poniedziałek, 10 lipca 2023

Następca cz.6

 [Kometa]


Nazwałam małą Violet, przez jej fioletowe tęczówki, jej gniada sierść się niczym nie wyróżniała, ale sylwetka, najdrobniejsza jaką widziałam już tak i te strasznie długie nogi. Pasła się, a Bonnie podchodziła do niej, ciągle przesuwając ją skrzydłem z miejsca na miejsce. To jakiś rodzaj zabawy? Ajiri patrzyła na nie wraz ze mną. Bonnie wsunęła Violet w krzaki. Odsunęła się od nich.

– Mamo! – krzyknęła, rozglądając się: – Ona… Ona się… Się... 

– Zgubiła? – spytała Ajiri.

Bonnie energicznie pokiwała łebkiem.

– Nie zgubiła się, tylko ukryłaś ją za krzakami – Podeszłam do kryjówki Violet, wyprowadzając ją z niej za grzywę.

Bonnie spuściła zawstydzona łepek, dłubiąc w ziemi kopytem.

– Spójrz. – Wzięłam kamyk w pysk, kładąc go za krzakiem: – Kamień jest teraz za nim, mimo że go nie widać.

Bonnie przytaknęła, jeszcze bardziej się garbiąc. Violet znów zaczęła jeść.

– Ciężko będzie jej czegoś nauczyć, nie jest jak inne źrebaki. – Ajiri zbliżyła się do nas. Bonnie uciekła, przeskakując śnieżne zaspy. Obejrzałam się na córkę.

– Bonnie? 

Po chwili już wiedziałam o co chodzi.

– Ach, pomyślała że mówisz o niej. – Spojrzałam na Ajiri.

– Możliwe. Coś mi się wydaje że jest zazdrosna, nie musiałaś jej tłumaczyć o tych krzakach, ona to raczej rozumiała, próbowała nas nabrać. Nie jest może za bystra, ale bez przesady. A propo Violet…


[Pasco]


– Pasco! Paaasco! – wołała Erin, od rana. Nie cierpie jej. Przekręciłem się na drugi bok. Na szczęście trzymały ją przy ziemi grube liany i rany, które zasłaniały opatrunki. 

 Ktoś przybiegł z płaczem i upadł po drodzę parę razy nim tu dotarł.

– Bonnie – powiedziałem równocześnie z Erin. Okropne! Nie chcę myśleć podobnie jak ona! 

Wstałem szybko, wytrzepałem cały śnieg z sierści i podbiegłem do Bon. Wypłakała już coś Erin, która klepała ją pyskiem po kłębie. Jej przerażający wzrok powędrował na mnie i podkreślił go jeszcze upiorny uśmiech. Wzdrygnąłem się. 

– Jak schowasz ją w krzakach to nie zniknie… – Przegryzła wargę, powstrzymując śmiech. Szkoda że Bon jej nie widziała, znowu się z niej nabija. 

– Nie możesz jej zabić – powiedziałem szybko: – O kimkolwiek mówimy. 

– Ale zgubić w lesie już tak. A Pasco ci pomoże.

– Hm? – Udałem że się zastanawiam: – Nie. Nie ma mowy. Nie.

– To przyprowadź klaczkę, jest siwa, oczy jak za mgłą, siedzi z Kometą.

– Nie ma mowy – podkreśliłem.

– Paa… – Bonnie uwiesiła na moim grzbiecie swoje skrzydła, niemal powalając mnie z nóg. Nie potrafiłem jej odmówić.

– Ale żadnego porzucania w lesie. Pochodzę po stadzie i popytam czy nie chcieliby tej klaczki, może wtedy da się przekonać Komete by ją komuś oddała, w końcu ma już ciebie Bon. 

Nawet mama nie potrafiła tego zmienić, Bonnie jest Komety i koniec. Czekała na nią aż wróci i nazywa moją mamę “cio”, albo “cioci” zależy czy ma lepszy dzień w mówieniu czy gorszy. Fajnie by było mieć nieco normalniejszą siostrę od Erin, ale ja też nie potrafiłem tego zmienić. 

Oparłem szybko głowę o grzbiet Bon i ruszyłem śladami jakie zostawiła. Kometa stała nad kruchą gniadą klaczką, jedzącą trawę. Mama zabroniła mi w ogóle z nią rozmawiać. Jak i z Ivette. Rozejrzałem się szybko, byłaby zła że się nie posłuchałem. 

– Kometa…? – zacząłem niepewnie.

– Co się stało?

– Chodzi o… – Wskazałem pyskiem na klaczkę: – Chciałbym zajmować się źrebakami jak dorosnę, coś w stylu… Opiekuna źrebiąt. – To akurat prawda, uwielbiam zajmować się Bonnie i chciałbym pomóc wielu źrebakom: – Mógłbym spróbować? Sam? Zajmowałem się już trochę Bon i myślę że dam radę. Moja mama będzie w pobliżu.

Stała i patrzyła na mnie, strzygąc uszami.

– Odwiedziłabym matkę... – Popchnęła małą do mnie: – To Violet. Przyprowadź ją tutaj jak słońce będzie najwyżej na niebie. 

– Nie ma sprawy. 


Przyprowadziłem im Violet. Moja mama już na mnie czekała z surową miną, jakby wiedziała gdzie byłem. No przecież! Erin jej powiedziała! Nie uśmiechałaby się teraz tak wrednie.

– Pasco, wiesz że się o ciebie boje, przebywanie z Kometą tylko ci zaszkodzi. – Zabrała mnie na ubocze, z daleka od Erin i Bonnie, a teraz jeszcze Violet. Nienawidzę jej zawodzić! Chciałbym by była ze mnie dumna jak tata. A mam wrażenie że odkąd powiedziałem jej o swoim marzeniu jest tylko zmartwiona. Może wolała bym został w przyszłości kolejnym zastępcą? A nie opiekunem źrebiąt. Choć bardzo bym chciał. 


[Ivette]


Rozpostarłam i złożyłam kilka razy skrzydła, już tak nie dygotały, choć miałam wrażenie że znów to się zacznie. Brzuch nie przestał mnie boleć. To przez ciąże, czy zjadłam coś nie tak? Ruszyłam do stada. Bonnie biegała po nim z płaczem, jak któryś z koni pytał jej co się stało, uciekała. Wpadła w moje przednie nogi, jak wcześniej wpadała na inne konie. Podniosła wzrok, cofnęła się szybko, patrząc mi błagalnie w oczy. 

– Chcia… żeby… Ukryć… A-a… obudzić…

– Pokaż co się stało, tak będzie szybciej – stwierdziłam. Musiałam zagrozić paru koniom spojrzeniem żeby przestali śledzić dokąd idę z tą niezdarą. 

Zaprowadziła mnie do źrebaka wepchniętego w norę w lesie, pod dziwnym kątem. Wyglądało identycznie do tego, które przyprowadziła Kometa. A Bonnie je zabiła, dlaczego w ogóle zostały same? Kto wpadł na tak głupi pomysł?

– Ona nie iść… – zaszlochała Bonnie.

– Bo ją zabiłaś! 

Skuliła się, zakrywając skrzydłami

– Jak możesz być tak ułomna?! – Złapałam za jedno z nich, odsłaniając ją gwałtownie. Zapłakała mocniej. Zaskoczył mnie czyjś cień, puściłam Bonnie, odwracając się gwałtownie. Kometa.

– Spójrz co zrobiła! Wepchnęła ją tam, aż złamała jej kręgosłup!

– Nie… – szepnęła Kometa.

– I ona miała być moją następczynią?! 

Kometa minęła mnie, wyciągnęła ostrożnie klaczkę, trącając ją pyskiem i obwąchując. Bonnie płakała już tak mocno że aż rzęziła. Kometa przytuliła do siebie skręcone ciało źrebaka. Może tylko z jego powodu wróciła? Stuliłam uszy zaciskając zęby, ale potem oparłam skrzydło na grzbiecie Komety. 

Podniosła się, ciągnąc za sobą klaczkę. Położyła się przy Bonnie, przytuliła ją do siebie. Roniła w ciszy łzy, Bonnie łkała za nie obie. Myślałam że po tym ją znienawidzi. 

– Bonnie… – próbowała coś do niej powiedzieć, ale Bonnie za bardzo pogrążyła się w płaczu: – Bonnie – zawołała głośniej Kometa, mała ucichła na chwilę: – Już dobrze, Violet ci wybaczyła, wie że nie chciałaś jej skrzywdzić. Pożegnasz się z nią ze mną? – Mówiła tak spokojnie.

Gdybym zabiła Rosite, jak jeszcze byłyśmy źrebakami to nasza matka by mnie też wtedy zabiła, w najlepszym razie wygnała, nigdy by mi tego nie darowała.

Bonnie znów wpadła w niepohamowany szloch, Kometa oparła pysk o Violet. Po prostu nie zdążyła się do niej jeszcze przywiązać. Potem Bonnie wtuliła się w nią, a ona objęła ją mocno łbem. 

– Jesteś na mnie zła? – spytałam: – Nie ja ją zabiłam.

– Tak… Powinnaś wiedzieć dlaczego – Nie patrzyła na mnie: – Zastanów się.

– Nie zachowuj się jak matka, powiedz mi wprost o co chodzi! 

– Skupiasz się za bardzo na sobie, nie myślisz o tym co czuję, co czują inni… 

– Wcale…

– Wiesz że to prawda.

– Ja nie myślę o twoich uczuciach? Raczej ty o moich. – Rozłożyłam skrzydła, przyglądając się jej i czekając aż coś jeszcze powie. Odwróciła wzrok, pełen zawodu i łez. 


[Irutt]


Wróciłyśmy do stada, Lin chciała przynajmniej zobaczyć co się tam dzieje. Kiedy przechodziłyśmy obok grupki przeklętych, stanęła, patrząc na Karyme przebierającą niespokojnie nogami, uginały się pod nią, sapała choć temperatura spadła tak bardzo że szron gromadził się na sierść każdego. Podeszła w tym stanie do bułanego ogiera z zieloną grzywą i ogonem. Przeklęci przerwali z nim rozmowę i cofnęli się o kilka kroków, robiąc im więcej miejsca niż potrzebowali.

– Pomóż mi, pomóż mi, pomóż, nasze źrebię…

– Ty nawet nie wiesz z kim to robiłaś. – Odsunął się od niej jakby była pokryta ostrymi kolcami, wymykając się szybkim krokiem, a za nim reszta. Mógł się bać, wszyscy przeklęci oprócz Karyme, Rosity i wciąż kontrolowanej przez Ivette Sheili, nosili czerwone kryształy. Co czyniło ich bezbronnych, zwłaszcza w obliczu mocy Karyme.

– Thais, pomóż mi… – Karyme zaczepiła siwą klacz idącą najbardziej z tyłu grupy.

– Odczep się wariatko! – Klacz przyspieszyła, choć nie zdołała nikogo wyprzedzić, bo wszyscy jak na zawołanie przeszli do kłusu. 

Karyme położyła się na brzuchu, stękając, po chwili wstała, chodząc w kółko i przymierzając się do kolejnego kładzenia, choć jak już uginała przednie nogi, znów je prostowała i wędrowała dalej. 

– Lin? – Spojrzałam na nią, wychylając głowę naprzeciwko niej, patrzyła na Karyme wielkimi oczami. Potrząsnęła głową, po czym podeszła do niej.

– Chodzenie w niczym ci nie pomoże. – Chwyciła za sam koniec jej grzywy, Karyme wciąż pozostawała w ruchu, ale jak poczuła szarpnięcie, które sama spowodowała, zatrzymała się, kryjąc głowę za grzywą, na widok Lin.

– Połóż się na boku – poradziła jej Lin. Jak Karyme położyła się na brzuchu, Lin ułożyła się obok niej, przerzuciła głowę przez jej grzbiet i docisnęła podbródek do jej boku, przyciągając ją w swoją stronę, aż Karyme opadła na bok. Z tej pozycji jej brzuch przybrał bardziej okrągłe kształty i cały podnosił się gwałtownie i opadał w trakcie jej niespokojnych oddechów. Zapierała się jakby próbowała coś wycisnąć. 

– Powoli, przyj powoli, wdech przed wysiłkiem i wydech po. – Lin spojrzała na mnie: – Zobaczysz czy je widać? 

– Musisz wiedzieć że nigdy tego nie robiłam. Poznawałam maluchy, już po narodzinach. – Przeszłam na tył Karyme, pod jej ogonem wystawały dwa, białe spiczaste uszy. 


~*~


– Mamo, proszę… Proszę, pozwól mi zostać, pozwól mi, proszę… – powtarzała Karyme już na nogach. Lin wylizywała klaczkę, ciągle przenosiła na mnie wzrok i zerkała na nią jedynie by mieć jakąkolwiek kontrolę nad tym co robi.

– Mogę zrobić to za ciebie – powiedziałam.

– Mamo, proszę… – Karyme obróciła się do niej bokiem.

– Poradzę sobie. – Lin złapała dość długą grzywę klaczki, podnosząc ją niepotrzebnie. Mała nie zdążyła jeszcze porządnie złapać swojego pierwszego oddechu. Jej cienkie nogi obijały się o siebie i plątały, gdy starała się znaleźć przyczepność. Spojrzała w górę na Lin.

– Pamiętasz jak uczyliśmy się chodzić? Musi to zrobić w swoim tempie, u koni na pewno nie jest inaczej. 

– Jest cała… – Lin puściła ją. Odetchnęła z trudem: – Przy innych źrebakach… – Urwała, Karyme złapała za jej grzywę.

– Proszę… Pozwól mi tu zostać, mamo. Proszę, już nie będę…

– Znów ma omamy – powiedziałam. 

Klaczka kilka razy już znalazła się na nogach, ale wciąż ciężko przychodziło jej nie krzyżowanie przy każdym kroku nóg, ślizgały się na śniegu. 

– Puścisz moją grzywę? – spytała stanowczo Lin, Karyme.

Karyme odsunęła się, spuszczając głowę skrytą za grzywą.

– Nie wiedziałam, myślałam że tata się ucieszy, tata się ucieszy… Nie chciałam… 

Lin popchnęła chwiejącą się klaczkę, ciągle oglądającą się na nią, do wymion Karyme. Nim mała skończyła ssać zdążyłyśmy się nasłuchać mamrotania Karyme, obie ją po prostu ignorując. Lin złapała źrebaka za grzywę, kiedy tylko odsunęło łebek i poprowadziła ją w stronę stada. 

– Nie zabieraj jej. – Karyme podążyła za nią. Zagrodziłam jej drogę, celując w nią rogiem. To ją zatrzymało.

– Nie zabieraj jej! Nie zabieraj! Mamo, nie! – załkała, upadając przed moimi racicami, kuląc się jak mały źrebak i ciągle powtarzając “nie zabieraj”. Lin zatrzymała się z źrebakiem, wpatrzonym w nią, patrząc za mną, jakby chciała coś mi powiedzieć. Podbiegłam do niej. 

– Irutt… Mogłabyś odstawić ją do Serafiny, w moim imieniu? – szepnęła z wzrokiem pełnym niepokoju.

– Jako ty?

– Proszę… 

Rozejrzałam się, poza Karyme i źrebakiem, nikt nas nie widział.

– Spotkamy się w lesie? – spytałam. 

– Przy jeziorze, tam gdzie cię znalazłam. – Przeszła tak blisko że nie mogłam się powstrzymać, zresztą wątpie żeby jej to przeszkadzało, wystawiłam ogon by otarł się o jej bok, nim zmieniłam się w nią, niepostrzeżenie dla źrebaka. Rozglądającego się dookoła, w tym na niebo i na śnieg, w którym zapadały się jego kopyta. Klaczka wycofała się, wysoko podnosząc nogi, skręcała co chwilę, jakby próbowała wydostać się ze śniegu. Przykrył kilkoma warstwami całą równinę. Jak tylko złapałam jej grzywę już jako Lin przeniosła na mnie wzrok, mrugając.


[Rosita]


Na początku trzymałam się na uboczu, tylko obserwując jak Pedro siłuje się z Keirą. Kiedy zioła przestały działać próbowała uciec do Erin. Szarpała się, coraz bardziej rozpaczliwym głosem nawołując siostrę, zrobiła żłobienia w pokrytej lodem ziemi, rozkopukąc cały śnieg. Zdrętwiałam zupełnie na ten widok, zwłaszcza gdy córka zalewała się łzami i z trudem oddychała co chwilę głośno łkając. Żadne ze słów Pedro jej choć trochę nie uspokajało. 

Po kilku godzinach położyła się, sapała,  jeszcze popłakując i mimo że słabiej, to coraz bardziej przeciągle wykrzykując imię siostry. 

Pedro podstawiał jej wodę i jedzenie. Zaczęłam znosić różne gatunki traw i ziół, wszystko co tylko znajdowałam. Niczego nie chciała. Nie mogliśmy wiecznie podawać jej ziół na uspokojenie. Zresztą wtedy też nie jadła. Ani nie piła. 

– Może… – zaczęłam, patrząc w oczy Pedro, zwrócone na naszą córkę. 

– Jeśli nie zje nakarmi się ją na siłę. Musimy to zrobić.

– Co zrobić? – wymamrotała Keira: – Co z Erin? Dlaczego nie mogę jej zobaczyć? 

– Tak będzie lepiej, widzisz…

– Nie… Erin! Eeeerin! – przerwała Pedro, po czym zarżała tak jak źrebię nawołujące matkę. 

Spojrzeliśmy na siebie, miałam łzy w oczach, a Pedro zmartwioną minę. 

– Co byś zjadła? Może coś słodszego? – dopytywał. Keira zerwała się nagle na równe nogi, Pedro już miał ją złapać, ale schowała się za nim. Spojrzał na coś za mną, a ja się obejrzałam, dostrzegając biegnącą tu Karyme. Ona też szlochała. Zatrzymała się niedaleko nas. Nie widywałam się z nią od miesięcy.

– Zabrała ją, zabrała… Zabrała moją córeczkę! – Wołała w pustą przestrzeń, rozglądając się dookoła i zataczając się na nogach. Wpadła na mnie, opierając głowę o moją grzywę: – Zabr-ała ją… – zapłakała. 

– Przecież… – Poczułam od niej zapach mleka. Ale kiedy by zaszła w ciąże? Jak? Z kim? 

– Kto je zabrał? – spytał Pedro.

– Moja matka… Matka…

– Myślisz że chodzi jej o Lin? Z kim innym mogłaby pomylić własną matkę? – powiedział Pedro.

– Z każdym, albo… Mogłaby mieć na myśli moją matkę – szepnęłam, choć byłam pewna że Karyme też to słyszała, wtulała się we mnie.

– Pomóż, pomóż… – Wcisnęła w moją szyję mocniej głowę, zmuszając do kroku w bok. 

– Pójdę z nią. – Cofnęłam uszy.

– Poradzisz sobie? – upewnił się Pedro, zerkając szybko na Keire. 

– To nie pierwszy raz.

Karyme nagle odbiegła, zaczęła nawoływać źrebię. Popatrzyłam na Pedro, szukając w jego srebrnych oczach ukojenia. Nie potrafiłam go tam znaleźć, wydawał się nerwowy. Ruszyłam za Karyme, tak szybko jakbym chciała przed nim uciec. Nie mogłam jej dogonić. Zwolniła dopiero przy stadzie, wypatrując wśród koni źrebaka i rżąc za nim, już nie płakała, chyba skupiła się tylko na jego szukaniu. Konie się rozproszyły w popłochu. Karyme przeskakiwała po nich wzrokiem, jakby ich ruch zupełnie ją zdezorientował. 

– Karyme. – Zatrzymałam się przy jej boku.

Zostało tylko kilku członków stada, całych spiętych i w każdej chwili gotowych do ucieczki, obserwowali nas.

Karyme nawołując źrebaka, przebiegła obok nich.

– Co jest z tą wariatką? – spytała Lonely, unosząc przednie kopyto, z wykopanego przez siebie zagłębienia w śniegu, odstawały z niego czubki liści trawy. Dzieliło nas kilka kroków.

Minęłam ją szybko.

– Ej, przeklęta, do ciebie mówiłam! – krzyknęła za mną.

– Daj jej spokój. – Podeszła do niej Morgana: – Lepiej stąd chodźmy.

Karyme popędziła do Serafiny, Din akurat przeszedł przed moimi chrapami, a za nim czwórka innych strażników, blokując mi dalszą drogę. Cofnęłam się. 

– Znowu będziesz atakować członków własnego stada? – spytał Aster, idący za resztą jako ostatni. 

Odwróciłam wzrok.

– Mam nadzieje że nie.

Skierowali się w stronę najbliższego stoku. Dobiegłam do Serafiny, Karyme leżała na ziemi, a ona pochylała się nad nią. Niedaleko stała niebiesko-biała klaczka, z szarobrązowymi nogami, pyskiem, i długimi włosami rozjaśniającymi się na końcówkach. Ocierała chrapy o pęciny. 

– Nie zamykaj, nie zamykaj… – powtarzała w kółko Karyme, chowając głowę za grzywą i w przednich nogach.

– Karyme wstań – prosiła Serafina.

– Co jej… – urwałam, widząc na boku Serafiny krew.

– Zaatakowała mnie, dobrze że nie mocą tylko kopytami… – Seraf spojrzała na mnie, rozszerzonymi źrenicami. 

– To jej źrebię…

– A już je strato… Rosita! – krzyknęła panicznie, nogi Serafiny pokrył lód i piął się w górę: – Pomóż mi!

Podbiegłam do niej, lód nagle się cofnął i runęła prosto na mnie, ledwo utrzymałam się na nogach. Widziałam jak Lin doskakuje do Karyme od tyłu, uderzyła ją w głowę, tak mocno że straciła przytomność.

– Jak bardzo jesteś ranna? – Podeszła do nas, pomagając ustać Serafinie.

– Nogi kompletnie mi zamarzły, poza tym nie jest tak źle. – Seraf wyrzucała z siebie mnóstwo obłoczków pary wodnej, widziałam jak drży, jej białka stały się widoczne, a ruchy nerwowe. 

 Podeszła do nas Irutt, trzymała małą ogonem, wtulającą się w jej bok. To pewnie ona cofnęła lód, zanim zabił Serafine.

– Dlaczego uratowałaś mi życie? – zapytała jej Serafina.

– A dlaczego miałam tego nie zrobić? 

– Irutt się zmieniła – dodała Lin: – Jest teraz naszym sprzymierzeńcem.

– Oby… Bądź razie, dziękuje wam, myślałam że to koniec. – Popatrzyła po Lin i Irutt. Wokół nie było już ani jednego konia: – Mówiłam Ivette wiele razy by założyła jej czerwony kryształ, nie, ona uparła się by inni zaklęci je nosili, dla Karyme już nie starczyło, miała odpuścić tylko jednemu. – Serafina zrobiła samodzielnie kilka kroków, jej nogi wciąż były sztywne, ale powoli odzyskiwały sprężystość: – Mogło dojść do znacznie gorszej tragedii…

Podeszłam do Karyme, upewniając się czy oddycha. 

– Rosita, zdejmiesz Astrowi czerwony kryształ swoją mocą i założymy go Karyme – powiedziała do mnie Lin.

– Ivette o tym wie? – zapytałam. Nie miałam siły na kłótnie z siostrą, nawet nie ingerowałam gdy zajmowała się moimi córkami.

– Nie. Bezpieczeństwo stada jest teraz ważniejsze niż jej zdanie.

– Sama to zrobię – stwierdziła Irutt.

– Wolałabym żebyś została z Karyme, ktoś musi jej przypilnować.

Przytaknęłam, idąc za Lin.

– Pójdę zobaczyć co z resztą stada. – Serafina wzięła małą od Irutt, dołączając do nas, zmierzałyśmy do tego samego miejsca, pewnie zaklęci ukryli się wraz z resztą stada. Obejrzałam się, Irutt zmieniła się w Thais, stając przy Karyme. 


~*~


[Ivette]


– Kometa. – Przebudziłam się. I dobrze czułam że nie ma jej obok, ani jej, ani Bonnie. Leżałam pod drzewem, gdzie najmniej zebrało się śniegu. Słońce już wzeszło.

Zawróciłam momentalnie do stada, po drodzę natknęłam się na Lin z Irutt, leżały obok siebie, a konie bez problemu tolerowały obecność tego zmiennokształtnego jednorożca. Zaczęli akceptować Irutt jeszcze przed uwolnieniem kontrolowanych, a parę dni temu, ratując Serafine, już ostatecznie wkupiła się w łaski stada. Tylko dlatego jeszcze jej nie wygnałam, nie miałam zbyt wielu zwolenników by to zrobić.

Obleciałam całą dolinę. Przeszukałam wszystkie możliwe kryjówki, znajdując kilka zielonych kryształów, które ukryła przede mną Kometa. Złapałam je w pysk za przywiązane do nich liany, gotowe do powieszenia na szyi. Nie wyczuwałam żadnego świeżego zapachu Komety, ani Bonnie. Wszystkie pochodziły z wczoraj, albo z kilku ostatnich dni.

Zawróciłam ścieżką wydeptaną przez własne kopyta. Niedaleko zebrało się stado, jakby specjalnie na mnie czekali, zablokowali przejście. Już rozłożyłam skrzydła kiedy Lin przechodząc obok nich stanęła naprzeciwko mnie. Upuściłam zielone kryształy na ziemię. 

– Najpierw przymierzasz się z wrogiem, a teraz co?! – Przycisnęłam uszy do szyi, odsłaniając zęby, przeszyłam ją spojrzeniem. Obok stada stała jak gdyby nigdy nic Irutt.

– Rzucam ci wyzwanie o przywództwo. – Lin utknęła na mnie skupionym wzrokiem, położyła uszy: – Przyjmujesz je?

– Gdzie ona jest?! – Zbliżyłam się momentalnie. 

– Zależy o kim mówisz.

– O Komecie – wycedziłam: – Co jej zrobiliście?! – Popatrzyłam po całym stadzie.

– Sądzę że cię zostawiła – odpowiedziała Serafina, zasłaniając przednią nogą swojego syna.

– To wszystko twoja wina! – Rzuciłam się w stronę Irutt. Lin mnie przyblokowała własnym bokiem, spychając ze ścieżki. Kwiknęłam, zamachując się skrzydłem, zrobiła unik. Patrzyłyśmy na siebie wrogo w gotowości do kolejnego ataku.

– Wolisz stracić swój honor, niż przyjąć wyzwanie? – spytała.

– Zabije cię jak przegrasz – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. 

– Nie przegram z pegazem skoro walczyłam z gryfami.

Skoczyłam, wykonała unik, jak się spodziewałam. Miałam w nią kopnąć tylnymi nogami, zamiast tego oberwałam w zad, pod wpływem ciosu obracając się przodem do niej. Buchnęłam powietrzem z chrap, uniknęła trzaśnięcia skrzydłem, pchnęła mnie, gdyby nie skrzydła, straciłabym równowagę. Kolejny atak nadszedł z boku, zadany przez jej kopyta. Poruszała się zbyt szybko, trafiałam ciągle w powietrze kopytami i przecinałam je skrzydłami, zębami musnęłam jedynie jej grzywę. Nagle znalazłam się na ziemi, wcisnęła mnie w śnieg, dostał mi się do chrap i oczu. Kwiknęłam próbując się obrócić z boku na grzbiet, zaczęła mnie podduszać. Aż straciłam wszystkie siły i nieomal przytomność. Wiedziała dokładnie w którym momencie puścić. Obróciłam się od razu na brzuch, kaszląc i charcząc. Obraz rozmywał się przed oczami. Kwiknęłam, żałośnie słabo, nie tak jak chciałam. 

– Nie będę cię zabijać, dam ci szansę – powiedziała Lin pełnym niechęci tonem. Pozbierała zielone kryształy, umieszczając je na skale. Rozbiła je kopytami.

– Zostaw je! – krzyknęłam, ale jedyne co po nich zostało to do niczego nie nadające się odłamki. Zakaszlałam. Ledwo zobaczyłam strażników zmierzających ku mnie, a obraz znów się rozmył. Nie przegrałam, nie mogłam przegrać z kimś takim jak ona! Nie poświęcałam się na darmo. Noszę w sobie następcę…


[Rosita]


Ktoś mną lekko potrząsał, ale byłam zbyt zmęczona by otworzyć oczy, dopiero po dłuższej chwili z trudem uchyliłam powieki, widząc w mroku znajomą sylwetkę, a po zapachu poznając że to Kometa.

– Wybacz że cię budzę. W środku nocy. Ale muszę, to znaczy nie będzie innej okazji żeby… Się pożegnać. – Spuściła głowę, opierając ją o mój grzbiet.

– Pożegnać? – wymamrotałam. Pedro spał obok mnie równie głęboko co ja przed chwilą, córki też: – O czym ty mówisz?

– Po prostu nie mogę tu dłużej zostać, z Ivette, ona… Jest inna niż się spodziewałam…

– Już jej nie kochasz? – Trzepnęłam głową, trochę się rozbudzając.

– Kocham, tym bardziej to trudne… – Zabrała głowę: – Nie wyobrażam sobie żebym jej powiedziała że odchodzę i w ogóle z nią żegnała, zwłaszcza po tym gdy prawie to zrobiłam i… I… Bonnie mnie potrzebuje, muszę odejść. Ivette nigdy jej nie zaakceptowała i to pewnie nie nastąpi, a jak nigdy tak się nie stanie, to muszę ją chronić, gdyby ktoś… – Urwała, wzdychając.

– A mama?

– Będę ją wspominać, nie zapomnę o niej, obiecuję… I nie chcę jej zostawiać, ale muszę.

– Nie chodzi o to że… – bardziej ściszyłam głos: – Jesteś mrocznym koniem?

Nic nie odpowiedziała.

– Obiecaj że będziesz żyła.

– Muszę. Dla Bonnie. Przynajmniej na razie…

– Kometa, proszę, obiecaj.

– Jest inny sposób niż zabijanie, niż zabijanie znienacka w innych stadach, albo samotnych koni… To też właściwie zabijanie, ale… Jest trochę mniej złe. Chociaż… Załóżmy że jest mniej złe. To sposób mrocznych koni. Nie podoba mi się, choć to lepsze niż… To co robiła Ivette, ale wciąż nie chcę by ktokolwiek ginął bym ja mogła żyć, więc… Nie mogę ci obiecać, jedynie że zostanę z Bonnie tak długo jak będzie mnie potrzebować, a potem nie wiem… 

– Będę za tobą tęsknić. – Objęłam ją łbem, wstając na chwilę, uroniłam kilka łez, mocząc jej grzywę: – Nawet nie zdążyłyśmy dobrze się poznać.

– Trochę zdążyłyśmy…


~*~


[Irutt]


Podeszłam do Lin jak stado się rozeszło, a strażnicy odprowadzili Ivette. Patrzyła za nimi jeszcze długo, choć już znaleźli miejsce wśród śniegu i tam zostawili Ivette, w bezpiecznej odległości od stada.  

– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałam, domyślając się odpowiedzi, ale chciałam ją usłyszeć od Lin. Spojrzałyśmy na siebie.

– Czułam że tak trzeba, a poza tym stado potrzebuje kogoś kto będzie chciał o nie dbać, a nie robić to tylko dla własnych korzyści.

Przytaknęłam na jej słowa. 

– Czy aby na pewno dobrze zrobiłaś puszczając ją wolno? Ona zasługuje na karę. Musi zapłacić za to co zrobiła.

– Ty też? – spytała drażliwym tonem, kładąc uszy: – Skoro wybaczyłam ci, to powinnam wybaczyć wszystkim, albo ukarać też ciebie. Każdy będzie chciał teraz ode mnie sprawiedliwości. Proszę żebyś odpuściła.

– Ivette nie zrobiła nic by zasłużyć, na jakiekolwiek wybaczenie.  – Zakręciłam końcówkę ogona, kołysząc nim nerwowo. 

Złagodniała, biorąc głębszy oddech, jakby ta cała sytuacja, którą sama spowodowała ją zestresowała. 

– Dlatego nie chcesz ukarać Ivette? – Rozluźniłam się, skoro sama odpuściła.

– Ja też nie zostałam ukarana. 

– To nie było żadne przewinienie. – Oparłam pysk o jej bok: – Nie zabiłaś jej, jedynie zaniedbałaś, powinnaś sobie też wybaczyć. 

– Chyba nigdy sobie nie wybaczę. – Odwróciła się, wchodząc między drzewa i oglądając się na mnie, zanim zniknęła między nimi. Podążyłam za nią.

– Widzisz? Każdy kto pokona przywódcę zostaje nim. – Dołączyłam do jej boku: –  To tylko pokazuje ile sensu jest w zwyczajach koni. Zwyczajnie go tam nie ma.

– Jak to wygląda u jednorożców? – Patrzyła na mnie i obserwowała las, zwłaszcza tam gdzie wyłapała choćby szmer. 

– Nie mamy przywódcy, nie podążamy ślepo za nikim, omawiamy wszystko wspólnie – wyjaśniłam. 


~*~


[Serafina]


Wczoraj Lin zniknęła od razu po wygranej z Ivette, a dziś z samego rana chodziła po stadzie od konia do konia, zadając mnóstwo pytań. Karmiłam Pasco, z przyzwyczajenia zerkając też w puste miejsce przy moim drugim boku, gdzie zwykle piła mleko Bonnie. 

Jak Kometa to sobie wyobraża? Po prostu ją zabrała, czy miała przy mnie aż tak źle? Z powodzeniem mogłam zastąpić jej rodzinę.

– Serafina. – Lin doszła też do mnie, stanęła na przeciwko.

– Pani. – Pochyliłam z szacunkiem głowę. Starając się nie pamiętać o jej wpadce z Kometą i Bonnie. Choć gdyby nie ona, ta biedna klaczka byłaby całkowicie pod moją opieką. 

– Wszystko u was w porządku? – Zerknęła na mojego syna.

– Tak… – odpowiedziałam, z niepotrzebnym zawahaniem. Co ona właściwie robi? Najpierw jest po stronie Ivette, potem Irutt, później ratuje mi życie i przejmuje stado. 

– Wiesz. Jeśli ktokolwiek miałby jakiś problem, zwróciłby się do ciebie, pani – wyjaśniłam: – Albo do mnie lub Ajiri, albo rozwiązałby go sam.

– Niektórzy wolą czekać aż ich problem narośnie do tego stopnia że ciężko potem go rozwiązać. – Cofnęła uszy: – Ale dzięki za radę. – Uniosła nogę, zamierzając iść dalej, ale ją zatrzymałam.

– Zaczekaj. Jesteś z Irutt?  – spytałam półgłosem, by nikt niepożądany tego nie usłyszał.

Lin tylko spojrzała na mnie, po czym poszła dalej, w stronę wracającego strażnika, zostawiając mnie bez odpowiedzi. Spostrzegłam że Lonely pasie się bliżej mnie, zjadając trawę, którą ktoś już wykopał spod śniegu i zostawił w nienaruszonym stanie. Chwila. Wszędzie wokół były takie miejsca. A konie chętnie z nich korzystały. 

– Seraf, ten dziwoląg chyba nie wie co to znaczy przewodzić stadu. – Lonely podeszła bliżej mnie, mówiąc prześmiewczym tonem: – Sama wygrzebała tą trawę, jakby wszyscy tu byli źrebakami.

– To dlaczego z tego skorzystałaś?

Spojrzała na mnie krzywo.

– Mów mi pełnym imieniem, nie mam ochoty byś tak mnie nazywała – dodałam: – I jesteś niedojrzała skoro obrażasz ją przez niebieską sierść. 

– Gdyby tylko sierść, to przeklęta. A i widziałaś ile czasu spędza z Irutt? 

– To tylko plotki, wątpię by była przeklętą. Przynajmniej jest lepsza od Ivette. 

– To ty miałaś być naszą przywódczynią. 

Gdybym nią była nie puściłabym tak łatwo w niepamięć zła, które wyrządziły niektóre osoby, Irutt zasługiwała na karę, łagodną karę, bo w końcu pomogła uwolnić innych od kryształów i widziałam jak wspierała Rosite, ale Ivette od razu bym wyrzuciła ze stada. Razem z Kometą.

– Odpowiada mi co mam, gdybym przewodziła nie miałabym już w ogóle czasu dla syna i jakoś nie wyobrażam sobie obarczać go odpowiedzialnością za całe stado, wolę by miał wybór co chce robić. 

Najważniejsze pytanie. Czy wygrałabym z Ivette? Lin zrobiła to z taką łatwością, że gdyby ktoś nie znał Ivette pomyślałby że jest słaba, choć wcale tak nie było.

– Czyli twój syn jest ważniejszy od nas? – zapytała Lonely.

– Tak, zawsze będzie dla mnie najważniejszy.

Pasco wtulił się we mnie na te słowa, objęłam go czule łbem. Lonely nas zostawiła, parskając kpiąco i głośno, jakby chciała by każdy ją usłyszał.


[Pedro]


Rosita przysnęła, jadłem w pobliżu. Keira wylizywała jeszcze gojące się rany śpiącej Erin. Odkąd Ajiri przestała jej dawać zioła na ból, była spokojniejsza, więcej spała i unikała nadmiernego ruchu. Choć nie byłem pewien czy aby dobrze  robimy dając jej cierpieć. Oczywiście że nie, tak jest wygodniej, ale…

Śnieg zaskrzypiał pod kopytami Lindy. Długo jej nie widziałem. 

– Co się dzieje u was? – szepnęła.

– Na razie jakoś to jest. A dlaczego pytasz? – Wyglądała jakoś inaczej, bardziej młodo. Właściwie nie wiedziałem ile tak naprawdę miała lat.

– Teraz jestem odpowiedzialna za wszystkich, rzuciłam wyzwanie Ivette i wygrałam. Wczoraj.

Nie miała ani draśnięcia, walczyłaby aż tak dobrze, Pedro?

– Jak to przyjęła? Co z nią zrobiłaś? 

– Nic. Nie będę jej oceniać za to co słyszałam że zrobiła. 

Rosita otworzyła oczy, odwracając do nas głowę: – Lin? Coś się stało? – spytała.

– Właściwie tak – powiedziała to samo co mi, powtarzając że nie ukarała jakkolwiek Ivette. To i lepiej że tego nie zrobiła, Rosita zbyt mocno by to przeżywała, a ja miałem serdecznie dość problemów.

– Gdzie teraz jest? – Rosita wstała, otrzepała się z śniegu, dołączając do nas. 

– Opuściła stado, prawdopodobnie szuka Komety. Jak się czujesz?

– Lepiej… 

– Erin cały czas boli – dodała cicho Kei.

– Ajiri podała jej zioła na ból? – Lin popatrzyła po nas.

– My… – zaczęła Rosita.

– Właśnie miałem po nią pójść, czekałem tylko aż Rosita się obudzi – przerwałem jej, to nie był najlepszy pomysł mówić Lin prawdę. Nie znamy jej aż tak dobrze. 

– Problem w tym że Erin może sobie coś zrobić, nie słucha nas ani nikogo, ból trochę ją powstrzymuje, śpi by go nie czuć… – przyznała i tak Rosita. 

– Powinno pomóc parę ziół na sen, wzmocnienie i ból – podkreśliła ostatnie słowo: – Przygotuje dla niej mieszankę.

– A potrafisz? – zdziwiłem się.

– Wiele razy musiałam sama się opatrywać po walce z gryfem, każdy powinien się na tym znać. 

– Fakt, podstawowa wiedza zawsze by się przydała. Niby coś umiem, ale nie zabierałbym się za mieszanki, można łatwo pomylić proporcje. – Przeszedłem się, zatrzymując przy drugim boku Rosity. 

Mógłbym powiedzieć że Lin uciekła, gdybym nie wiedział że się spieszyła.

– Dlaczego nie chciałeś jej powiedzieć? – spytała Rosita, oglądając się na mnie.

– Nie znamy jej aż tak dobrze, niektórzy przywódcy zabraliby nam córkę po takim zaniedbaniu. 

– Lin zna Erin, podróżowaliśmy razem, lepiej rozumie dlaczego robimy tak a nie inaczej. Powinnam jej powiedzieć o Nievie…

Ufałbym Lindzie, gdyby wcześniej nie spoufalała się z Ivette, nie potrafiłem jej rozgryźć.


[Ivette]


Lecąc nad połaciami ziemi, przysypanymi śniegiem i równie ośnieżonymi lasami, przypominałam sobie tylko jak kiedyś szukałam Komety, a potem złapała nas Meike. Zacisnęłam zęby, zniżając lot, by wejść do lasu, nad którym nie miałam ochoty lecieć. Połamałam kilka gałązek skrzydłem, torując sobie drogę. Machnęłam nim, zrzucając z niego śnieg. Chronił mnie tylko niebieski kryształ w własnym żołądku. 

Jeśli Lin myśli że tak łatwo oddam jej stado to grubo się myli. Urodziłam się po to by nim przewodzić i to ja mam następcę, nie ona. Połamałam kolejne gałązki.

– Kometa! – wrzasnęłam. Ile jeszcze zamierza użalać się nad sobą? 

Przez gwałtowny skurcz w podbrzuszu zniżyłam momentalnie głowę, zaciskając jeszcze mocniej zęby i wypuszczając powietrze z chrap. Otoczyłam źrebaka we mnie skrzydłami. Nie ma mowy bym je straciła. Z drzew dwa kroki stąd zaczął spadać śnieg. Kasztanowy pegaz zrzucał go skrzydłami, zatrzymał się między czubkami drzew, przez chwilę myślałam że to Kometa przez jego gęste szczotki pęcinowe – nie zaplątała się w nie nawet najmniejsza grudka śniegu –  i czarną grzywę, która w tym świetle wydawała się jaśniejsza. Zniżył lot, zatrzymując się tuż nad ziemią, kawałek ode mnie. Zbliżył nogi do siebie.

– Tak myślałem że to ty, widziałem jak lądowałaś.

– Dlaczego nie jesteś z innymi pegazami? – Wyprostowałam się, składając skrzydła, mierząc nieprzyjemnym spojrzeniem w jego seledynowe oczy. Już nie musiałam się starać dobrze wypaść.

– Nie siedzimy stale w jednym miejscu, po to mamy skrzydła by ich używać. Jak źrebię?

– To nie twoja sprawa, jest wyłącznie moje.

Parsknął, choć bardziej brzmiało to jakby się zaśmiał, cofnął uszy, uśmiechając się: – Beze mnie by go nie było, dobrze się spisałem?

– To się dopiero okaże, a teraz znikaj i daj mi spokój. – Przeszłam obok niego.

– Niech wie jak nazywał się jego ojciec, jestem…

– Miałeś się nim nie interesować! – Obróciłam się do niego, wbijając szeroko rozstawione kopyta w śnieg i kładąc uszy. Skrzydła spuściłam nieco, zasłaniając brzuch. 

Pegaz odbił w bok, przebierając kopytami, jakby próbował chodzić w powietrzu, jego źrenice zajęły niemal całą tęczówkę.

– Co? Boisz się śniegu? – zakpiłam.

– Przepraszam, już sobie lecę… – odpowiedział półgłosem, przełykając ślinę, wzniósł się ponad drzewami, odlatując tak szybko jakbym miała go ścigać. Tchórz. Oby mój następca odziedziczył po nim tylko wygląd. 


[Kometa]


Najgorzej jak tryskała krew, a trysnęła mi wiele razy, gdy jadłam, ciężko wyczyścić wtedy każdy włos w sierści, a już w ogóle jak się do nich nie sięga, ale dzięki śniegu i tarzaniu się w nim mnóstwo razy, w końcu się udało. Poleciałam od razu do jaskini, gdzie zostawiłam Bonnie, nawet nie żegnając się z mrocznymi końmi. Jeszcze tyle razy się zobaczymy że pożegnania chyba nie mają większego sensu. Choć chciałabym żeby miały.

Weszłam do środka. Bonnie zerwała się od razu, czekała blisko wejścia. Otuliłam ją łbem. Jakoś tak uszy mi oklapły i w ogóle całe ciało. 

– Przecież wiesz że cię nie zostawię, choćbym nie wiem co się działo… Wiesz o tym? – Czy nie obiecałam Ivette czegoś podobnego? A potem… Przy Bonnie też nie dotrzymam słowa, muszę dojść po zapachu do jej matki. Oby miała matkę, a jeśli nie, będę musiała znaleźć jej nowych rodziców.

– Violet ci wybaczyła, dzisiaj odwiedziła mnie w śnie i kazała mi przekazać żebyś się nie martwiła, wie że nie chciałaś… – Przesunęłam głowę na jej szyję. 

Drgnęła i to kilkukrotnie, zdałam sobie sprawę że znów płacze.

– Chciała byś cieszyła się życiem. Bawi się teraz z innymi źrebakami, tymi co też odeszły. – Łzy napłynęły mi do oczu. Ale Ivette widziała Feniks, była z mamą, więc może naprawdę te źrebaki… Zginęły przeze mnie… Ale może teraz się bawią, w lepszym miejscu. 


~*~


Podałam Bonnie kolejną garść trawy, udając że sama też przeżuwam, choć to nie miało nic wspólnego z jedzeniem, tak naprawdę tylko poruszałam szczękami. Wtedy jadła jakoś chętniej. Wracała wzrokiem ciągle na małe grupki drzew, rosnące między małymi polami. Kręciły się tam obce mi konie. Obce stado. 

– Chcesz zobaczyć to stado? – spytałam. Choć czy to dobry pomysł je odwiedzać? A jak będę musiała walczyć? Może wcale nie lubią obcych? A już na pewno nie lubią… Nie wiedzą o tym. Ukryłam pomarańczowy i żółty kryształ bardziej za grzywą. Bonnie patrzyła co robię.

– Idziemy? – spytałam, uśmiechając się do niej. Czy ona nie słyszy? Albo nie rozumie? Nauczyłam ją trochę mówić, mogłaby zapomnieć? Tak wszystko? 

– Chodź. – Oparłam na niej skrzydło. Nikt do nas nie podszedł, jak podeszłyśmy do granic stada. Spojrzeli w naszą stronę i znów zajęli się plotkowaniem, jedzeniem, czy ćwiczeniami lub jednak zabawą? Po prostu kilka koni, dobranych w parach walczyło ze sobą i trochę się zaczepiało. Bonnie nagle pobiegła przed siebie.

– Bonnie! – Ruszyłam za nią, przerywając rozmowę trójce koni, jeden z nich miał tak dziwną maść jakby na jego bokach wyrosły płaskie kolce, skierowane w dół. Bonnie zarżała do niego, wtulając łeb w jego klatkę piersiową. A para starszych koni się temu przyglądała. Nie wiem czy to ja byłam trochę bardziej zdziwiona czy oni. Popatrzyli na siebie, oczy siwej klaczy się zaszkliły, a gniady ogier z takim samym, choć o wiele mniej wyraźnym wzorem na grzbiecie spojrzał nienawistnie na Bonnie. 

– Cóż to za dziwne źrebię. – Młodszy ogier odepchnął ją nogą. 

– Ison, zajmij się obcą, rozmowę dokończymy później – zdecydował starszy ogier, odchodząc z klaczą. 

– To Bonnie… – kiedy to powiedziałam, Isonowi drgnęło oko, a jego pysk przybrał nieprzyjemny wyraz: – Jestem jej matką.

– Akurat. Nie tobie ją oddałem.

Bonnie znów zarżała, bardziej radośnie, zbliżając się do jego boku, a on się odsuwał. Jednak mnie przypomina, pamiętam jak przywitałam podobnie mamę, chciałam ją przytulić, była taka zdezorientowana… Czy on…?

– Dlaczego tak do ciebie… Jesteś jej ojcem?

– Bierz ją i spadaj! – Popchnął ją do mnie, Bonnie zapatrzyła się na mnie, a potem zniżyła głowę. Nie chcę bym dłużej była… Właściwie zastępowałam jej mamę?

– Nie jestem żadnym ojcem, w życiu nie miałem źrebaków. 

– To może, znasz jej… Prawdziwą mamę? – ostatnie słowa wypowiedziałam na siłę. Przysunęłam Bonnie do siebie.

– Widzisz te skrzydła jak wielkie płachty, pod którymi można ukryć martwe, bezużyteczne ciała?

Wzdrygnęłam się. On nie może wiedzieć, skąd miałby? Widzimy się pierwszy raz.

– Czy przecisnęłby się przez małe przejście? Czy utknęły zabierając powietrze tym którzy mieszkają w środku? Którzy wysysają z innych życie?

Spojrzałam na niego pytająco, krzywiąc się.

– Zabiła swoją matkę – powiedział ucieszony.

– Nie, to tylko źrebię, one nie zabijają… Nie wszystkie, a Bonnie na pewno nie… Chyba że… Nie, na pewno… Dlaczego to cię cieszy?!

– Bo wreszcie się uwolniłem! Ksymena nie mogła jej urodzić, nie z takimi skrzydłami, by to uczcić wymyśliłem specjalny wiersz, skrzydła wolności i zagłady, słyszałaś fragment. – Uniósł wyżej głowę, zwracając pysk ku niebu, nie przestając się uśmiechać.

– Jestem prawie wolny. – Zaciągnął się powietrzem, zamykając oczy.

– Jak nie mogła urodzić, to jak…?

– Rozcięli brzuch, ale potem wyrzucili źrebaka, nie spodobało się im, a ja musiałem robić dramat że to nie moje, że mnie zdradziła, bo zdradziła, skąd nimi pegaz, czy ja nim jestem? Jakby to mnie obchodziło.  Co za rodzice, gorsi od moich. Czy wszyscy przywódcy tacy są?

– Czyli… Komu ją oddałeś?

– Leć na pegazie klify, jej przyszywana matka pewnie nadal jej szuka.

– Gdzie to jest?

– Sama znajdź, mam wszystko robić za ciebie? – Odszedł, mówiąc sam do siebie: – Wraca jak deszcz. Nieznośny, zmywający krew popełnionej zbrodni, deszcz.

– Kometa.

Obejrzałam się zaskoczona. Laguna? Tutaj?

– Skąd masz skrzydła? – Przypatrywała się nim, bardziej niż samej mnie czy Bonnie.

– Dzięki żółtemu kryształowi…

– Chodź ze mną. – Skinęła łbem, ruszając w głąb obcego terytorium.

– To pułapka, prawda? – Poszłam za nią z Bonnie, trzymając się kilka kroków z tyłu.

– Nie, Meike jest ciężko ranna, w tym stanie skupia się tylko by nikt jej nie znalazł.

– To po co mam iść za tobą? 

– Chcę ci coś pokazać. Coś dotyczącego twojej rodziny.


[Rosita]


Zaprowadziłam Lin do groty, w której trzymaliśmy Nieve, obie od razu poczułyśmy zapach krwi. Lin pierwsza wbiegła do środka. Nieva właśnie kończyła zjadać Konelie na wpół przemieniona w mrocznego konia.

– Co ty zrobiłaś…? – wymamrotałam. Warknęła na mnie, unosząc głowę z nad ciała, jej oczy błyszczały czerwienią, cała ociekała od krwi.

– Nie zbliżaj się do niej. – Lin przyblokowała mnie swoim własnym bokiem. 

– Nie rób jej krzywdy – spojrzałam błagalnie w oczy Lin, skupione na Nievie: – Ona nie rozumie…

– Wyjdź na zewnątrz.

– Nie, to moja siostra, nie możesz jej zabić.

– Chcę tylko byś wyszła, zamkniemy ją na razie w grocie i zastanowimy się co robić. Będę tuż za tobą.

Zrobiłam krok, Lin faktycznie podążyła za mną, obserwując czujnie Nieve, wspólnie przesunełyśmy głaz zamykając grotę. Nieva zerknęła na nas, kontynuując posiłek.

– W jakim stopniu nie wie co robi? – zapytała Lin, całkiem spokojnie, cofnęła jedynie uszy.

Nie odpowiedziałam, Nieva od dawna chciała wrócić do bycia mrocznym koniem, przez tyle czasu karmili ją na siłę, próbowałam z nią rozmawiać, ale nie chciała. Irutt miała rację, nie mogłam w żaden sposób jej pomóc.

– Rosita?

– Obiecasz że jej nie zabijesz?

– Nie wiem co ustalimy. Zawołałabym jeszcze Irutt i Pedro byśmy mogli to omówić w czwórkę. 

Przytaknęłam jej, kazała mi tu zaczekać, a sama poszła po nich. Wcisnęłam pysk w szczelinę między głazem, a wejściem do groty. Co jeśli Pedro i Irutt stwierdzą że nie pozostało nic innego jak ją zabić, nie przeżyje jej śmierci. Nie mogę.

– Nieva… – szepnęłam: – Uwolnię cię, ale… Proszę, trzymaj się z daleka od tego stada i… Uważaj na siebie. Zgoda?

Słyszałam jak podeszła do skały.

– Zgoda – odpowiedziała.

Przesunęłam głaz pnączami, stałyśmy naprzeciwko siebie, mogła się teraz z łatwością na mnie rzucić i mnie zabić, ale po prostu uciekła w stronę gór.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz