili i je, bezbronne małe, nie mieli sumienia. Cofnęłam uszy, chcąc otoczyć się ogonem, ale jako zwykła klacz miałam tylko marny pęk włosów uczepiony do zadu.
– Bardzo dziękuję, naprawdę bardzo… – mówiła, wylizując jeszcze pojemnik z wody.
– Mogę przynieść ci jeszcze.
– Dziękuję… Tak, bardzo bym chciała… Dziękuje za wszystko i… – Utknęła spojrzeniem na własnych kopytach, obejrzała je, podnosząc z ziemi.
Podeszłam po pojemnik.
– Skróciłam je, były przerośnięte, łatwiej będzie ci chodzić. A podziękowania należą się mojemu bratu, nie mi.
Konie są znacznie bardziej okrutne niż sądziłam.
– W takim razie dziękuję wam obojgu. – Uśmiechnęła się do mnie: – I całej twojej rodzinie, pewnie są z ciebie bardzo dumni, patrzą teraz na nas, jak mój tata i…
– Jak się domyśliłaś? – przerwałam jej nagle, kładąc uszy, gotowa do ataku. Czy ona uczestniczyła w zabójstwie moich bliskich? A może tamta przeklęta jej powiedziała?
– Bo… Bylibyśmy teraz z nimi, prawda? A się ukrywamy… Chyba… – Spojrzała na wyjście z groty, strzygła niespokojnie uszami: – Twój brat nie żyje, bo… Powiedziałaś coś o jego ostatniej woli… Nie mieszkacie w… W takim miejscu jak to, prawda? Tata mówił o lesie…
Powiedział jej więcej niż powinien.
– A ona, co ci powiedziała? – wskazałam na przeklętą, tkwiącą przy ścianie groty.
– Ona nie potrafi mówić… Znaczy, nie potrafiła też przedtem zanim Zen złamał jej żuchwę. Co się stało z twoim rogiem? – spytała nagle. Utknęła na mnie przejętym wzrokiem.
Przeklęta potrąciła jeden z pojemników, rozlała wodę, uciekając w kąt groty, próbowała się w niego wcisnąć.
– Nie jestem jednorożcem.
Zapadła chwilowa cisza, Kometa dość szybko ją przerwała.
– Kim jesteś? Jednorożce cię przyjęły do siebie, czy… Nie tylko one pomagały tacie? A może… Byłaś jednorożcem?
– Nie.
– Czyli… Co? Wszystko “nie”?
– Przyniosę ci wodę. – Złapałam niepewnie pojemnik w pysk, choć wolałabym użyć do tego kończyn jakiegoś innego zwierzęcia, albo własny ogon. Wróciłam dość szybko, Kometa przywitała mnie uśmiechem.
– Zamierzam teraz spać. Nie przeszkadzajcie mi. – Położyłam się kawałek od niej, nie mogąc zwinąć się w kłębek jak chciałam. Konie są zbyt sztywne, za mało elastyczne. Zmieniłam się w pumę, Kometa otworzyła szeroko oczy, zbliżyła się ostrożnie, trzymając dystans jakby miała do czynienia z prawdziwym drapieżnikiem. Krążyła wokół, łapiąc w chrapy mój zapach.
– Ty, ty jesteś… Możesz być… Każdym?
– To tylko moja… Umiejętność. Daj mi odpocząć – warknęłam nieprzekonująco, ale tylko dla samej siebie, Kometa się wycofała i już mnie nie zaczepiała. Otuliłam się śmiesznie krótkim, choć i tak dłuższym niż u innych stworzeń i niezbyt chwytnym ogonem pumy.
~*~
– Stójcie – zablokowałam wejście jako gniadosrokata klacz.
Rano wyprowadziłam je innym tunelem, jak najdalej od skupiska kryształów. Przeklęta trzymała się przy Komecie, ułatwiając mi pilnowanie ich. Przed nami było jezioro, a pośrodku niego, niewielka wyspa.
– Ktoś tam jest? – szepnęła Kometa, zniżając głowę.
– Nie wiem, muszę się rozejrzeć, cofnijcie się bardziej do tunelu, a jak usłyszycie skrzeczenie pójdziecie z powrotem i się ukryjecie, tylko cicho, bez gwałtownych ruchów. – Wyleciałam już jako orzeł, w najbliższej okolicy nie zobaczyłam żadnego konia. Wylądowałam w wejściu do tunelu, przed nimi obiema.
– Możecie wyjść, jeśli potraficie pływać.
– Ja… Nie wiem czy potrafię…
– Jak zanurzysz się w wodzie unieś wysoko głowę i przebieraj nogami, jakbyś kłusowała, wsłuchaj się w własny instynkt, uważaj na chrapy i uszy – Zmieniłam się niechętnie w gniadosrokatą klacz. Puszczając Komete przodem, przeklęta nie chciała wyjść.
– Twoja rana… – Zauważyłam że krwawi, chybotała się na nogach i wyglądała jakby miała zemdleć: – Pozwolisz ją teraz sobie opatrzyć?
Przytaknęła słabo, drżąc.
Kometa zanurzyła się we wodzie, oglądając na nas, wyskoczyła z wody i weszła z powrotem do tunelu.
Poleciałam po opatrunki i zioła.
Zastałam przeklętą już leżącą na ziemi, przy Komecie, straciła zbyt wiele krwi, to był jej wybór, nie zamierzałam się tak poświęcać dla konia, w dodatku przeklętej.
– Dlaczego jej… Nie pomogłaś jak mi? Tylko…Nie mogłaś, prawda? Też ci nie pozwoliła? Co teraz z nią będzie? – zwróciła się do mnie Kometa, mrugała z przejęciem i strzygła uszami, zakryła ogonem tylne nogi.
Gdybym chciała mogłabym dużo wcześniej przytrzymać przeklętą i opatrzyć na siłę jej rany, Kometa tego nie rozumie?
– Popłyń na wyspę, ciesz się słońcem, możesz też sobie pojeść, nie wiadomo kiedy następnym razem wyjdziecie, musicie się ukrywać. Tutaj w niczym i tak mi nie pomożesz.
– Ale… Ja… Po prostu będę przy niej.
– Znasz ją? – Zajęłam się ranami, zabrudzonymi piaskiem jak u Komety, musiałam je otworzyć żeby je oczyścić, w postaci kapucynki, ich chwytne łapy miały spory potencjał, ale były też trudne do opanowania, a ogony nieco podobne do naszych, choć już nie aż tak chwytne, bardziej nadawały się do przytrzymywania się gałęzi podczas wspinaczki. Dzięki temu mogłam ograniczyć przemiany w przeklętych do minimum.
– Trochę. Nie z imienia, ale trochę, a nawet lepiej niż trochę, parę tygodni już się znamy, znaczy… Mam nadzieje.
– Masz nadzieje?
– Że też zdążyła mnie lepiej poznać. Nie. Jestem pewna że trochę mnie lubi… Wiesz może co to za… Kamień? Na jej szyi, nie idzie go zdjąć i ciągle wżyna jej się w szyję, dusi, otwiera ranę…
– Czerwony kryształ, blokuje jej moce, dusi ją, gdy próbuje ich używać.
– Moce? – skrzywiła się, przechylając głowę: – Co to znaczy? Czy to… Coś podobnego co ty robisz…? Masz… Moc?
Pokazałam jej na moment małpie kły. To nie moc, tylko magia, nie mam nic wspólnego z przeklętymi, ani żaden inny jednorożec i nigdy nie będziemy mieć.
– Tak, to coś podobnego, ale nie identycznego. – Powinna to wiedzieć od swojego ojca, w końcu bez trudu domyśliła się kim jestem. Skoro powiedział jej o jednorożcach, musiał wspomnieć też o przeklętych, zwłaszcza że podróżował z przeklętą.
– Jak masz na imię? Mogłam już dawno spytać…
– Możesz się do mnie zwracać jaskółko.
– Jaskółko? To właściwie brzmi jak imię…
– Nie imię, a gatunek ptaka.
~*~
Jedna z przeklętych, Hema, oddaliła się od grupy, wciąż na mnie polowali. Poznawałam ich poprzez obserwacje, ale to nadal za mało. Spacerowała obok drzew, delektując się ich zapachem, uśmiechała się do śpiewających ptaków, nieświadomie też do mnie, jako jaskółki. Wolałabym śmielszą od niej klacz, ale znowu nie była taka niewinna, zabiła własną mocą kilka jednorożców, a jak ktoś zwracał jej na to uwagę, gdy nieraz wyliczali ile już zabili, jak bardzo doświadczeni są, mówiła:
– To nic takiego. – Zawstydzona, a jednak z uśmiechem: – Dziękuję, ale naprawdę nie trzeba.
Oddaliła się, bo nie chciała uczestniczyć w kłótni czwórki przeklętych, z którymi mnie szukała.
Zupełnie nie spodziewała się że przygniecie ją drzewo, a na jej pysku zaciśnie się pnącze, by nie mogła wezwać pomocy, ani że to jej ostatnie chwilę. Przebierała desperacko przednimi kopytami, ryjąc nimi w ziemi, wiła się, nie mogąc wydostać przygniecionej połowy ciała. Przeszłam po powalonym przeze mnie pniu w własnej postaci, zatrzymałam się nad nią, otworzyła szerzej oczy, zastygając w bezruchu, choć jeszcze żywa. Dotknęłam jej czoła rogiem. Bracia mieli rację, w myślach koni i wspomnieniach można dowolnie przebierać, ledwo się w tym wszystkim odnajdywałam. Musiałam uporządkować mnóstwo informacji na raz, przez chwilę nie wiedziałam co dzieje się w moim pobliżu. Zapoznałam się z jej najważniejszymi wspomnieniami, przerywając pospiesznie kontakt.
Przez chwilę chciałam ją wypuścić, gdzieś ukryć, nie zabijać. Już nie żywiłam do niej tak silnej nienawiści, po części ją rozumiałam, chciała się dopasować, mieć kochającą rodzinę, a gdy w końcu upewniła samą siebie że odnalazła ją wśród innych zaklętych, bała się ją stracić, nie dręczyła swoich ofiar, zabijała je jak najszybciej, wierzyła że to konieczne, wierzyła że mój gatunek jest zły.
W postaci Lory, wykorzystując jej moc, owinęłam jej ciasno głowę roślinami, odcinając dostęp do powietrza, czekałam aż się udusi. Nasłuchiwałam, odwracając od niej głowę, raz po raz uderzała swoją, desperacko próbując zdjąć to z siebie przednimi nogami, część mnie chciała by jej się udało i jednak przeżyła. W końcu ucichła.
Straciłam mnóstwo czasu na wpatrywanie się w nią. Nie wierzyłam w to że ją zabiłam, choć jak już odsłoniłam jej głowę, nie miałam wątpliwości. Wycofałam się tak gwałtownie że spadłam z powalonego drzewa. Nie mogłam porządnie zaczerpnąć powietrza, jakby wszystko się we mnie ścisnęło. Pospiesznie pozbyłam się ciała, zakopałam je, starłam ślady. Oczyściłam też dokładnie siebie. Jak inni przeklęci zjawili się w tym miejscu, na szczęście o niczym nie mieli pojęcia, szukali Hemy i wołali za nią.
~*~
Poczułam coś ciężkiego na swoim grzbiecie, momentalnie otwierając zapłakane oczy. Obejrzałam się, Kometa opierała na mnie głowę. Oddychałam ciężko, miałam wysunięte pazury, spałam w postaci pumy. Zabicie Hemy okazało się czymś znacznie gorszym od zabicia tamtej trójki, wtedy z Lin, broniłyśmy się, teraz nie miałam żadnego usprawiedliwienia.
– Odważyłaś się – zauważyłam.
– Wiem że nie zrobisz mi krzywdy, jestem tego pewna… Nawet gdy jesteś tym… drapieżnikiem. Co ci się śniło? Strasznie się męczyłaś…
Podniosłam się, uniosła głowę, ściągając ją ze mnie. Wyciągnęłam się, obserwując śpiącą przeklętą. W końcu i ona zaczęła się budzić.
– Nic wczoraj nie zjadłaś, co się stało…? Wydawałaś się… Byłaś. Strasznie milcząca i…
– Miałaś rację, jestem jednorożcem. – Wróciłam do swojej postaci. Wybacz mi Tirre, wiem że nie tego chciałeś: – Przeklęci wymordowali wszystkich moich bliskich, unicestwili cały mój gatunek, jestem ostatnia. Przeżyłam by ich pomścić.
Momentalnie doskoczyła do mnie, zanim zdążyłam się obronić, przytuliła mnie, wciskając w własną klatkę piersiową, a mogła zabić. Zmoczyła łzami. Odsunęłam się od niej.
– Oni wcale nie odeszli, czuwają nad nami… – Uśmiechnęła się pokrzepiająco, wciąż roniąc łzy: – Nieraz czuję obecność taty, choć on… Zginął. Często z nim rozmawiam, mimo że nie może mi odpowiedzieć. I jestem pewna że…
– To prawda, on może czuwać nad tobą. – Złapałam ją za przednią nogę ogonem: – Moi bliscy nie chcieliby tego, abym stała się zła, ale na to już za późno. Chcę ich pomścić, chcę sprawiedliwości, jednorożce są szlachetne, moi bliscy im wybaczyli, choć nie powinni, nie za to. Przeklęci muszą zginąć, ale nie od razu, to zbyt łaskawe, będą cierpieć. A wy mi w tym pomożecie.
– Jestem pewna że nie musisz tego robić, nie jesteś zła. Żadna z nas nie musi tego robić.
– Chciałaś wiedzieć co mi jest? – Puściłam ją gwałtownie, cofnęła się: – Wczoraj zabiłam, z premedytacją, teraz już nie ma odwrotu.
Położyła uszy, po chwili je prostując.
– Zawsze jest…
– Nie. Po tym co zrobiłam zniknę, nie zobaczę już bliskich, najważniejsza jest teraz zemsta.
– Nie chcę w tym uczestniczyć… – skrzywiła się: – Chyba nie bardzo… Potrafię. I nie bardzo rozumiem, kim są przeklęci? I co to znaczy że znikniesz?
– Nie masz innego wyboru. – Zwróciłam róg w jej stronę, zakręciłam końcówkę ogona, przeklęta poderwała się gwałtownie, uderzając o ścianę, tak szybko do niej przyległa: – A przeklęci, to konie, tyle że z mocami, podobnymi do naszej magii. Podobnymi, nie identycznymi – podkreśliłam: – A skoro to twój gatunek, to jesteś odpowiedzialna za to co zrobili i albo mi pomożesz, albo zginiesz.
– Jestem pewna że nie jesteś ani trochę zła, tylko zagubiona ii…
– Schyl głowę i ani drgnij.
– Zrobiłaś to z rozpaczy. Nie jesteś taka, myślisz że jesteś, ale nie jesteś… Wypuść mnie, nic nikomu nie powiem, proszę… – zaczęła się cofać, dopóki nie natrafiła na ścianę, przysiadła nieco na zadzie: – Nie chcę w tym uczestniczyć, poza tym nie mam z nimi szans, nie potrafię nawet walczyć. Tkwiłam tyle lat w wąwozie… Jak miałabym się nauczyć?
Złapałam znów jej nogę ogonem, tym razem by nigdzie nie uciekła i przyłożyłam do jej czoła róg, nieco unosząc się na tylnych nogach, większość jednorożców była niestety mniejsza od koni, w tym i ja. Wyjątek stanowiła ta przeklęta wciśnięta teraz w ścianę, drżąca i skulona, ją przewyższałam wzrostem.
– Co robisz? – spytała Kometa.
Nie mówiła mi całej prawdy, nie wiedziała że robi to na swoją własną niekorzyść. Ciągle mnie okłamywała.
– To boli… – Odsunęła się na bok, wciąż trzymałam jej nogę ogonem, teraz uniesioną, próbowała ją wyszarpać. Mama wspominała że kontakt telepatyczny przyprawia konie o ból głowy, nie sądziłam że tak szybko.
– Oszukałaś mnie. – Puściłam ją: – Wiesz więcej niż mi mówisz.
– Skąd… Czytałaś mi w myślach? Tak się nie robi.
– One nie były chronione. Nie każe ci nikogo zabijać, koniu, to byłoby zbyt proste i zbyt łaskawe. Twoje zadania nie będą polegały na krzywdzeniu kogoś, nie bezpośrednio, będą częścią mojego planu.
– Nie pomogę ci! Możesz mnie zabić! Ale wtedy złamiesz słowo dane bratu. – Ruszyła w stronę przeklętej, gdy nagle opadła na zad, nie mogła go podnieść, obejrzała się na mnie z łzami w oczach.
– Wiem o tym. Dokonując zemsty staje się zła, to wbrew naszej naturze i czeka za to surowa kara, ale jestem gotowa to zrobić, uwolnie świat od ich zła, poświecając siebie. Zmuszę cię byś mi pomogła, więc sama nie będziesz winna temu całemu złu jakie nastąpi.
Przeklęta podeszła do nas, dygocząc, schyliła przede mną głowę, jakby chciała bym dotknęła jej rogiem. Oparłam go o jej czoło, zanurzając w grzywce. Uważając by nie zranić jej ostrym końcem. Spięła się, z trudem odetchnęła.
“Pomogę ci, mogę nawet zabić, jeśli ty pomożesz mi zabić Rocio, to też przeklęta. Znam Mago, pokazywał mi co robiliście.” Już się wzdrygnęła, zaciskając oczy.
“Co robiliśmy?” Ona lepiej chroniła swoje myśli, niemal tak dobrze jak inny jednorożec, wyłapałam tylko cząstkę informacji.
“Zabijacie nas…”
“To kłamstwo! Pokaż mi co ci pokazywał.”
Nie potrafiła tego przekazać w pełni, ale z niewyraźnych wyobrażeń tamtych wizji, mogłam odczytać krótki przekaz – jednorożce przebijające rogiem źrebaki. Przeklęte źrebaki.
– Kłamstwo. Żaden jednorożec nie zabiłby źrebaka, ani żadnego innego młodego, chronimy je jeśli tego potrzebują. – Zabrałam już róg. Osunęła się na ziemię, pojękując, wcisnęła głowę w przednie nogi.
– Co jej zrobiłaś? – Kometa ją osłoniła, odepchnęła mnie, zwróciłam ku niej róg. Tylne nogi się pod nią uginały, napinała przednie, próbując podnieść bardziej tył. Położyła ostrzegawczo uszy. Nie miała żadnych mocy i mogłabym zabić ją bez trudu, a mimo to stawiała opór.
– Boli ją głowa od kontaktu ze mną. Wy sami to na siebie zesłaliście – zwróciłam się do Nievy: – Wymyślając klątwę, bądź rzucając ją na siebie nawzajem, nie wiem, ale my nie mamy z tym nic wspólnego.
– O co chodzi? – spytała Kometa.
– Zostańcie tutaj. – Wyszłam z groty, wprost do skupiska kryształów, podeszłam do tych przeźroczystych, wyrosły między pomarańczowymi, a żółtymi kryształami.
Wybaczcie mi że naruszam wasz spokój.
Oderwałam trzy ogonem. Ścisnęłam je mocno, weszłam do groty, nie oglądając się za siebie. To jedno ze skupisk kryształów, które jeszcze nie zostało naruszone, dopóki sama tego nie zrobiłam. W środku odłożyłam dwa kryształy na ziemię, a jeden uniosłam, dotknęłam go rogiem, traktując własną magią, a gdy pulsował czarnym światłem, zbliżyłam go do szyi, pod grzywę, przeniknął przez skórę, ale tylko do połowy, drgnęłam przez gwałtowne ukłucie. Kometa i Nieva wpatrywały się na to przerażone, jedna bardziej od drugiej. Nieva schowała się za Kometą, wciąż próbującą wyprostować tylne nogi.
– Zrobisz to samo… Z nami, prawda?
– Tak. – Aktywowałam pozostałe dwa kryształy rogiem: – Lekko was zakłuje, potem już nie będzie bolało.
– Ale po co…? Czy one coś nam zrobią, jak cię nie posłuchamy?
– Tak, właśnie tak. – Dotknęłam jednym z kryształów swojego, a potem puściłam go przed cofającą się Kometą, odpowiednio się odwracając, zbliżył się do niej jak magnes i wniknął w nią, tak jak mój we mnie, w szyję. Krzyknęła, trzepnęła łbem, otrzepała się cała, ale było już po fakcie. Odsłoniła Nieve, w próbach zrzucenia go z siebie, biegła i wierzgała po grocie.
Jak zbliżyłam kryształ do Nievy, sama nastawiła szyję. Umieściłam wszystkie trzy, najbliżej naszych grzyw, by jak najtrudniej było je zauważyć.
– Dobrze, wasze kryształy są połączone z moim, jeśli mnie zdradzicie, wnikną całkiem w wasze ciała, przemieszczą się niżej, a wtedy zaczną się rozrastać, niszcząc po drodzę wasze tkanki, a w końcu i całe organy. Nie będę potrafiła ich powstrzymać, a jeśli się zagnieżdżą nie sposób ich wydostać.. – Każdy kryształ, oprócz zielonych działał tak samo, kiedy wniknął całkiem w ciało zaczął rosnąć, nie rozumiałam dlaczego tak się dzieje, nikt nie rozumiał. Nie wolno nam było o tym mówić, konie i tak od jakiegoś czasu zaczęły się interesować kryształami, zabierały je, korzystały z ich magii, nie zamierzałam im ułatwiać odkrywania jej, ale teraz to nie ma znaczenia, zrobię wszystko by zniszczyć przeklętych, tak jak oni nas. Widziałam na własne oczy jaką radość sprawiało im zabijanie nas, nawet jeśli zostali zmanipulowani, nawet jeśli nie wszyscy byli tacy okrutni, to mnie nie obchodzi, ich też nie obchodziło, nie zastanowili się nad tym co robią, pożałują za cierpienie mojego gatunku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz