[Rosita]
Pedro przyszedł do mnie nad ranem, wiedziałam że to on, poznałam go po zapachu, który wiatr przywiał prosto do moich chrap.
– Erin się obudziła.
Spojrzałam w jego srebrne oczy, po raz pierwszy od wypadku. Ciemnoszara, rozjaśniana jaśniejszymi mglistymi plamami sierść wysychała prawdopodobnie od łez.
– Pójdziesz ze mną? – spytał niepewnie.
Przytaknęłam, pomógł mi wstać na drżące nogi. Osłabłam, Ajiri dawała mi na siłę tylko wodę, miała nadzieje że zacznę w końcu sama jeść. Poszłam za nim, ciągle się oglądał, ale już na niego nie patrzyłam. Na nikogo, tylko na ślady jakie zostawiał na śniegu.
– Jeszcze trochę – poznałam głos Ajiri. Podtrzymywała Erin głowę, pomagając jej w ten sposób jeść, córka kończyła przeżuwać trawę. Uśmiechnęła się na mój widok.
– Jest jeszcze bardzo słaba, straciła za dużo krwi – powiedział Pedro.
Przeze mnie.
– Mamo, to ty powinnaś tu leżeć zamiast mnie – stwierdziła Erin. Spuściłam wzrok, serce biło mi boleśnie szybko.
– Przestań, nie widzisz w jakim jest stanie? – zbeształa ją Ajiri.
– Spójrz co mi zrobiłaś!
– Erin! – krzyknął na nią Pedro.
– Mogłam złamać ci ten kręgosłup.
Jak nogi się pode mną ugięły, zaśmiała się.
– Ty potworze. – Pedro mnie osłonił: – Nie zobaczysz już siostry, rozumiesz?
– I tak zobaczę.
– Nie. Nigdy jej nie zobaczysz, zamieszkasz zupełnie gdzieś indziej. A twoi nowi rodzice już nie będą tak wyrozumiali, pokażą ci jak się zachowywać.
– Żadni rodzice nie będą gorsi od was, to na pewno.
– Dłużej nie będzie się bawiła twoim kosztem, idziemy. – Pedro zabrał mnie stąd, nie protestowałam. Erin śmiała się z nas, a Ajiri starała się ją uspokoić.
– Pójdziemy do Kei – powiedział, gdy śmiech córki ucichł w oddali. Położyłam się.
– Rosita, już dość. Dość tego. – Pociągnął mnie za grzywę: – Erin żyje. Nie wiem co z nią zrobimy, ale żyje.
[Ivette]
Przyszłam zobaczyć Erin, licząc że nie będzie przy niej przybłędy i o dziwo nie było. Nawet Pedro. Ajiri się pokłoniła, a Erin uniosła głowę, uważnie mi się przyglądając.
– Płakałaś.
– Nie. – Poprawiłam ułożenie skrzydeł.
– Daj spokój ciociu, przecież to widać. Teraz powinnaś zbesztać samą siebie – zaśmiała się.
– Nie powinnam podawać jej tych ziół – westchnęła Ajiri.
– Myślisz że to przez zioła jest taka? Nie bądź głupia. Widziałaś Komete?
– A co, zdradziła cię ciociu? – odpowiedziała Erin.
– Nie widziałam Komety od rana. – Ajiri zwróciła się do mnie: – Ale cały czas jestem przy tym źrebaku.
– Mam imię, długo na nie czekałam. – Erin położyła uszy, wbijając w nią wzrok.
[Rosita]
Wreszcie coś zjadłam, słuchając jednocześnie na Pedro.
– Starałem się ją dobrze wychować, ale jest tylko gorzej. Widzisz, Kei jest normalnym źrebakiem, a zauważyłem że przebywanie z Erin jej szkodzi. To przywiązanie do siostry też nie jest zdrowe, ona ją zrani szybciej czy później, nie ma żadnych zahamowań. Powinniśmy ją oddać?
– Nie wiem… – wydusiłam z siebie, czując jak bardzo wyschło mi gardło.
– Oboje sobie z nią nie radzimy, co innego mamy zrobić?
– Inni też mogą sobie nie poradzić, ani nawet nie chcieć jej przygarnąć.
– Możemy jeszcze spróbować, ale…
– Musimy je rozdzielić – dokończyłam za niego, po jego spojrzeniu widząc że właśnie to chciał powiedzieć.
[Ivette]
– Co?!
– Zamieszkam z innymi mrocznymi końmi – powtórzyła raz jeszcze Kometa. Znalazłam ją przy źródłach, w towarzystwie matki. Podeszła do mnie, zostawiając ją samą te kilka kroków dalej, specjalnie by powiedzieć mi coś takiego.
– Są naszymi wrogami, to nie możliwe. – Jej pysk zastygnięty w obojętności jedynie mnie drażnił. Próbowała naśladować naszą matkę? Czy może wykorzystała to jak opowiadałam jej w jaki sposób traktowała mnie matka?
– Warto spróbować. Nie wymyśliłam niczego innego, albo to, albo… – Obejrzała się znacząco na matkę, zajętą dumaniem nad tym cholernym niebem.
– Czyli jednak mnie zostawisz. – Położyłam uszy, przeszywając ją wzrokiem. Niech nie myśli że udało jej się mnie zranić.
– Tak – odpowiedziała spokojnie, jakby to nic nie znaczyło! Zacisnęłam zęby, uderzyłam przednimi nogami o lód. Ani drgnęła. Wzięłam głębszy oddech.
– Dobrze. – Zbyt szybko wypuszczając powietrze z chrap: – Polecę z tobą, a potem wrócę. Sama.
– Za chwilę wyruszam, tylko odprowadzę mamę do stada. – Zawróciła do niej.
Nic już dla niej nie znaczyłam? Przecież zrobiłam dla niej wszystko. Poczułam jak głupie łzy gromadzą mi się w oczach, przetarłam je szybko, gdy się odwróciła, prowadząc do mnie matkę.
~*~
[Kometa]
Mroczne konie, cała ich czwórka, warczyły na nas, jeżąc sierść jeszcze zanim wylądowałyśmy przy ich granicach. Mieli niebieskie kryształy zawieszone na szyjach. To najgorszy pomysł na jaki mogłam wpaść, ale wciąż jedyny…
W ogóle nie obejrzałam się na Ivette. Ale nie musiałam tak naprawdę na nią patrzeć, słyszałam jej trzepot skrzydeł, przez całą drogę, teraz jej kopyta uderzyły o ziemię przy lądowaniu, a skrzydła o boki, przy składaniu. Nadchodziło więcej mrocznych koni, jeszcze dobrze ich nie widziałam, ale już słyszałam ich kopyta zapadające się w piasku.
– Chcemy tylko waszej pomocy! – krzyknęła Ivette.
Nie chciałyśmy ich pomocy, na pewno nie ona, chyba że można tak nazwać próbę zamieszkania z nimi.
– Powinnaś być już martwa! Podejdź bliżej, a nie będziemy się powstrzymywać! – warknął mroczny ogier.
– Po co wróciłyście? – przybyła Heather: – Po mięso? – Spojrzała na mnie.
– Jestem… – zaczęłam, spuszczając głowę: – Tak jakby, znaczy… Właściwie naprawdę jestem jedną z was i… Chcę do was dołączyć. Zrozumieć kilka rzeczy.
– Nic z tego.
– Przecież nasza matka się poświęciła! – krzyknęłam.
– Wolałabyś gdybym to była ja, prawda? – dodała Ivette. Do mnie? Czy… Na pewno do Heather, dlaczego miałaby mówić coś takiego do mnie?
– Meike ją odbiła, więc nie, żadna sprawiedliwość nie została wymierzona – powiedziała Heather, wysoko trzymając głowę.
– Nie widziałaś co jej zrobiła, to tak jakbyśmy faktycznie straciłyśmy matkę, w połowię, bo…
– Straciłyśmy matkę – przerwała mi Ivette.
– Cokolwiek jej zrobiła to się nie liczy. – Heather odsłoniła zęby.
– Meike to nasz wspólny wróg – wycedziła Ivette, opowiedziała Heather co przeżyłyśmy gdy Meike nas złapała. Wtedy… Bardziej troszczyłam się o Ivette… Nadal chciałabym się o nią troszczyć, ale te wszystkie konie które muszą przez to zginąć… Nie mogę.
– Meike wbiła mi sztylet w kręgosłup – dopowiedziałam kiedy Ivette próbowała zgrabnie to pominąć: – Nie mogłam już więcej wstać… Przez co stałam się taka…
– Masz nas za potwory – stwierdziła Heather.
– Nie!
– Masz nas za potwory jak wszystkie konie.
Skrzywiłam się. Ich nie miałam za potwory, przecież… Na razie nie miałam ich za potwory. W końcu nas uratowali.
– Ivette podziwia wasze umiejętności… – Spojrzałam na nią, odwróciła głowę, jakby się na mnie gniewała. To bolało, ale musiało tak być, musi nauczyć się żyć beze mnie.
– A ja tylko nie chcę odbierać życia innym… – dodałam, patrząc na Heather: – Proszę. Przecież wy już tego nie robicie.
– Słyszałam waszą historię wiele razy i jakoś nie przekonuje mnie to by wybaczyć zabójstwo własnej córki – Heather przeszyła wzrokiem Ivette, a jej czerwone oczy świeciły jakoś mocniej, bardziej intensywnie i… Jakby chciała jej coś zrobić.
Ivette drżała, napinając mięśnie, mimo że patrzyła na nią równie wrogo, ale tylko ona położyła uszy, Heather tego nie zrobiła.
– Jestem jak wy… – Ściągnęłam najpierw pomarańczowy kryształ skrzydłami, później pozbyłam się też skrzydeł, jedynej osłony, zrzucając żółty kryształ.
Podszedł do nas Heathcliff, mijając Heather, wolałam nie patrzeć za nią na całe mnóstwo mrocznych koni, które już dotarły do nas. Teraz wszyscy, oprócz Ivette, wyglądaliśmy tak samo, niewiele się różniliśmy, może na tyle by jakoś się rozpoznawać, ale poza tym same czerwone oczy świeciły w półmroku, a kły i kościste szpony błyszczały złowrogo.
– Pozwolę ci dołączyć. Tylko tobie. – Heathcliff zatrzymał się z głową nad moim grzbietem, czułam jak zbiera mój zapach z szorstkiej sierści. Podnosiła się i nie bardzo wiedziałam jak to kontrolować. Wzrok Ivette utknął teraz na nim, wciskała coraz mocniej skrzydła w własne boki, tak jak uszy w szyje.
– Nie zostawię jej tutaj, żebyście ją zabili – wycedziła.
– Nie zabijamy swoich – dodała Heather.
– Mam zostawić kryształy, prawda? – Spuściłam na nie wzrok.
– Możesz je założyć – zgodził się Heathcliff: – My też z nich korzystamy. Ivette, nie chcemy cię tu oglądać ani chwili dłużej.
Położyła skrzydło na moim grzbiecie: – Będę na ciebie czekała.
– Przykro mi że to koniec… Wolałabym…
– To żaden koniec, niedługo wrócisz i wszystko będzie jak wcześniej… – Nie brzmiała jakby sama w to wierzyła: – Prawda?
Co miałam odpowiedzieć? Co…? Mroczne konie ruszyły na Ivette, zmuszając ją do wzbicia się w powietrze. Czułam jej wzrok na sobie, jak Heather i Heathcliff popchnęli mnie między ich dziwne drzewa. Zabierając po drodzę kryształy. Naprawdę chciałam odpowiedzieć.
– Nie zdążyłam… – Obejrzałam się. Heathcliff błyskawicznie przysłonił mi widok, nawet niebo, bo stanął dęba i stał tak, długo, za długo. Ogromny. Ivette zdążyła już odlecieć.
– Jest naszym wrogiem, zapomniałaś? Czy nie chcesz być częścią stada?
~*~
Sztywna, szeroka, raniąca trawa; jak mogli stawiać między nią kopyta? Unosiłam nogi najwyżej jak się dawało, ale to nie pomagało. Może to jest rozwiązanie? Może właśnie ją jedzą? Inne mroczne konie zrywały ją odkładając na kupkę. Czyli może przygotowują ją jakoś. Heatcliff kręcił na nich głową.
– Nie? – zawołał jeden z mrocznych koni.
– Lepsza się skończyła?
– Jest jeszcze, ale pomyślałem że zerwiemy tą by nanieść tu nasion lepszych traw.
– Doskonały pomysł Rubin! – wykrzyknął entuzjastycznie. Młody ogier przytaknął, próbując stłumić uśmiech.
Oni naprawdę ją jedzą?
– Jecie trawę? Jak? Ja nie mogę – wyrzuciłam z siebie na jednym wdechu: – Suszycie ją… Tak. Jak byłam u was ostatnio wszędzie były kupki suchej trawy, leżałam na takiej… Nie mogłam nic innego, ale… Dlaczego wcześniej nie próbowałam…?
– Tylko ją zbierają. – Heatcliff obejrzał się na mnie: – Po zjedzeniu jej rozbolały by nas brzuchy.
– Gdybym tylko musiała znosić taki ból.
– A ile by to oszczędziło nam problemów gdybyśmy mogli ją jeść – dodał Heatcliff z rozbawieniem: – Nikt z naszych gości nie zastanawiałby się czy my w ogóle jemy.
– Ale są owoce, które możemy zjeść bez obaw i tym wszystkich częstu…. Częstowaliśmy – powiedziała przyjemnym głosem Heather, o wiele przyjemniejszym niż przy granicy, miała rozmarzony wzrok: – Stare dobre czasy.
– To dlaczego zbieracie trawę? To bez sensu, skoro już nikogo… Porywacie konie. – Cofnęłam się.
– Spokojnie. Nie mamy powodu by robić coś takiego. Chodź, pokażę ci gdzie spędzisz noc. – Heather poszła dalej. Heatcliff zjeżył się cały, ocierając się o nią, obejrzała się na niego z uśmiechem. Zupełnie jakby obmyślili jakąś zasadzkę… Ale przecież są tacy mili… Może to wina kłów i to przez nie jej uśmiech wygląda tak upiornie. Tego Rubina też był trochę straszny. Na pewno to kły. Choć gdyby..
– Idziesz? – zawołała Heather.
Stanęłyśmy przed sianem, jego zapach przypominał mi wąwóz, wygląd zresztą też, mimo że zrobiło się szarę.
– Miłego spania. Zostawiam cię teraz samą, o świcie pokażę ci resztę. – Odeszła.
~*~
Przebudziłam się w środku nocy, zamiast na sianie, wtulona w siano, przez chwilę myśląc że to Ivette, albo chociaż mama. Kto się teraz nią zajmie jak mnie tam nie ma? Dzisel?
Poszłam za zapachem Heather, zbyt długo już niczego nie zjadłam, zupełnie o tym zapomniałam. Doszłam do całego stada mrocznych koni, spali wtuleni w siebie. Na ziemi. Co robią z tą trawą jeśli nie spanie? Może naprawdę kogoś porywają… I zamykają…
– Kometa? – Heather uniosła sennie głowę. Pośrodku stada, Heatcliff pewnie spał obok niej w samym środku.
– Jestem pewna że nie zostawicie mnie żebym… Straciła świadomość… – szepnęłam, cofając uszy.
– Masz jeszcze czas, śmiało, połóż się ze stadem, tylko zdejmij pomarańczowy kryształ.
– Dlaczego? – Skrzywiłam się: – I nie mam czasu…
– Żeby nikt cię nie pomylił z koniem.
– Ja… Nigdy tak nie spałam i… Nie zamierzam być mrocznym koniem…
– Tak czy inaczej, już nim pozostaniesz, na zawsze, masz okazje zobaczyć jak naprawdę jest nim być i czy faktycznie jesteśmy potworami. – Heather położyła głowę na Heatcliffie. Zjeżył sierść pod nią.
– Śpijmy – powiedziała sennie. Inne mroczne konie też były napuszone.
– Połóż się obok mnie – szepnął Rubin: – Przygotowałem ci grzbiet. – Całego go najeżył.
– Nie… – Skrzywiłam się, przecież ich sierść jest taka twarda i szorstka w dotyku, jak teraz moja kiedy nie noszę kryształu: – Dzięki – uśmiechnęłam się, pewnie przekonująco, ale wcale tego nie czułam, zawróciłam na swoje miejsce.
~*~
Heather mnie obudziła, choć nadal nie wróciły kolory. Ziewnęłam, spojrzałam na nią zaskoczona. Jest nadal noc? Znowu ciężko to określić po niebie pełnym chmur.
– Niedługo będzie świtać. Zawsze tak wstajemy – wyjaśniła Heather.
– Dlatego poszliście tak szybko spać… – Oczy mi się zamykały, przebudzałam się tyle razy, niezliczoną ilość razy.
– Zjedzmy coś, a potem wyjaśnię ci skąd czerpiemy pożywienie. – Wskazała mi leżące kawałek dalej dwa małe ciałka, pozbawione kończyn i głów. Wzdrygnęłam się, czując że są świeże. To nie tak miało wyglądać… Muszę szybko je zjeść, ale… Zabili je.
– Śmiało. – Zaczęła pożerać swoją część, rozrywała je i głośno przeżuwała, cięła je trochę szponami by sobie ułatwić.
– Mogłabyś… Trochę ciszej? Odrobinkę.
Odeszła kawałek z ciałem zjedzonym do połowy. Wzięłam głębszy wdech odkładając pomarańczowy kryształ i zaczynając jeść z zamkniętymi oczami. Świeży zapach wypełniał mi już całe chrapy. Załkałam. To przecież źrebię. Zjadłam je jak najszybciej, ale właśnie to był problem.
– Kometa, hej, Kometa – trącała mnie Heather. Jak otworzyłam oczy i zobaczyłam ją całą w krwi odskoczyłam, ledwo łapiąc przy tym równowagę, potoczyłam się do tyłu.
– Musimy teraz sobie trochę pomóc, ja zliże twoją krew, a ty…
– Nie! – Cofnęłam się jeszcze: – Poradzę sobie, jest gdzieś napewno woda czy…
– Dobra, nie będę naciskała, tylko się pospiesz inaczej wiele przegapisz. Pozbądź się krwi i jej zapachu też, pewnie robiłyście to już z Ivette.
~*~
Może powinnam była uciec zamiast tu wracać?
– Zapraszam. – Heather odsłoniła ukryty otwór w ziemi, między krzakami: – Nie używaj skrzydeł, bo je sobie niepotrzebnie przetrzesz, jest zbyt ciasno. – I wskoczyła do niego.
Lądując za nią, syknęłam z bólu. Miała rację z tymi skrzydłami i tym że jest ciasno, mogłam posłuchać, zanim rozłożyłam je przy samym końcu. Jak dziwnie czuć na nich ból, kiedy nie są do końca moje…
– Ostrzegałam. Wciąż mi nie ufasz.
– Nie potrafię…
Rozejrzałam się po tunelu, wyglądał jak wyryty szponami. Na końcu jadło mnóstwo, mnóstwo koni, w sporej jamie, zerwaną trawę i siano, jeszcze ją im donosili. Zamarłam. Zobaczyłam mniejsze jamy, zasunięte głazami, wydobywał się z nich zapach źrebiąt.
– Nie są jak twoje stado, ani inne konie. Nie znają języka, a ich zmysły są przytłumione, nie czują nawet bólu…
– Bo dajecie im zioła na ból… – Zauważyłam je zmieszane z trawą. Oczy tych koni… Wszystkie zamglone.
– Już nasi przodkowie wpadli na ten pomysł, poprzednie pokolenia tych koni też tu mieszkało, rodzą się dla nas, to ich jedyny cel, nie jesteśmy okrutni i nie gnębimy ich niepotrzebnie.
– To… To gorsze niż… Jakby miały szczęśliwe życie i wtedy…
– Gdybyś była świadoma jaki czeka cię los, potrafiłabyś się cieszyć z myślą że możesz zginąć w każdej chwili?
Jeden z głazów się odsunął, konie wybiegły na zewnątrz, za skałą stał Rubin, posłał mi uśmiech.
– Chodź. – Heather wyszła.
I ja. Mroczne konie otaczali konie, które skubały teraz trawę. Żaden z nich nic nie mówił, nie próbował być w niczyim towarzystwie, tylko tak obijali się o siebie kiedy chcieli przejść w inne miejsce. Mroczne konie tak naprawdę trzymały je w kupie, zaganiając, gdy odeszły tam gdzie oni nie chcieli.
– Byliśmy prześladowani przez naszą naturę, Zaklęci próbowali nas zgładzić i prawie im się udało, musieliśmy się kryć tak jak hybrydy, ale nawet one nie chciały mieć z nami do czynienia i nie dziwie się im, łatwiej było polować na nie gdy kryliśmy się razem z nimi w tunelach, potem porzuciliśmy polowania, gdy znaleźliśmy kryształy. Pierwsze takie konie faktycznie złapaliśmy, najczęściej były to osierocone źrebaki. One rozpoczęły cały ciąg pokoleń. Dzięki temu mogliśmy znów normalnie żyć, zyskaliśmy nawet więcej, kontakt z innymi stadami, był przydatny i miły.
– Wy ich krzywdzicie…
– To najlepsze rozwiązanie, wielu próbowało przerzucić się na choćby inne mięso, ale nic z tego… To jak klątwa, sama przez to przechodzisz.
– Nie chcę żyć kosztem innych żyć.
– Chcemy tylko przeżyć tak jak wy. To nic złego. Te konie, nie wiedzą co się wokół nich dzieje. – Skinęła mi łbem bym za nią weszła z powrotem do jamy. Weszłam.
– Trzymacie tam źrebaki? – Wskazałam małe jamy, zablokowane kompletnie głazami: – W całkowitej ciemności aż tracą wzrok…
– Te całkiem małe są z matkami.
– Masz rację. To świetny pomysł. Jedyny możliwy. Nie mają rodzin, więc nikt nie będzie cierpiał kiedy zginą. Nie nawiązują też więzi, więc sami też nie cierpią.
– Nie sądziłam że tak szybko się przekonasz. – Heather spojrzała na mnie, jakby z dumą?
– Chcę już wrócić do domu, tęsknie za Ivette…
Heather zjeżyła sierść, zaczęła warczeć.
– O co chodzi?
– Nie możesz jej niczego powiedzieć inaczej cię nie puścimy.
– Czyli mnie puścicie?
– Nie jesteś naszym więźniem. Ale nikomu nie możesz się wygadać.
– Pomożecie mi z jedzeniem…?
– Oczywiście.
– Mogłabym od razu wziąć dwa źrebaki na zapas? W razie czego.
– Musisz je zamknąć w ciemnej, najlepiej małej jaskini i nie nawiązywać z nimi kontaktu – poradziła. Wyciągnęła jedno źrebię z jednej jamy, a drugie z drugiej. Nagle przebiła kłami jego gardło. Przygarnęłam szybko do siebie pierwsze z źrebiąt, zakrywając je skrzydłem. To drugie upadło martwe przede mną.
– Powiedz, kto nauczył cię tak oszukiwać? – Heather wbiła we mnie poważny wzrok: – A będziesz mogła je zatrzymać żywe.
– Tata… – powiedziałam z łzami w oczach: – Chciał bym miała jakąkolwiek przewagę nad Meike… Bardzo często to ćwiczyłam, próbowałam oszukać innych i uciec, ale nawet jak udawałam chorą i musieli zrzucić kilka kamieni by do mnie dotrzeć, to pilnowali bardzo przejścia…
– W razie czego je znalazłaś. Przekonasz się że będziesz mogła z czystym sumieniem je zabić. Drugie przygotuje ci na podróż.
– Nie… Znaczy… Ja jeszcze nie wiem co zrobię... Zresztą nie powinnam ci nic mówić. – Tylne nogi zgięły mi się same z siebie. Choć tak długo nad nimi panowałam. Uginały się i uginały, nie dając się wyprostować, aż upadłam na zad.
– Dam ci zioła na rozkurczenie mięśni – Heather poszła do tunelu: – Każde źrebię jakie wypuścisz zginie.
– Ja nie udaje…
Odkryłam na chwilę źrebię, miało zamglone oczy i delikatnie fioletowe tęczówki.
[Irutt]
Lin wiedziała w której chwili przyjść żeby zobaczyć jak przyglądałam się sobie w postaci srokatej klaczy, w tafli zamrożonego jeziora. Zaskoczyła mnie. Wróciłam od razu do swojej postaci. Gdybym miała choć kilka sekund na przemyślenia, to zdecydowałabym by udawać przed nią obcą.
Lin patrzyła na mnie zdziwiona. Podeszła bliżej, a jej kopyta nie powodowały skrzypnięć w śniegu. Dlatego że zanurzała je w nim wystarczająco wolno.
– Po co dalej się skradasz?
– Przyzwyczajenie. – Zatrzymała się niedaleko: – Co lubisz?
– Słucham? – Odwróciłam do niej głowę.
– Chcę się odwdzięczyć.
– Uratowałaś mi życie zanim ja uratowałam twoje.
– Ty poświęciłaś znacznie więcej.
– Wolałabym o tym zapomnieć. – Stanęłam do niej przodem, zakręcając końcówkę ogona, chowając go na przemian za każdą z tylnych nóg. Ona i tak nie wie co to znaczy.
– Nie potrafiłabym tak tego zostawić, zbyt dużo dla mnie poświęciłaś. – Patrzyła mi prosto w oczy: – Wiem jak to jest zagubić siebie, kiedy wszyscy wszystko kwestionują. – Skierowała uszy do tyłu, patrząc za siebie, wypuszczając powietrze z chrap i cofając kąciki warg: – I próbują cię na siłę zmienić.
– Nie wiesz jak się czuję, teraz to mówisz o sobie.
– Więc jak się czujesz? – Spojrzała znowu na mnie.
Uchyliłam lekko wargi, ale potem je przymknęłam. Nie pomagałam jej po to by teraz żałować.
– Nie chcę ci tego mówić. – Owinęłam ogonem tylną nogę.
– Domyślam się, ale chcę to usłyszeć od ciebie. Zniosę wszystko.
Schyliłam głowę, rozstawiając szerzej racice. Mimo że nakierowałam róg w jej stronę, nie przyjęła żadnej obronnej postawy. Już wie że nic jej nie zrobię. Westchnęłam.
– Nie mogę, żaden koń tego nie zrozumie.
– Więc pokaż mi jak być jednorożcem.
– Tak jak ostatnio? – Ustawiłam się do niej bokiem, z zagiętym w łuk ogonem i zwiniętą końcówką wycelowaną w jej stronę, kładąc luźno uszy.
– Przepraszam. – Lin zbliżyła głowę do klatki piersiowej: – Nie jestem już po stronie Ivette. – Zaszkliły jej się oczy: – Nigdy więcej ci tego nie zrobię. – Potrząsnęła głową, ocierając brodą o swoją klatkę piersiową.
Dlaczego jej reakcja jest taka przesadzona? Przecież wtedy miała do mnie wrogi stosunek. Ta wrażliwość do niej nie pasuje. Przynajmniej tej wersji jej, którą zdążyłam poznać.
Zamrugała.
– Gdybym była jednorożcem, przestałybyśmy być takie samotne – dodała.
– Nie wierzę ci – odpowiedziałam, choć absolutnie nie powinnam dłużej z nią rozmawiać: – Do niedawna mnie nie znosiłaś.
– Tak, ale teraz jest zupełnie inaczej…
Rozluźniłam się, kołysząc ogonem przy tylnych nogach. Chciałabym jej uwierzyć i jednocześnie się nie pomylić co do niej.
– Dzieli nas tylko gatunek? – zapytała.
– A gdybym powiedziała ci że to możliwe? Zastanów się czy na pewno tego chcesz.
– Chcę – odpowiedziała bez wahania.
Wspięłam się na tylne racice, by oprzeć płasko róg o jej czoło. Pochyliła głowę, dzięki czemu mogłam wrócić do wyjściowej pozycji
– Zamknij oczy i odpowiadaj szczerze. – Gdy je zamknęła, przesunęłam czubek rogu między jej uszy. Zastrzygła nimi. Teraz słyszałam jej myśli, jak u Nievy, przepływały swobodnie i nic je, w tym i ona nie blokowało, ani nie zasłaniało.
– Byłabyś gotowa poświęcić całe swoje życie? I oddać to poprzednie?
– Tak.
– Uwierzyć w prawdę, którą poznałam?
– Tak.
– Być lojalna tylko wobec przodków każdego jednorożca?
– Tak.
– I chronić nasze tajemnice, nawet za cenę życia?
– Tak.
Cofnęłam się, zabierając róg: – Otwórz oczy.
Teraz mogłyśmy na siebie patrzeć.
– Najpierw musisz stać się mentalnie jednorożcem, żebyś mogła przejść przemianę.
– Ty mówisz dosłownie o przemianie?
– Przyjmujesz ją?
– Tak.
– Chodź. – Skręciłam do lasu, przemieszczałyśmy się różnymi ścieżkami, doskonale je znała, nie wyszłyśmy poza obręb terytorium stada w którym wciąż przebywałyśmy, Lin być może czuła się jego członkiem bardziej niż ja.
– Mieszkamy w lesie, w stadach. Utrzymujemy ze sobą bliskie relacje – zaczęłam.
Powinnam je nazwać.
– Rodzinne albo przyjacielskie. Nie odtrącamy żadnego szlachetnego jednorożca. Dbamy o siebie nawzajem i dobrze się znamy. Poznałam innych na tyle dobrze że zawsze potrafiłam zauważyć kiedy mieli gorszy dzień, bądź coś ich dręczyło, choć spędziłam z nimi tylko rok. – Przyjrzałam się Lin, zatrzymując się na chwilę.
Przytaknęła nieprzekonana.
– Nie każdy jednorożec jest z natury towarzyski, Podirre unikał innych, potrafił się otworzyć tylko przed Vorrtem, moim bratem. Poprzednie stado za bardzo go zraniło, ale u nas nikogo nie zrażały jego uniki.
– Co masz na myśli, mówiąc szlachetny jednorożec?
– Każdy jednorożec jest dobry z natury, ale potrafimy ulegać złu, wtedy przestajemy być szlachetni, czym więcej zła tym coraz bardziej oddalamy się od bliskich. Aż w końcu znikamy na zawsze.
– Mówisz o duszy?
– Tak. Okłamałam cię wtedy, jeśli kogoś zabiłaś z premedytacją to czeka cię taki sam los co mnie.
– Dlatego mi pomogłaś. – Posłała mi znaczące spojrzenie.
– Nie wiem czy to co zrobimy jeszcze bardziej nas nie pogrąży, ale czuję że chcieliby żebym… – Spuściłam wzrok, wbijając racice w leśną ściółkę: – Nie. Chciałabym tego sama dla siebie.
Lin ledwo dotknęła mojego boku, a wtuliłam głowę pod jej głowę, starając się trzymać ogon przy własnych racicach.
– Zło nas zabija, kawałek po kawałku, jeśli mogę coś naprawić to choć odrobinę mi ulży. Ale musisz wiedzieć że zabiłam i skrzywdziłam wiele osób, w ramach zemsty, choć też bez powodu, przez pomyłkę lub jako część planu – powiedziałam.
– A wciąż to robisz?
– Żyję po to by moi bliscy zaznali spokoju, by wszyscy co ich skrzywdzili doczekali tego samego z nawiązką. To zło, ma służyć dobru, ale nikogo nie oszukam, stałam się przez to zła.
– Ja też jestem zła… Zabiłam własne źrebię. – Uroniła na mnie łzy, tak samo zimne jak ona.
Podniosłam wzrok, z jej oczu wypływało tyle bólu, że na pewno nie zrobiła tego z premedytacją.
– Byłam w ciąży, a mimo to wciąż aktywnie walczyłam z gryfem, jak zawsze, noc po nocy, odciągając go jak najdalej od stada, które chroniłam, powinnam była bardziej uważać, ale… – Cofnęła się, więc przestałam do niej przylegać: – Nie uważałam, pozwoliłam gryfowi ją zranić… – Patrzyła mi w oczy, roniąc coraz więcej łez: – Urodziło się zdeformowane, nie miałam czasu się nią opiekować, poświęciłam jej tak mało czasu, a potem…
– Umarła?
Lin przytaknęła, zniżyła głowę, wciskając ją w przednie nogi, urywał jej się oddech podczas dalszego płaczu.
– To zupełnie co innego niż zabicie kogoś całkiem umyślnie.
– Przepraszam. – Wyszła pospiesznie z lasu, wyślizgnęłam się za nią widząc jak ucieka.
~*~
Wylądowałam przy niej w ciele sowy, zmieniając się w siebie. Obserwowała mnie zapłakana, jak kładę się obok. Zbliżyła do mojego ogona tylną nogę. Wycofałam go odruchowo, zwykłe zapobiegnięcie przygnieceniu, ale raczej zrobiła to świadomie. Owinęłam ogon wokół nogi którą mi podała, patrząc jej w oczy. Czyli już obie się zaakceptowałyśmy. Zrobiłam już tyle niewybaczalnych błędów po drodzę że to nie powinno mieć znaczenia. Poza tym, moi przodkowie mogą ją zaakceptować…
[Ivette]
Kometa wtuliła źrebaka w własny bok skrzydłem, a ono nie zareagowało, ślepymi oczami patrząc tępo przed siebie, z tego co mówiła to nawet nie wiedziało że właśnie streściła mi jak je uratowała od pożarcia przez mroczne konie.
– Więc?
Spięta, z zaciśniętymi zębami i przymrużonymi oczami przerzuciłam spojrzeniem z Komety na źrebaka i z powrotem.
– Nie – powiedziałam w końcu, kładąc uszy.
– Ono przecież…
– Nie. Nie będzie następcą żadnego stada. Jak w ogóle udało ci się znaleźć gorsze źrebię od Bonnie?! Jak już tak bardzo chcesz jakieś adoptować to chociaż postaraj się i znajdź jakieś porządnę!
– Ono nie ma być następcą! – krzyknęła Kometa, kładąc równie płasko uszy co ja, ale po krótkiej chwili je nieco podnosząc, jakby nie mogła się zdecydować czy chce mi grozić czy nie, czy może to ze złości?
– Tylko naszą córką… – dodała, stawiając już całkiem cofnięte uszy: – Chcę jej pomóc i jestem pewna…
Przecięłam skrzydłami powietrze, obracając się: – Oczywiście! – odeszłam kawałek. Nie było jej kilka dni, nastraszyła mnie, mówiła o jakimś końcu, a teraz przyprowadziła większego darmozjada od Bonnie, właściwie to pokarm mrocznych koni! Co z nią jest nie tak?!
Obejrzałam się nagle, piorunując ją wzrokiem: – Zawsze! Zawsze musiał być ktoś między nami! Nie będziesz żyła dla mnie, ale dla tego czegoś już tak!
– Ty też traktujesz je jak rzecz?
– Rób co chcesz! – Odwróciłam głowę unosząc skrzydła: – Mnie jakoś nikt nigdy nie pyta o zdanie! Zresztą nigdy nie powinnyśmy być razem – dodałam stłumionym głosem. Wzbiłam się do lotu.
~*~
Próbowałam powstrzymać drżenie ciała, naciągnąć jeszcze mięśnie, a tymczasem zataczałam się na nogach i nie mogłam złożyć dobrze skrzydeł po wylądowaniu. Co się ze mną dzieje?
Słysząc skrzypanie śniegu pod czyimś kopytami położyłam się szybko. Rozbolał mnie brzuch.
– Ma… – poczułam jak Bonnie ociera mnie skrzydłem, kładąc się obok. Nie mogłam jej odepchnąć, bo zorientowałaby się że mam drgawki: – Je-steś smu-tna?
– Ty też powinnaś – wycedziłam odwracając do niej głowę: – Jeszcze zobaczysz jak to jest być odtrąconą, teraz tamta klaczka zajmie twoje miejsce, Kometa skupi się na niej.
Wtuliła się bardziej w mój bok chowając łebek.
– Zostaw mnie! – wrzasnęłam.
Zacisnęła oczy, zakrywając się skrzydłem, ale w ogóle mnie nie odstępując. Pozwoliłam jej już zostać, do chwili aż nie poczuje się lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz