[Ivette]
Mogłam pozwolić jej zdechnąć! Zdarłam mech kopytami. To ona sprowadziła tu przybłędę, która zajęła moje miejsce, a ja ją jeszcze ratowałam? Wyrzuciłam jeszcze więcej płatów much za siebie do niewielkiego wąwozu, w końcu przestałam je znajdować pod kopytami.
Po co?!
Złamałam gałązki skrzydłem, tuż przed sobą. Dla matki nie liczyło się to co zrobiłam. Liczy się tylko Rosita! Połamałam ich jeszcze więcej. Niepotrzebnie zaprzeczałam przed stadem, matka nawet tego nie doceniła, była jeszcze na mnie zła! Przecież próbowałam to naprawić! Rzuciłam się z kopytami na pień, zdzierając z niego korę.
Była taka zdziwiona jak zobaczyła że wyszłam cało z błyskawic… Czy ona chciała bym tam zginęła?
Osunęłam się na ziemię, zdusiłam w sobie łzy, ledwo łapiąc oddech. Opadłam na bok, zbyt zmęczona na powrót do stada. Na cokolwiek. Zresztą gdyby zjadły mnie teraz drapieżniki nikt by się tym nie przejął.
~*~
W jaskini świeciły jej czerwone oczy, a czarne ciało niemal zupełnie zlewało się z ciemnością.
– Przestań… – prosiła.
Ale i tak wyczyściłam jej pysk własnym językiem, uważając na jej kły. Nawet się nie wzdrygnęłam, jakbym robiła to wiele razy i już przyzwyczaiła się do smaku krwi. To nią jeszcze przed chwilą ociekał jej pysk Przełknęłam.
– Czemu to robisz? To może ci w końcu zaszkodzić… – Głos klaczy był dość słaby, ale stała o własnych siłach i zdaje się nic jej nie dolegało, przynajmniej fizycznie.
– Tak jest raźniej – stwierdziłam.
– Wcale nie… Ani trochę, jest nawet gorzej…
– Nie kłam. – Położyłam uszy, wciskając pysk w jej grzywę.
– On… Na pewno nie żył jak go znalazłaś…? Nie oszukałabyś mnie? Ufam ci, ale… Tylko w tym jakoś… Jakoś ciężko zaufać…
– Był martwy. – Otarłam się o jej policzek, odwzajemniła to, jeszcze parę razy ocierałyśmy swoje łby o siebie. Wreszcie zetknełyśmy się czołami, łącząc uszy. Sięgnęła nagle po pomarańczowy kryształ, leżący na ziemi, złapałam za przywiązaną do niego lianę, zakładając jej go na szyję.
– To tylko przez jakiś czas – szepnęłam.
Przede mną już nie stała czarna, a kasztanowa klacz, bez kłów i ostrych wyrostków, przypominających pazury nad pęcinami. A oczy przybrały jasny, chyba niebieski, nie widziałam dobrze w tej ciemności, odcień. Uśmiechnęła się do mnie ciepło, przez łzy. Serce zabiło mi mocniej, miałam ochotę ją znów dotknąć. Otrzepała się, wychodząc na zewnątrz. Był środek nocy, albo jeszcze później. Nów księżyca i niebo pełne gwiazd. Poszłam za nią.
– Jestem pewna że masz ochotę pośpiewać. – Obejrzała się na mnie.
– Jasne – odpowiedziałam ironicznie, cofając uszy.
– To co? Pośpiewamy? – Zastrzygła uszami.
– Chodźmy popływać – Wsunęłam pysk w jej grzywę, muskając ją po miękkiej szyi.
– Chciałabym usłyszeć jak śpiewasz. – Podskubała mnie między skrzydłami, jej dotyk sprawił że się rozluźniłam, rozłożyłam luźno skrzydła.
– Naprawdę chcesz wypłoszyć wszystkie ptaki w okolicy? – spytałam.
– Obie będziemy fałszować. Możemy rywalizować kto gorzej albo raczej najgorzej zaśpiewa. Jestem pewna że spodoba ci się bardziej niż myślisz.
– Niech ci będzie. Weźmy ze sobą Ennie, może coś jej się rozjaśni.
Spojrzała na mnie ucieszona, rozpromieniła się, przytulając mnie nagle. Po krótkim zaskoczeniu, objęłam ją skrzydłami.
– I niech nikt więcej nie mówi że jesteś zła – dodała: – Bo…
Poderwałam się, przez głośny świergot przelatujących ptaków, ledwo złapałam równowagę. Miałam wrażenie że ktoś się na mnie rzuca, przez ten hałas. Mijało południe. Spojrzałam w bok, jakbym naprawdę spodziewała się zastać tam tą klacz, ale była wyłącznie sennym marze… Koszmarem. Nie mogła mi się podobać.
– Nielot. – Zabrzmiał głos tuż nad moim grzbietem.
Podskoczyłam, odwracając się gwałtownie z rozpostartymi skrzydłami, gotowa do ataku. Nikogo za mną nie było. Cios nadszedł z powietrza. Wydałam z siebie kwik, kiedy ktoś wcisnął mnie w ziemię, opadając swoimi kopytami na mój grzbiet. Zamachnęłam się skrzydłami, zamiast w napastniczkę trafiając w jej, odrzucające moje, skrzydła. To pegazica? Ugryzłam ją z całej siły w nogę, tak gwałtownie że nie mogła tego przewidzieć. Wydostałam się spod niej, i od razu się na nią rzuciłam. Okładałyśmy się skrzydłami. Nacierałam na nią, a ona się broniła. Wycofywała się. W końcu odskoczyła, by wzbić się i znowu zaatakować na mnie z góry. Zrobiłam unik zatrzymując się na samej krawędzi wąwozu. Sypnęła na mnie sosnowymi igłami, leżącymi dokoła nas, prosto w oczy. Jęknęłam. Zepchnęła mnie w dół. Sturlałam się ze zbocza wprost na mech, który wcześniej tu wrzuciłam. Nic nie widziałam, oprócz samych rozmazanych plam, oczy zbyt mocno mi łzawiły i piekły. Poderwałam się do lotu zupełnie na oślep. Trafiła w mój bok, spychając mnie na piaszczystą ścianę. Spadłam na grzbiet, dostrzegając niewyraźny kształt lecący prosto na mnie. Uderzyłam w nią kopytami. Zacisnęłam zęby na jej chrapach, kiedy próbowała sięgnąć do mojej szyi. Wbiła kopyto w moje skrzydło. Z bólu jeszcze mocniej zacisnęłam zęby. Kopnęła mnie desperacko kilka razy. Dopiero jak trafiła w głowę, puściłam. Krztusiła się krwią. Słyszałam jej niespokojny trzepot skrzydeł. Cichł z każdą chwilą coraz bardziej. Musiała odlecieć.
Zamrugałam. Trzepiąc łbem by pomóc sobie oczyścić oczy. Zdusiłam w sobie krzyk, gdy musiałam na chwilę nie tylko położyć się na skrzydle, ale też je naciągnąć, inaczej nie obróciłabym się na bok. Wyrwałam spod siebie skrzydło, obracając się na brzuch. Syknęłam z bólu, kiedy drobne ziarenka piasku powbijały mi się w rany.
~*~
By dotrzeć w ogóle do stada musiałam użyć skrzydeł – nie ważne jak bardzo nienawidziłam latać – ta suka uszkodziła mi nogę. Wylądowałam niezgrabnie przy samej granicy tuż przed lasem. Jak tylko dotknęłam przednią nogą podłoża i próbowałam oprzeć na niej swój ciężar, przeszył mnie ból od kopyta aż po łopatkę. Upadłam, tłumiąc jęk.
– A ci co się stało? – Zen nadszedł z przeciwnej strony, jakby też skądś wracał. Obraz co chwilę się rozmazywał, a oczy kuły i nadal łzawiły, choć pozbyłam się z nich całego brudu.
– Zaatakowała mnie jakaś wariatka – odpowiedziałam przez zaciśnięte zęby.
– Nie czyściłaś ran?
– Kiedy?! Miałam tam zostać? – Położyłam uszy, nie tylko noga bolała, całe ciało mi poobijała.
– A o zakażenie się nie boisz? Pospieszmy się. – Złapał moją grzywę, kwiknęłam odruchowo. Poderwałam się, opadając na niego, gdy znowu próbowałam użyć rannej nogi.
– Nienawidzę że muszę na tobie polegać.
– Po to tu jestem.
Po drodzę nie minęliśmy ani jednego strażnika. Zen zostawił mnie nad jeziorem. Próbowałam ustać na trzech nogach, ale wytrzymałam tylko kilka chwil. Spojrzałam we własne odbicie, we własne przekrwione oczy.
– Nieźle ci je podrażniła, ale to nasz najmniejszy problem. – Wrócił z opatrunkami i ziołami.
– Chyba nie uszkodziła mi wzroku?
– Skąd, kilka dni i nie będzie ani śladu. O ile nie będziesz ich ciągle przecierać, daj łzą płynąć swobodnie, one najlepiej je oczyszczą, weźmy się za rany.
– Sama je obmyje. – Próbowałam znowu wstać, tym razem podparłam się skrzydłami.
– Pozwól zająć się tym mnie. Chyba chcemy oboje mieć to z głowy?
~*~
– Mam cię! – Kasztanka znalazła się obok mnie, niemal dotykając mojej łopatki. Przechyliłam się w ostatniej chwili, a ona mocnym machnięciem własnych skrzydeł się wycofała. Jak to możliwe? Wcześniej nie miała skrzydeł. Na jej szyi znajdował się już nie tylko pomarańczowy, ale i żółty kryształ. Zbliżał się środek dnia, obie latałyśmy nad lasem. Była taka rozpromieniona, cieszyła się jak źrebię w trakcie zabawy.
– Miałabyś gdybyś mnie nie ostrzegła. – Przeleciałam pod nią, próbując się zbliżyć do niej od tyłu. Okrążyła mnie, a ja ją.
– Jestem pewna że… Znasz to uczucie gdy już myślisz że wygrałaś i no wiesz… Brakowało tak niewiele, odrobinę…
Ruszyłam na nią, wykorzystując jej chwilową nieuwagę. Zdążyła złożyć skrzydła nurkując w koronach drzew. Jej jasna pręga na grzbiecie migała między liśćmi, gdy leciałam nad nią. Przez krótką chwilę spojrzałam na swoją łopatkę, na bliznę.
– Ivette.
Klacz wyleciała z lasu, uśmiechała się do mnie, czekała, już prawie do niej doleciałam.
– Ivette – ktoś mną potrząsnął.
Kasztanka stawała się coraz mniej wyraźna. Zacisnęłam oczy, nie chciałam się jeszcze budzić. Zniknęła w jasnym świetle próbującym się przebić przez moje powieki.
– Co jest takie ważne żeby… – Poderwałam głowę, przeszywając wzrokiem… Meike. Ból wrócił, czyli zioła które dał mi Zen, ledwo przekonując bym je wzięła, przestały już działać.
– Wszędzie cię szukaliśmy. – Patrzyła na mnie, spod pół przymkniętych powiek, oceniała.
– Rosita ciągle gdzieś się szwęda, a ja już nie mogę? – Przecięłam skrzydłami powietrze: – Jej jakoś o nic nikt nie pyta!
– Słyszałam od Zena co się stało. Nie powinnaś więcej się oddalać, nie dawaj okazji matce do pozbycia się ciebie.
– Mama by tego…
– Nie mam wątpliwości, to ona kazała obcej cię zabić – przerwała mi.
– Nie masz dowodów!
– Myślisz że twoja matka pozwoliłaby aby to się wydało?
– Ta obca musiała mnie z kimś pomylić, nazwała mnie nielotem.
– Więc wiedziała że nieczęsto latasz, a kto jeszcze o tym wiedział?
– Mama taka nie jest, nawet jeśli mnie… Nie zrobiłaby tego.
– Więc dlaczego tylko ja zajęłam się twoimi poszukiwaniami? – Zostawiła mnie z tymi słowami. Uderzyłam skrzydłem o skorupę z maścią, rzuciłam nią o drzewo. Pękła. Maść, którą Zen posmarował mi rany pobrudziła mi pióra i trawę w drodzę do skorupy. Mama kieruje się emocjami, Meike ciągle to powtarza… Sumienie nie pozwoliłoby jej mnie zabić, obojętnie jakby mnie nienawidziła. Nie zrobiłaby tego… A jeśli…?
– Cała ty – skomentował Zen, idąc do mnie od strony pasącego się stada.
Przeszyłam go wzrokiem, kładąc uszy.
– Zbyt długie leżenie jest dla nas zabójcze. Musisz wstać i jakoś znieść ból nogi, dam ci zioła na ból.
~*~
Strumień obmywał mi kopyta, powoli z każdym krokiem zamieniając się w rzekę, woda stawała się coraz ciemniejsza, aż przybrała szkarłatny kolor, zmieniła się w krew. Wyskoczyłam jak poparzona na brzeg, miałam blizny, na łopatce i klatce piersiowej, choć normalnie nie posiadałam żadnej. Czyli to kolejny sen. Rozejrzałam się za kasztanką, jej brązową, albo czarną sierścią. Poszłam śladami krwi, którą przesiąkła też ziemia. W końcu już to przerabiałyśmy. Znalazłam ją w trawie, tym razem jej sierść przybrała kary odcień.
– Sądzisz że Meike ma rację? Czy… – urwałam, coś było nie tak. Podeszłam bliżej. To nie była kasztanka, tylko ja. Leżałam na boku, martwa, z zmasakrowanymi skrzydłami, ledwie byłam w stanie je rozpoznać.
Obudziłam się momentalnie, cała zalana potem. Zatrzęsłam się, próbując zdusić w sobie szloch, przez co co chwilę urywał mi się oddech.
Poczułam jak ktoś kładzie skrzydło na moim boku. Podniosłam wzrok wprost na kasztankę. Skrzywiła się, z oczami pełnymi łez.
Za nią stała jeszcze jedna pegazica. O wiele młodsza od nas. Wpatrywała się we mnie ogromnymi ze strachu oczami. Odstawały jej żebra.
– Coś… Coś cię boli? – spytała łamiącym głosem kasztanka.
– Dlaczego?
Jej wzrok utknął na moim brzuchu. Wyrastało z niego mnóstwo drobnych niebieskich kryształów.
Poderwałam się, kolejny raz się budząc. Obejrzałam się cała, nie znajdując żadnej nowej rany, ani blizny, ani żadnych przebijających się przez skórę kryształów. Wokół pasło się jak gdyby nigdy nic, stado. Mama przechadzała się między nimi. Wyjątkowo bez niebieskiego kryształu na szyi. Czyżby dała go przybłędzie? Tylko po co? Nie uwolniliby przecież tamtej przeklętej? Czy noszenie go w ogóle było bezpieczne?
To tylko głupie sny, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.
– Ivette. – Mama skręciła do mnie.
Wyprostowałam się momentalnie. Przycisnęłam mocniej skrzydła do boków, spojrzałam w jej oczy, jak zwykle nie widząc w nich niczego prócz chłodu. Cofnęłam uszy. Zmusiłam się by ani na chwilę nie unieść wciąż bolącej nogi i rozprowadzić równomiernie swój ciężar, dotąd opierałam go bardziej na prawych nogach
– Chciałabym żebyś dzisiaj wieczorem zjawiła się na lekcji.
– Dlaczego? – spytałam.
– Muszę sprawdzić co potrafisz i wszystko podsumować. To ważne.
No tak, przecież to nasza ostatnia lekcja. Jej obowiązek. Zawsze byłam dla niej tylko niechcianym obowiązkiem. Nawet nie zapytała co mi się stało.
– Czy kiedykolwiek ci na mnie zależało? – spytałam, kiedy zdążyła już odejść na parę kroków.
Zatrzymała się, oglądając na mnie.
– Zależy mi na was obu, Ivette. Przykro mi że nie możemy się porozumieć, aczkolwiek jest wiele rzeczy na które nie mamy wpływu.
O czym ona…?
– Przy tylu obowiązkach ciężko mi dzielić czas na was obie – wyjaśniła, podchodząc do mnie: – Dlaczego nie przychodziłaś na lekcje? – zapytała spokojnym tonem. Pewnie mało ją to obchodziło, zwyczajnie grała swoją rolę, tak jak ja powinnam grać swoją.
– Po co? Wiem wszystko od Meike…
A ty i tak mnie na nich nie chcesz. W ogóle mnie nie chcesz.
– Nie jestem ci do niczego potrzeba – dodałam, gdy już chciała coś odpowiedzieć, pewnie te bzdury o tym bym zaakceptowała Rosite jako siostrę: – W końcu po coś mnie nią zastąpiłaś. – Spojrzałam prosto w oczy matki, niczego z nich nie wyczytałam, jak zwykle, ale zauważyłam że zastrzygła nerwowo prawym uchem.
– Już wiesz że Rosita musiała być ciągle przy mnie dopóki nie nauczyła się panować nad mocami.
Mocami? Ma ich więcej?!
– Nie powiedziałam ci wcześniej – kontynuuowała matka: – Ponieważ nie chciałam oczekiwać od tak małej klaczki, jaką wtedy byłaś by utrzymywała tak duży sekret, Rosita już miała z tym trudności, a ty byłaś o nią bardzo zazdrosna, nie chciałam ryzykować.
– Ona zawsze liczyła się bardziej ode mnie! – Przecięłam skrzydłami powietrze, trzymając je z dala od matki: – Mogłaś też mnie wszędzie zabierać!
– Chciałam żebyś chociaż ty miała więcej swobody.
Swobody, dobry żart. Meike dawała mi przecież mnóstwo swobody, wolałam by matka mnie tego wszystkiego uczyła co ona. To z nią chciałam spędzać czas. Tymczasem w ogóle się tym nie przejęła że opuszczałam lekcje za lekcją. Dlaczego teraz próbuje mi wmówić że jest inaczej? W dodatku udając że nie widzi żadnej z moich ran.
– Gdyby ktoś się dowiedział…
– To co? Cierpiałaby, tak jak ja? Ona ma wszystko, a ja nic!
– Wszystko? Przez kilka miesięcy nie mogła się ruszyć nigdzie beze mnie, do dzisiaj nie nawiązała żadnych relacji w stadzie, tylko poza nim.
Co za biedactwo.
– To ja nie nawiązałam żadnych relacji!
– Dlaczego, Ivette? Przecież mogłaś spróbować.
Ze zwykłymi członkami stada? Zresztą nikt mnie tutaj nie lubi. Wszyscy wolą mnie unikać. I dobrze, wcale nie mają mnie lubić, a szanować.
– Zabrała mi ciebie – powiedziałam.
– Wiesz że to nieprawda, gdybyś tak bardzo nie skupiała się…
– Nieprawda? Ignorowałaś mnie! Uratowałam Raise, a ty co? Nawet nie obchodziło cię że mogłam umrzeć.
– Obchodziło.
– Ty chciałaś żebym umarła.
Zamilkła, patrząc na mnie… Wyraźnie zaskoczona.
Przetarłam szybko łzy, jak tylko jedna z nich wydostała mi się z oka. Zamrugałam, bo od razu zaczęło mnie piec. Zaczęłam unikać jej spojrzenia. Nie miałam okazywać słabości.
– Dlaczego tak o mnie myślisz? – spytała już głosem pozbawionym emocji.
– Obiecałaś mi kilka miesięcy razem. Do dziś tego nie dotrzymałaś. – Tupnęłam kopytem: – Ale Rosita… – zacisnęłam zęby, ostatnie dwa słowa, wycedziłam przez nie.
– Byłaś wtedy mała, teraz jesteś dorosła. Sądziłam że rozumiesz że nie mogę spełnić danej ci obietnicy. Stado już teraz jest podejrzliwe, poza tym…
– Oczywiście, za chwilę mi powiesz że nie było innego wyjścia. Myślisz że jak byłam mała to byłam głupia?! Potrafiłabym dochować sekretu! Nawet nie chciałaś mnie wysłuchać… – Wbiłam wzrok w ziemię, położyłam uszy: – Dowiedziałaś się że wygadałam się przed stadem i już mnie skreśliłaś… Nie masz pojęcia ile miesięcy milczałam! – Poderwałam głowę, teraz wbijając wzrok w nią.
– Miesięcy? Jak się dowiedziałaś?
– Nic cię nie obchodzę… – Wycofałam się z cholernymi łzami w oczach: – Tylko to co znowu zrobiłam! Bo ja ciągle robię coś nie tak!
– Nieprawda.
– Nie chciałam cię zranić! Wcale nie chciałam urodzić się z tymi cholernymi skrzydłami, przez które nie możesz mieć źrebiąt! – Obiłam nimi o ziemię.
– Przestań. – Zbliżyła się, zawiesiła nade mną głowę jakby chciała mnie objąć, zatrzymała ją naprawdę blisko: – Jak mogłaś pomyśleć że to twoja wina?
Łzy znowu cisnęły mi się do oczu, a zbyt szybki oddech jeszcze się pourywał.
– To nigdy nie była twoja wina. – Matka dotknęła mojego skrzydła, wzdrygnęłam się, pogładziła je pyskiem, wygładzając nastroszone pióra: – Ani twoich skrzydeł. Pomyśl o tym że dzięki nim możesz latać i walczyć.
– Gdybyś się mną interesowała zapytałabyś co się stało… – Odsunęłam się od niej, kładąc uszy.
– Zen wyjaśnił mi co się stało. Przepraszam – nawet to powiedziała wyjątkowo chłodno: – Powinnam z tobą więcej rozmawiać, ale mam obowiązki, Ivette.
Jasne, obowiązki.
– Trudno mi cię zrozumieć. Skoro zależało ci byśmy spędzały razem czas, dlaczego mnie unikasz? Nie zawsze jestem z Rositą.
– Bo nigdy mnie nie chciałaś! Zawsze Rosita była ważniejsza.
– Po prostu łatwiej mi do niej dotrzeć, to nie znaczy że cię nie kocham, Ivette.
– Pozwalasz jej na więcej. Robi co chce, a ja muszę trzymać się zasad.
– Jeśli zachowywałaby się tak jak ty w stosunku do niej, również bym ją ukarała.
– A te wszystkie wycieczki poza stado?
– Nie zabroniłam ci oddalać się od stada.
– Za to zabroniłaś się… – Jeśli ktokolwiek by się dowiedział co właśnie chciałam powiedzieć wyśmiał by mnie.
– Co ci zabroniłam? – dopytała matka, wpatrywała się we mnie wyczekująco.
– Nic. – Zniżyłam głowę.
– Odpowiedz mi szczerze.
Tylko mały źrebak by nad tym ubolewał. Nic nie zamierzałam więcej mówić.
– Ivette – nalegała.
Czyjeś pospieszne kroki dobiegły z lasu.
– To już i tak nie ważne – powiedziałam.
– Pani… – Strażnik wychylił głowę zza drzew.
– Obojętnie co by się stało, zawsze będziesz moją córką i zawsze będziesz dla mnie ważna. – Matka oparła głowę na moim grzbiecie. W oczach znów zebrały mi się łzy, a gardło się zacisnęło. To wszystko kłamstwa. Nigdy o mnie nie dbała. Dlaczego mi to robi?
– Nieprawda… – wydusiłam.
– Muszę iść, porozmawiamy później. – Zabrała głowę, już skierowała się ku strażnikowi.
– To ty kazałaś mnie zabić – powiedziałam nagle.
Matka zastygła w bezruchu. Nie odwracała się do mnie, więc nie mogłam zobaczyć jej wyrazu pyska. Strażnik wbił we mnie zaskoczone spojrzenie.
– Przyznaj się… – Przełknęłam, bo coraz trudniej było mi mówić: – To ty nasłałaś na mnie tą pegazice…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz