poniedziałek, 26 czerwca 2023

Następca cz.4

 [Rosita]


Stado wbijało we mnie zszokowane spojrzenia. Kei coraz słabiej zawodziła, wciąż szarpiąc się ze mną resztką sił, tylko ona zakłócała ciszę. Całą drogę bałam się że w końcu wyrwę jej grzywę. 

– Co się stało? – Podbiegł do nas Pedro: – Coś z Erin?

Przytaknęłam, puszczając Keire, gdy przygarnął ją do siebie. Zawróciłam po drugą z córek. Tylko jak i czy w ogóle to rozwiąże? Już teraz nie wiedziałam za bardzo co robię.

– Rosita, dokąd idziesz? – spytał za mną Pedro.

– Po Erin… – odpowiedziałam przez zaciśnięte gardło.

– Kei, co się stało?

Zacisnęłam na moment oczy, po otwarciu ich przyspieszyłam kroku. Chciałam znaleźć się choć na chwilę od tego wszystkiego jak najdalej. 


[Irutt]


– Powoli się wykrwawiasz – stwierdziłam. Lin obserwowała stado, szczególnie konie, które ciągle dokądś biegły. Posłano po nią jak Ivette osłabła. Miała szczęście że uspokoiłam jej objawy na czas, albo pecha, bo znów mogła udawać że nic jej nie jest. 

– Nic mi nie jest. – Jej wzrok padł już wszędzie, nie skupiał się tylko na drodzę.

– Zastąpię cię, nikt nie zauważy – szepnęłam.

– Nie mam na to czasu. – Odwróciła się do Dzisel, biegnącej na złamanie karku, z garścią ziół na północ równiny. 

– W ten sposób przyspieszysz swoją śmierć. – Położyłam na grzbiecie Lin własny ogon. Wcale nie pilnowała stada, tylko udawała że pilnuje, inaczej chociażby spytała co się dzieje. Zareagowała dopiero po chwili.

Otrzepała się, zrzucając mój ogon, położyła uszy, zamiast spojrzeć na mnie wrogo, tylko odwróciła wzrok. 

– Mam wrażenie jakby teraz to do mnie docierało, bo nie pozwoliłam sobie na to wcześniej. Że… Straciłam wszystkich. – Przez głowę przeleciało mi mnóstwo dobrych chwil z rodzicami, braćmi, przyjaciółmi, wszystkimi, każda równie cenna, nie chciałam dopuszczać do siebie żadnych złych wspomnień. Nie teraz: – Nie jesteś jak Aiviiere, ani ktokolwiek… 

– Pożal się Rosicie, nie mi. – Spojrzała na mnie z łzami w oczach: – Jestem twoim wrogiem.

– Nie jesteś, niedawno mnie uratowałaś, pozwól mi teraz zrobić to samo dla ciebie.

– Robię tylko to co robiłam zawsze. Chronię to stado.

– Chronisz?

– W takim razie pomagam, komuś kto niby zabił te dwa jednorożce, tylko nie wiem jakim sposobem, bo nadal żyją. – Zamrugała pozbywając się łez: – Czyli oskarżasz ją o nic.

– To tylko ciała, są jak puste skorupy. 

– Przez kryształy. Tak jak cała reszta co mieli z nimi styczność.

– Nie wierzysz w duchy, prawda? 

Nie odpowiedziała, a mimo to dodałam: – Straciłam kontakt z bliskimi, bo stałam się zła i jak zginę to zniknę, ktokolwiek by się ze mną skontaktował przepadłby, to zabronione, ale nie uwierzę że nigdy nie czułaś niczyjej obecności.

– Twierdzisz że celowo zrobiła to Enni i Beerhowi?

– Ja ją ostrzegałam…

– A uwierzyła ci?

– To nie jedyna rzecz o jaką mogę ją oskarżyć. Ignorujesz to co dzieje się między Ivette, a Kometą, nie powinnaś powierzać im Bonnie, a jeśli już to powinny udawać przed źrebakiem że są normalnymi siostrami, tylko tak można uczyć małej zdrowych relacji między rodzeństwem. Poza tym nie zauważyłaś jak Ivette ją traktuje?  

– Daj mi spokój… – bardziej prosiła niż kazała, zamykając oczy, otworzyła je po dłuższej chwili: – Chciałam dobrze dla Bonnie, widywałaby Kometę na co dzień… – Po policzkach popłynęły jej łzy. Odwróciła głowę, potem spojrzała na mnie nerwowo, jakby chciała coś powiedzieć, z łzami w oczach i znowu odwróciła głowę. 

– Ciebie też ktoś porzucił? – zapytałam. Może chodziło jej o Kalema, gdy mówiła że Papuga postrzegała go jako ojca, mogła mieć na myśli siebie…

– Nie ważne, zostaw mnie. – Przeszła obok mnie, prosto do lasu.

– Nie powinnaś zostawać sama.

– Nie chcę twojej wdzięczności, ani pomocy! – krzyknęła, odbiegając.


[Rosita]


Erin rzucała się na kozice, kopiąc ją i gryząc. Krwawiła. Zakrwawiła uszkodzone rogami kozicy pnącza i śnieg wokół. Kozica nie nadążała za jej atakami i po którejś próbie ugodzenia ją rogami, uciekła, a Erin ją pogoniła. Zatrzymała się śmiejąc, opadła na śnieg już w kompletnej ciszy. 

Stałam jeszcze dłuższą chwilę. Ta kozica… Musiała być matką tego koźlęcia, a ja… Zostawiłam dla niej Erin zupełnie bezbronną. Ruszyłam powoli do córki. Jej bok unosił się ciężko, z dwóch głęboki ran, wciąż wypływała krew. A oczy miała szeroko otwarte, puste i drżące.

– Erin… – wymamrotałam. Oplotłam ciasno jej rany. Zdawała się nieobecna. Była wiotka jak brałam ją na grzbiet. 


~*~


Pedro szturchał mnie od dobrych kilku minut, a ja nie reagowałam. Erin zginie przeze mnie… Tylko i wyłącznie przeze mnie. Straciła zbyt wiele krwi, jej po prostu nie da się uratować… 

– Rosita, proszę cię. – Pedro stanął przede mną: – Nie możesz teraz się poddać, słyszysz? Musisz wstać. – Pociągnął za moją grzywę, unosząc lekko nad ziemią: – Nie zostawiaj mnie. 

Może już nie żyje… Przeze mnie. 

– Wiedziałem, wiedziałem żeby się w nic nie angażować… Tak źle ci było samemu? – Odszedł kawałek: – Ty kretynie! – Zawrócił, mijając mnie, owiał mnie zimnym powietrzem. 

Zatrzęsłam się. 

– Idę zobaczyć do Keiry… – Odszedł. 

Czyli, Erin naprawdę… Gardło zacisnęło mi się tak że nie mogłam przez chwilę oddychać. Zabiłam ją… 

Śnieg zaskrzypił pod czyimiś kopytami. Poczułam miękkie futro przy własnym boku, kiedy Kometa położyła się obok.

– Ivette nadal odsypia, mam trochę czasu by z tobą posiedzieć. Znaczy poleżeć… Ale wiesz że powinnaś niedługo wstać? Albo chociaż się położyć jakoś inaczej, to pomaga… Na trochę, może na początku bardziej niż trochę… Chociaż ci się to nie przyda, przecież możesz chodzić… Rosita? – Teraz ona trąciła mnie w łopatkę: – Hej, słyszysz mnie? Wiesz… Mama niedługo do nas wróci i… 

Zamilkła na dłuższą chwilę.

– Nie słyszysz…? Co ci się stało? Wiem że… Nie ważne co się wydarzyło, bo… – urwała, wzdychając ciężko.  

– Pani… – Wróciła Ajiri.

– Jej nie zostanie tak na zawsze, prawda? Bo już minęło kilka godzin i… Powiedz po prostu że będzie dobrze. Nie, czekaj… Powiedz jak naprawdę będzie… Raczej tego nikt nie uniknie, prawda?

– Matko, gdybym tylko to wiedziała. Nie wiem jak jej pomóc. To zależy od niej.


~*~


[Pedro]


Ajiri trzymała Kei ciągle na ziołach uspokajających. Córka nie bardzo wiedziała co się dzieje wokół niej, prawie cały czas przesypiając, budziłem ją tylko na posiłki. Rosita ani drgnęła, przyniosła Erin, położyła się i od tej pory ani drgnęła. 

– Musisz pomóc mi ją podnieść i zmusić by się chociaż trochę przeszła.

A Ajiri jeszcze prosi mnie o coś takiego? Nie chcę znów tego przeżywać. Naprawdę na to właśnie zasłużyłem? Co ja takiego zrobiłem? Starałem się z całych sił. 

– Zostanę z Keirą.

– Matko, ona jeszcze nie umiera. Nie pozwolimy jej, tak jak to było z Nievą. 

– Nie mogę na to patrzeć, nie rozumiesz?! – w końcu na nią krzyknąłem, okrążając po raz kolejny śpiącą córkę. 

– Dzisiaj jest najgorzej, od rana ktoś potrzebuje mojej pomocy. Od rana. A za chwilę będzie kolejny ranek. Naprawdę na nikogo tutaj nie można liczyć?

– Kometa ci nie może pomóc? Na pewno się ktoś znajdzie.

– Rosita potrzebuje twojego wsparcia.

– Niech sobie jest kim jest, siostrze może pomóc.

– Zajmuje się teraz Bonnie i Ivette jeszcze.

– Ivette też coś jest?

– Prawie nic, zwykłe osłabienie, więc na twoim miejscu bym się nie cieszyła.

– Czy widzisz żebym się cieszył? – Położyłem uszy, patrząc na nią. Zmieszała się. Nie wiem dlaczego w ogóle to powiedziała. 

– Ajiri! Szybko! – Przybiegła Dzisel.

– Miałaś…

– Ma jakiś wstrząs, nie wiem co robić…

Pobiegły momentalnie, obie. Keira obudziła się patrząc na mnie jakby coś przeczuwała. Jak ona może nie widzieć? Jej oczy wyglądają normalnie, jak moje, potrafi nawet wyrażać przez nie emocje, więc jak? 

– Erin…?

– Śpi skarbie, jest obok ciebie – skłamałem. Ciążyło mi na żołądku każde takie kłamstwo dzisiaj, ale działało, bo znowu zasnęła. Zioła tak bardzo ją otępiły.


[Irutt]


Przeskakiwałam z gałązki na gałązkę, w ciele jaskółki. Lin co kilka kroków zatrzymywała się, sapiąc, choć temperatura mocno spadła. Przyspieszyła nagle kroku, rozglądając się nerwowo. Poleciałam za nią. Potykając się wbiegła na polanę, tam upadła. Starała się podnieść, bezskutecznie. 

Jak wylądowałam obok, spojrzała na mnie, łzy wypływały jej z oczu. Wróciłam do własnej postaci.

– Nie chcę umierać… – Nie zdążyła porządnie załkać, a już dopadł ją krwawy kaszel. Pobrudziła sobie krwią grzywę i przednie nogi. A chwilami nie mogła porządnie się wykasłać, krew zalewała jej chrapy. Oparłam o jej grzbiet ogon. Walczyła o każdy oddech.

– Nie chcę… – Spojrzała na mnie oczami pełnymi lęku i łez. Pamiętam jak stałam tak przy bliskich, na początku błagali bym im pomogłam, później już nie mogli o nic błagać, ale widziałam w ich spojrzeniach że chcą by to cierpienie się skończyło. Ich zawodzenie i krzyki docierały z przeszłości, jako odgłosy z oddali, zupełnie jakby byli ukryci głębiej w lesie i znów konali na nowo.

Oparła o mój bok głowę, płacząc i kaszląc na przemian. Później się uspokoiła, już tylko kaszląc, a kaszel powoli odbierał jej siły. 

– Przepraszam… – szepnęła: – Wybrudziłam ci sierść…

– Przyzwyczaiłam się.

– Czy ja też zniknę? – spytała jeszcze ciszej, starała się utrzymać głowę, ale coraz bardziej jej się osuwała, aż w końcu spadła jej na ziemię. 

– Raczej nie, nikogo nie zabiłaś.

Chyba bała się mrugać, bo robiła to szybko, a większość czasu utrzymywała powieki jak najwyżej, choć ciągle jej opadały.

– To nieprawda… – Załkała słabo.

– Więc zabiłaś?

– Myślałam że nic się nie stanie… Nie uważałam... A potem… Nie miałam czasu…

– Ktokolwiek to był, już ci wybaczył, będzie na ciebie czekać. – Oczywiście że kłamałam, ale sama chciałabym by ktoś to dla mnie zrobił. 

– Mówiłaś…

– Ty żałujesz i to wystarczy, ja prawie niczego nie żałuje, to dlatego jestem zła. Będzie dobrze. – Owinęłam jej przednią nogę ogonem. Patrzyła na mnie. Nie chciałam widzieć jej martwego spojrzenia, mogłabym odwrócić wzrok póki jej oczy były wciąż żywe, ale każdy chciał by ktoś go wspierał w tej chwili. Położyłam się obok. Lin zasnęła. 


~*~


– Irutt… – obudziło mnie ciche wołanie. Podniosłam się. Lin wyglądała jakby wciąż spała, poza ciężkim oddechem, miała otwarty pysk.

– Pić… – wymamrotała. Poszłam poszukać wody, nie miałaby sił zlizać śniegu. Wyszłam z lasu, wpadając niemal na Cosmo.

– Pamiętam wreszcie jak to się leczyło. Objawy Lin się z tym zgadzają. W źrebięcych latach jakaś osoba chciała tego ode mnie. Możesz zmieniać się w kogo tylko chcesz, na pewno istnieje jakaś magia do przenoszenia krwi. Podzielę się krwią z Lin, tak to się leczy. To była przesada tak ją traktować i chociaż tyle mogę zrobić. Jeśli moja krew pasuje do krwi Lin. 

– Właśnie umiera, zaprowadzę cię – zawróciłam, Cosmo szedł za mną w całkowitym milczeniu. Zwiesiłam głowę nad Lin przykładając do niej róg, zmieniłam się w Beerha. 

– Żyje? – zapytał Cosmo.


[Pedro]


– Gdyby dało się jakoś oddać krew, gdyby chociaż się obudziła. – Ajiri żuła kawałek materiału: – Zioła na niewiele się zdadzą w tym przypadku.

Wiedziałem, po prostu wiedziałem że ona kiedyś się zabije. Ale jakoś mniej to przeżywasz niż załamanie Rosity, Pedro. Dlaczego? Erin to twoja córka. A martwisz się bardziej o to co zrobi Kei bez niej, a powinieneś… Zwyczajnie nie czuję tego samego do niej co do Keiry i Pasco, ze zdziwieniem musiałem przyznać że dam radę to przeżyć. Może tak będzie nawet lepiej dla Keiry. W końcu przywyknie. Oszalałeś? Jak możesz tak myśleć o własnej córce? Co jest z tobą nie tak? Powinieneś jej raczej pomóc się zmienić. Ale czy to w ogóle możliwe?

– Pedro…

Spojrzałem na Ajiri.

– Matko, nie strasz mnie. Już myślałam że czeka mnie to samo co z Rositą.

– Co z nią?

– Tak samo źle… 

– A co z moją niesforną córką, ma jakąś szansę? – ściszyłem głos. Kei budziła się jak tylko słyszała imię Erin, obojętnie jak cicho padłoby jej imię. Ajiri i ja obserwowaliśmy ją chwilę, upewniając się czy takie sformułowanie też ją obudzi. Na szczęście nie. 

– Niewielkie, gdyby Rosita w miarę szybko nie zatamowała krwawienia to byłby już koniec.


[Rosita]


– Spójrz kogo przyprowadziłam. – Kometa zabrzmiała dość przygnębiająco. Znowu nie miałam dostępu do niczyich uczuć, nawet własnych. Zresztą na nic teraz nie zasługiwałam.

– Może to nie był najlepszy pomysł, ale... Zawsze potrafiła cię wspierać. Może przy samej jej obecności poczujesz się lepiej – dodała. 

– Nie – odpowiedziała mama. 

– Nie mów tak, naprawdę byłaś w tym dobra. Wiem że gdzieś tam jesteś. Pomogę ci. 

– Ivette musi to zrobić.

– Ale zrobię to ja.  


[Lin]


Utknęłam w śnie, uciekałam przez wrzącą rzekę, a gryf co chwilę ciął mnie swoim dziobem, ból czułam w rzeczywistości. Uznali już mnie za martwą? I dali drapieżnikom? Gryf rozdarł tym razem mój grzbiet. Otworzyłam oczy, leżałam na dłuższą chwilę pozbawiona tchu. Słońce zamiast atakować mnie z zewnątrz, miałam wrażenie że rozpala się w każdej najmniejszej części ciała. Cosmo stał nade mną.

– No dalej Lin, oddychaj.

W końcu złapałam garść powietrza w chrapy. Sapałam, a powietrze przed moimi chrapami falowało jak w środku upału. 

– Pij. – Cosmo podsunął mi wody, nie miałam siły, więc wlał mi ją do pyska, tylko połykałam.

Rozejrzałam się, bez sił na uniesienie łba, a co dopiero poruszanie nim. Otaczały nas drzewa, ptaki zajmujące się swoimi sprawami w ich koronach, chmury zasłaniające skrawki nieba wychylające się zza gałęzi. 

– Irutt nie ma. Jednorożec oddał ci swoją krew i teraz tego nie przeboleje, wszystkie jednorożce mają swoje głupie zasady. 

– Zasady…? – wymamrotałam.

– Nie mogą mieszać się z innymi gatunkami.

– Co ma z tym wspólnego oddanie krwi? 

– To oddanie części siebie dla jednorożca. Mają inne postrzeganie świata.

– Jak ona to zrobiła? To w ogóle możliwe?

– Magia.

– Ale jak? Jak jej krew mogła dostać się do moich żył?

– Magia. Ciężko wytłumaczyć jak dokładnie działa.

– Muszę ją zobaczyć. Dlaczego to zrobiła?

– Moja krew się nie zgadzała, a ty umierałaś. Myślę że za dużo czasu przebywa wśród koni. Odbija jednorożcom w samotności, każdemu z nas. 

– Zawołasz ją?

– Nie wiem gdzie jest. 

Zaszeleściło. Znalazłam się nagle na nogach, opadając od razu na Cosmo, którego próbowałam osłonić. Podtrzymał mnie. Zza drzew wyszedł strażnik.

– Lin, właśnie…

– Lin źle się czuje – powiedział Cosmo: – Znajdzie się ktoś inny kto się tym zajmie? 

– Już po wszystkim. – Zdołałam utrzymać się na nogach: – O co chodzi?

Cosmo próbował coś powiedzieć, ale ciągle się zacinał, jakby nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa, w końcu powiedział: – Śmierć prawie cię dopadła. 

– Naprawdę? – spytał strażnik.

– To normalne, zdarzało się w walce z gryfami – odpowiedziałam.

– Ale tutaj nie ma gryfów. 

– Dam radę.

– Może Ivette się już obudziła... – Strażnik zawrócił.

– Stój! To nie był pierwszy raz, nic mi nie jest… – Potknęłam się, wbiłam szybko kopyta w śnieg, gdy zawirowała mi ziemia przed oczami.

– Nie położysz się?

Naglę straciłam czucie w nogach.

– Lin! – krzyknął Cosmo, biegnąc do mnie. Właśnie upadłam na bok. Zakasłałam, a on wstrzymał oddech. Tym razem obyło się bez krwi. 

– Pójdę do Pedro, ma więcej stanowczości. 

– Nie. Poleże – obiecałam: – Jak poszukasz Irutt, ale najpierw wróćmy do stada, tu nie jest bezpiecznie.

– Strażnicy pilnują każdego skrawka tego lasu, tu właśnie jest bezpiecznie. 

Tyle razy widziałam ataki gryfa wykorzystującego do tego las i to że przez drzewa nie dało się go od razu zauważyć. Nie chciałam teraz patrzeć w korony drzew, tylko na otwarte niebo. Gryf z łatwością przewróciłby każde z tutejszych drzew.

– Zawołam po drodzę Ajiri, nim znajdę jednorożca minie pewnie z kilka dni. – Opuścił polanę, idąc gęstwiną leśną, zamiast ścieżką.

Obróciłam się chociaż na brzuch. W krzakach coś się poruszyło, kilka myszy przebiegło obok mnie, ścigały jedną z orzeszkiem. Zaskrzypiała gałązka, dwa wróble dziobały się na niej… Coś mignęło za drzewem… Strażnik. Tu nie ma gryfów. Inaczej by się zachowali, stado by się tak nie rozpraszało. Coś większego przeleciało nad wierzchołkami drzew, poczułam świeży zapach krwi. Pegaz. Sheila leciała z kawałkiem czyjegoś ciała. 


[Kometa]


Zmysły wyostrzyły się do tego stopnia że czułam nawet krew, płynącą w żyłach wszystkich koni, z trudem panując nad odruchem by ich… By nie zrobić im krzywdy. To znak że za chwilę stracę kontrolę… Przebiegłam jak najszybciej obok mijanych koni. Mogłam obudzić szybciej Ivette. Zatrzymałam się w połowie drogi do niej. 

Jak stracę świadomość, to… Zabije nawet ją. Co robić? Dlaczego tak nagle to czuje? Dlaczego nie ma ostrzeżenia przed ostrzeżeniem, gdzie mogłabym zdążyć zrobić cokolwiek. Zapach zwłok… Poleciałam na przeciw Sheili, biorąc je od niej i ukrywając się w lesie. Zjadłam na raz połowę, po chwili dopiero wróciło obrzydzenie, takie… Smakowało, ale brzydziłam się właśnie tego. Zacisnęłam oczy, zjadając reszte. Muszę. Za każdym razem. Muszę. 

– Nie zastanawiasz się skąd twoja partnerka ich bierze?

Przerwałam, dźwięk rozrywanego mięsa zagłuszył ptaka, obserwującego mnie z gałęzi. Zakryłam siebie i zwłoki skrzydłem. Nie potrafiąc przy nim przełknąć reszty. I lepiej bym nie przyglądała się kogo… 

– W takich ilościach. 

Przecież to wiem, gdzieś w głębi wiem, ale… Niedługo to się skończy. Ivette mi wybaczy, musi. Jak wróci mama to jakoś ją pocieszy, poproszę ją by była przy niej, by…

– Nic nie powiesz?

– Wiem kim byłaś i być może nadal jesteś… – powiedziałam: – Dlatego nie będę cię słuchała, możesz już lecieć.

– Wierzysz że Sheila znajdowała ich już nie żywych? Nie bądź naiwna. Karyme nie zamraża żadnych ciał, Ivette rozmawia z nią na pokaz.

Wsunęłam kawałek ciała w krzaki. Odwróciłam się do niej tyłem by nie zobaczyła krwi i rozłożyłam skrzydła. Tylko czy nikt nie spojrzy w górę, choćby przypadkiem i nie zauważy co jadłam…?

– Najpierw musisz skończyć. Czy nie? – Irutt wylądowała naprzeciw mnie, od razu zakryłam pysk skrzydłem, wskazała dziobem niedojedzone zwłoki. 

– Chcesz…

– Tak chcę cię nastawić przeciwko niej, ale nie kłamie, widziałam jak Sheila uspała tego konia, a potem zabiła rozłupując mu kopytami czaszkę, dostałaś oczywiście go już przygotowanego. 

To wcale nie musiało być tak. Mogłam się pomylić. Na pewno się pomyliłam, on zginął inaczej. Muszę go zjeść inaczej stanę się potworem i zabije więcej koni… Nie będę jej słuchała.

– Nie czujesz że jest zbyt świeży? Zabity kilka godzin temu. 

– Mógł zginąć kilka godzin temu, ale nie przez Sheile… Mógł mieć wypadek, albo być nawet zły i ktoś go zabił w obronie własnej, albo…

– Możesz łatwo to sprawdzić następnym razem. A i to nie wszystko...


[Ivette]


Otworzyłam oczy, zrobiło się jeszcze później niż poprzednim razem, ale przynajmniej minęła ta cała senność i odzyskałam czucie. Tkwiłam pod skrzydłem Bonnie, pierwsze co zrobiłam to odepchnęłam je od siebie. Obróciłam się na brzuch napuszając własne pióra. Przez to że mnie ogrzewała teraz zrobiło mi się zimno.

– Ma… Ivette. – Spojrzała na mnie radośnie. I po co?

– Gdzie Kometa?

– Yyy…

– Nie ważne, zostań tu. – Poszłam w stronę stada na nieco zdrętwiałych nogach. W oddali dostrzegłam pędzącą ku mnie Serafinę. 

– Ivette… Też… Ja też. – Słyszałam jak Bonnie podrywa się, a potem upada. Dlaczego miałam aż takiego pecha by ten darmozjad się pojawił i wszystko popsuł między mną a Kometą. Serafina minęła mnie w pełnym galopie. Zatrzymała się dopiero przy Bonnie. Ta schowała się za skrzydłami. 

– Bonnie, ptaszku, wiem że martwisz się o Ivette, ale kazałam ci zostać z Pasco. Nie mogę pilnować wszystkiego na raz.

– Kometa ci ją w końcu oddała? – spytałam, odwracając się do niej.

Serafina zachęciła Bonnie do wstania szturchnięciem, a potem pomogła jej się nie potknąć, przytrzymując jej skrzydła. 

Parsknęłam, tupiąc kopytem.

– Zadałam ci pytanie.

– Pani, pozwól że najpierw ją odprowadzę. – Przeszła obok mnie z Bonnie. Mała trzymała nisko głowę, zerkając smutno na mnie, jakby mnie to obchodziło jak się czuje. Wypuściłam powietrze z chrap. Już miałam ruszyć za nimi, kiedy usłyszałam czyjś ciężki oddech z tyłu. Obejrzałam się. 

– Musimy porozmawiać – stwierdziła Lin, oparła się o drzewo. Z jej chrap, jak nigdy wydobyło się kilka obłoków pary wodnej. 

– A ci co jest?

– Ty kontrolujesz Sheile?

– I co z tego?

– Widziałam co przyniosła, tylko po co? Drapieżniki też próbujesz wyszkolić?

– Lepiej skup się na własnym zadaniu i niech nie obchodzi cię co robię.

– Myślałam że przywódca nie naraża stada, to nigdy nie leżało w jego interesie, bo czym niby chcesz przewodzić? Ptakami, czy może wilkami? A może tak wszystkimi...

– Zamknij się! – wrzasnęłam, zbliżając się do niej. Jak już się wali, to zawsze musi wszystko na raz?

Odsunęła się.

– Wracaj do obowiązków – wycedziłam, słysząc jak Serafina już wraca i jej westchnięcie, jakby nie wiadomo z jakim trudem miała się zmagać. 

– Rozmowa ze mną tak cię męczy? – Stanęłam na przeciwko niej: – Słucham, dostałaś Bonnie czy nie?

– Tak, pani, ale resztę powiem ci później – zawróciła momentalnie.

Zatrzymałam ją, wyskakując na przeciwko niej, przeszywając spojrzeniem.

– Stado mnie potrzebuje. Teraz. 

– Co ty sobie… – urwałam. Kometa oddała Serafinie Bonnie, przecież nigdy by tego nie zrobiła. I jeszcze mam się dowiedzieć czegoś później. Chyba nie... Poderwałam się do lotu, minęłam stado, nie znajdując w nim matki, ani Komety. Ajiri z Dzisel i kilka innych koni kręcili się przy rannej Erin. Całe stado zresztą było niespokojne. 

– Kometa! – krzyknęłam, nie obchodziło mnie czy ktokolwiek słyszał: – Jak to zrobisz to ci nie wybaczę! 

Okrążyłam góry, las, w końcu też wyżyny. Znalazłam ją leżącą naprzeciwko matki, już z założonym zielonym kryształem, obok pomarańczowego. Podniosła się szybko. 

– Oszalałaś! – Wylądowałam momentalnie obok niej. Odskoczyła. Natarłam na nią, znowu zrobiła unik.

– To co mi dawałaś, znaczy… Oni żyli, przed tym jak Sheila ich… – Jej oczy przepełniało cierpienie, które sama spowodowałam.   

– Byli już martwi. Kazałam Karyme zamrażać ciała, które znajdowała Sheila, dlatego wydawały ci się świeże. Oddaj mi kryształ. – Wyciągnęłam do niej skrzydło.

– Kiedy? Karyme nie opuszcza stada. Nie kłam, proszę cię… – Zaszkliły jej się oczy, odsunęła się: – Wiedziałam już wcześniej, udawałam że nie, by jakoś to znieść, ale wiedziałam, a mimo to...  Nie chcę tak żyć. Odbierać komuś życie by żyć. Nie zgadzam się.

– Pokaże ci, lećmy choćby teraz… – Rozłożyłam skrzydła.

– Widziałam, widziałam jak to robi… – Spłynęły jej łzy po policzkach, potrząsnęła głową. Patrzyła mi prosto w oczy: – Rozłupała mu czaszkę kopytami… 

– Pomyśl chociaż o Bonnie ona cię potrzebuje. Ja cię potrzebuje. – Zbliżyłam się, a ona cofnęła: – Nie rób mi tego. 

– To przeze mnie Bonnie jest w takim stanie… 

– Nieprawda. Jesteś dobrą matką. 

– Tyle źrebiąt…Tylu już przeze mnie zginęło. I Bonnie… Ona też miała… – W jej oczach zebrało się jeszcze więcej łez, wciąż wpatrywała się we mnie.

Nikt nie wiedział, dosłownie nikt, to nie możliwe. 

– To ja kazałam ich zabić, nie ty. To ja mam ich… – Przerwałam, widząc jej wysoko uniesione powieki, wstrzymała oddech. Nabrała mnie, wcale o niczym nie wiedziała!  Może podejrzewała, może ktoś jej powiedział…?

– To się musi skończyć.

– Przecież to obcy, nie znałaś żadnego z nich! – wrzasnęłam, składając gwałtownie skrzydła: – A Bonnie? Już cię nie obchodzi? Co z naszym przyszłym źrebięciem?

– To twoje źrebię, nie powinnyśmy być parą. Przepraszam…

– Nawet nie próbuj się wykręcać! 

– Serafina chciała ją przygarnąć. Będzie z nią miała lepiej, przecież jej nie lubisz. Obiecałaś, ale… 

– Naprawdę się starałam. – Dotknęłam jej policzka skrzydłem: – Zdejmij kryształ, nie przyniosłaś tu nawet tych niebieskich. Wymyślimy coś, jak zawsze. Na początku się udawało, nikogo nie musiałam zabijać. Może wyśle Sheile dalej, albo obie polecimy, zrobimy większe zapasy...

– Jestem pewna że uda ci się z tym pogodzić, mama wróci, będzie cię wspierała… – Wycofała się.

– Przestań! – Rzuciłam się na nią, przewracając, zrzuciła mnie z siebie, ale już zdążyłam złapać za kryształ i go zerwać, kiedy wstawała.

– Nie! – krzyknęła, wracając do postaci mrocznego konia.

Na ziemię upadł. Pomarańczowy kryształ. Trafił na kamień i przeszło przez niego pęknięcie. Jak mogłam nie złapać tego co trzeba?! 

– Nie rób tego – zagroziłam: – Albo się zabije. I tym razem będziesz miała źrebaka na sumieniu, naszego źrebaka.. – Uniosłam się, gotowa polecieć najwyżej jak się da, aż zabraknie mi tlenu i spadnę już nieprzytomna, rozbijając się.

Rzuciła zielony kryształ, rozbijając go o kamienie, zasłoniłam się skrzydłem. Pomarańczowy założyła, jej kły pozostały, podczas gdy reszta ciała wyglądała normalnie. Odwróciła ode mnie głowę, roniła w ciszy łzy, strzygąc niespokojnie uszami.

– Trzeba go wymienić. 

Nie patrzyła na mnie. Matka w ogóle nie zwracała na nas uwagi, przyglądała się niebu, leżąc w tym samym miejscu tak jak ją zastałam.

– Podczas wojny z Tizianą też ginęły konie – powiedziałam.

– Mieli rację – odpowiedziała łamliwym głosem Kometa: – Ty kochasz tylko siebie.

– Jak możesz?! Tyle dla ciebie poświęciłam!

– Więc pozwól mi odejść! – Spojrzała na mnie: – Jestem potworem, nie chodzi o wygląd, ja naprawdę nim jestem…

– Powiedz to innym mrocznym koniom, bo one wciąż żyją i nie przejmują się tymi bzdurami! Nie miałabym nic przeciwko zyskać tyle siły co ty, mieć tak wyostrzone zmysły i wytrzymałość, dlaczego tego nie doceniasz? 

– A dlaczego ty jesteś tak nieczuła? 

– Jak Meike? – wycedziłam, zaciskając zęby.

– Nie powinnyśmy być razem… Ja w ogóle nie powinnam już żyć.

– Jasne, zostaw mnie jak wszyscy! Myślisz że wiedziałam że to na stałe?! Zresztą nawet gdybym wiedziała i tak bym to zrobiła! Ale droga wolna! Tylko nie płacz kiedy będziesz mnie miała na sumieniu!

– To wcale nie jest droga wolna! Grozisz mi, a tak nie wygląda miłość…

– Bo ty wiesz jak wygląda. 

– Wcale ci nie zależy na mnie, tylko na byciu ze mną, inaczej nie zachodziłabyś w ciąże.

– Pozwoliłaś mi!

– A ty obiecałaś zaakceptować Bonnie! Przez cały czas mnie okłamywałaś! 

– A, to o to ci cały czas chodzi? Proszę bardzo… – Uniosłam kopyto na wysokość brzucha, zwracając pysk ku niemu.

– Nie! – Złapała mnie za grzywę nim niby w nie uderzyłam. Wcale nie zamierzałam tego zrobić, tylko ją nastraszyć. Nie po to się poświęcałam by teraz pozbyć się następcy. Nawet dla niej. Nie zasługiwała na to, nie po tym co mi zrobiła. 

Odepchnęłam ją od siebie.

– Nie rób mu krzywdy, nie o to mi chodziło. Tylko o to że nie chcę już nikogo… Zjadać. 

– Kto ci powiedział o zabójstwach? Irutt? Oczywiście, tylko ona mogłaby zobaczyć wspomnienia Sheili.

– Zostaw ją. – Położyła uszy.

– Zostaw? Słyszysz co mówisz?! To wszystko przez nią! Przez nią i Meike! 

– Żałujesz że mnie poznałaś? – Zrobiła krok w tył.

– Ranisz mnie najbardziej ze wszystkich, oczywiście że żałuje. 

– Więc może naprawdę nie powinnyśmy być parą?

Przeszyłam ją spojrzeniem: – Właśnie o tym mówię.

– Że nie powinnyśmy?

– Że mnie ranisz! Widzisz bym miała kogokolwiek innego? Nawet własna matka mnie nie chciała! A Feniks nie żyje!

– Mogłabyś mieć, gdybyś tylko się zmieniła.

Przycisnęłam skrzydła do boków, a potem się rozluźniły, prawie mi opadły, byłam już taka zmęczona. 

– Pokaż mi gdzie schowałaś kryształy, wymienimy twój kryształ i wrócimy do domu, później zdecydujemy co dalej. 

– Tak będzie najlepiej – stwierdziła. 

Tą noc spędziłam zupełnie sama, Kometa poszła spać z matką.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz