[Serafina]
Podeszłam do synka, leżał sam w trawie, a robiło się coraz zimniej, wolałabym by się trochę rozgrzał bawiąc się z innymi źrebakami. Erin już od rana wygłupiała się z Bonnie, drażniąc starsze konie swoimi krzykami i śmiechem. Przyjęłam już kilkanaście skarg. Stado pasło się dziś w rozproszeniu.
– Chciałbyś mi może coś powiedzieć? – zapytałam, pochylając głowę by dotknąć grzbietu Pasco. Już mi marznął.
– Bo bliźniaczki… – zaczął cicho, podnosząc nagle głos i łebek: – Strasznie mnie wkurzają! Zabrały dla siebie nawet tą nową klaczkę. – Prześledził wzrokiem jak przebiegły obok nas.
– Spróbuj z nimi porozmawiać, synku. Powiedz im po prostu co czujesz.
– Ale one… – Wydał z siebie zduszony krzyk, wciskając pyszczek w zgięte przednie nogi: – Niczego nie rozumieją, mamo! – Spojrzał na Erin wywracającą na ziemię Bonnie, śmiała się przy tym głośno i nieprzyjemnie: – Zupełnie jakbym rozmawiał z drzewem. – Położył znów głowę z uszami opadniętymi na szyję, wzdychając.
– Nie przejmuj się nimi. – Trąciłam go czulę w bok, martwiąc się że naprawdę się przeziębi: – Pobiegaj trochę, zimno dzisiaj.
– Nie chcę…
– Serafina – zawołał za mną Fox, za nim stała Lonely z Ascpacją, obie ze spuszczonymi łbami. Aspacia miała uszy oklapnięte ze wstydu i wzrok utkwiony w ziemi, w której dłubała kopytem Lonely.
– Mi ruch zawsze poprawiał humor. – Poszturchałam synka trochę, łaskocząc go w bok zębami.
– Mamooo… – roześmiał się.
A w końcu wstał.
– To jak, synku? Chociaż jedno okrążenie?
– Zgoda, mamo, ale jak pobiegasz ze mną. – Uniósł wysoko mały ogonek, gotów do galopu.
– Chciałabym, ale właśnie mam coś do załatwienia.
Fox już przestępował niecierpliwie z nogi na nogę jak spojrzałam w jego kierunku.
– Pobiegnij na razie sam, a potem zobaczymy jak wrócę.
Wystartował jakby właśnie ktoś go gonił. Oby w stadzie pojawiło się więcej źrebaków. Podeszłam do Foxa.
– Nie uwierzysz, jak pokaże ci co zrobiły – powiedział.
– Już nie przesadzaj – odezwała się Lonely, unosząc głowę: – Nie traktuj nas jak źrebaki.
– To wy nie napadajcie więcej…
Bonnie nagle przebiegła obok nas z płaczem. Ta trójka jeszcze sobie poczeka, źrebaki są ważniejsze. Wystarczył kłus by ją dogonić. Jej skrzydła, porządnie usztywnione, opatrzone i przywiązane do boków bardzo ją obciążały i spowalniały jej bieg. A w jakim okropnym stanie zobaczyłam jej pióra, to aż szkoda wspominać. Pourywane i postrzępione, całe w błocie i trawie. Kto mógł doprowadzić do takiego rażącego zaniedbania?
– Bonnie, maleńka, co się… – urwałam. Dobiegła do nas Kometa. Bonnie natychmiast się do niej wtuliła, próbowała objąć ją skrzydłami, ale nie miała biedna jak, bo liany uniemożliwiały jej swobodne poruszanie nimi. Ciotka wspomniała że jej skrzydła są połamane, w tak niefortunny sposób że mogła nimi ruszać i bardziej je pouszkadzać, na domiar złego nie czuła bólu, który naturalnie by ją od tego powstrzymywał.
– Co się stało? – Kometa objęła ją łbem, swoje skrzydła, których nie powinna mieć, zyskała je tylko dzięki żółtemu kryształowi, trzymając złożone po bokach: – Coś cię boli...?
Mała jedynie dalej szlochała.
– Ja tylko rozmawiałam z Erin by lepiej cię traktowała… Nie zabronię ci się z nią bawić. Właściwie możesz się bawić z kim tylko chcesz. Bo o to chodzi…? Dlaczego płaczesz?
– Naprawdę nie widzisz? – wtrąciłam.
Kometa spojrzała na mnie krzywo, kładąc ostrzegawczo uszy. Naprawdę miałam pozwolić na coś takiego? Tylko że mam syna, a Pedro nie zapewni mu tak dobrej opieki, jakiej potrzebuje, gdy prawie sam wychowuje bliźniaczki.
– Zjedz coś, skarbie…
Wzdrygnęłam się na to słowo, przecież nazywa tak Ivette. Podała Bonnie kępę trawy, mała wolała dalej płakać. Jak inni mogli się zgadzać by krzywdziły to źrebię?
– Nie widzisz że potrzebuje pomocy kogoś bardziej doświadczonego? – dodałam, ledwo panując nad tonem. Chociaż Kometa pewnie wie że ja też za nią nie przepadam.
– Po prostu za mało je… – odpowiedziała, podtykając małej znów trawę do pyszczka. Bonnie odwracała łebek, zapłakując jeszcze bardziej. Nie mogłam już na to patrzeć. Zawołałam ciocie, pokłoniła głowę na widok Komety. To co wyprawiają to jakiś absurd.
– Mało je – powiedziała do niej Kometa.
– Dziwne… – Ciocia zastanowiła się chwilę, przyglądając się uważnie małej.
– Sama powinnaś zawołać Ajiri – powiedziałam ostro do Komety, nie zamierzałam jej dogadzać jak inni, bo Ivette tak chce.
– Nie pomyślałam… – Kometa uciekła od nas spojrzeniem, strzygąc niespokojnie uszami.
– Matko, zupełnie zapomniałam sprawdzić jej uzębienie! – wykrzyknęła ciocia, zerwała gałązkę z lasu obok, otwierając nią sprawnie pysk małej, przytrzymałam gałąź by klaczka go nie zamykała. Tak bardzo tym zaskoczona że przestała płakać. Ciocia tymczasem przyjrzała się skąpemu uzębieniu Bonnie.
– Ma kilka tygodni – powiedziałam.
– Nie, przyjrzyj się uważnie Seraf, jej zęby zostały wybite… – oznajmiła: – Czyżby skądś spadła? – popatrzyła na Komete.
– Ale… Przez dzień… – zaczęła nieudolnie Kometa: – Dwa dni, tak bardzo by przez to schudła?
– Nie dawałaś jej jeść?! – krzyknęłam na nią.
– Jadła, tylko mało… Próbowałam…
– Serafina, nie bądź dla niej zbyt surowa. – Ciotka trąciła mnie swoim bokiem. Przy Ivette nawet ona zmizerniała. Co dobre schudła, może nawet za bardzo, ale też nie pamiętam kiedy ostatnio się uśmiechała, cieszyła z czegokolwiek.
– Nie! – krzyknęła nagle Kometa, aż podskoczyło mi serce: – Ona ma rację, ja… Nie wiem jak być dobrą mamą, nie wiem nawet kogo się doradzić… Ja nawet nie pomyślałam by do ciebie z nią pójść. Jestem chyba najgorszym z rodziców kiedykolwiek… Zwłaszcza że…
– Nie, nie, spokojnie – przerwała jej Ajiri.
Kometa miała już łzy w oczach, tuliła do siebie Bonnie, ale ani odrobinę jej nie współczułam, nie potrafiłam tak po prostu.
– Żebyś wiedziała jakie Chaos popełniała błędy…
– Ale jej źrebaki nie głodowały, jestem pewna…
– Musisz rozdrobnić jej trochę trawy, wtedy chętniej zje – poradziła ciocia.
– Nie… Znaczy… To pomoże, tak?
– Posłuchaj, Kometa – zaczęłam, patrząc na nią z powagą, odsuwając na bok całą wrogość, dla dobra tej biednej klaczki. Również Kometa spojrzała na mnie tak jakby chciała mnie wysłuchać: – Jeśli zależy ci na Bonnie, to ja powinnam ją przygarnąć, może nie zapewnie jej całkiem normalnej rodziny, ale będzie normalniejsza od waszej. Przyznaj, widziałaś kiedykolwiek by dwie klacze miały źrebaka? Na pewno nie. Mam jeszcze mleko, będę mogła ją nim karmić, nawet jeśli już nie musi go pić, łatwiej je przyswoi. Pasco będzie zachwycony, od zawsze marzył o siostrze, a zapewniam cię że potrafi być troskliwy.
– Nie oddam ci jej. – Cofnęła się, obejmując mocno Bonnie łbem. Mała nieświadoma z jak zepsutą osobą ma do czynienia wtulała się w bok Komety. Ta przetarła łbem o jej czułko, roniąc łzy.
– Nie powiesz mi że Ivette na niej zależy, pomyśl o dobru Bonnie. Jak w takich warunkach chcesz jej pomóc? Zresztą nawet nie potrafisz się nią zająć.
– Nauczę się, nie porzucę jej.
– Nie przeżyje tego aż tak bardzo, ze mną będzie jej lepiej.
Kometa się popłakała, tuląc Bonnie do siebie, położyła się z nią na ziemi, ignorując patrzących na nią członków stada, dostrzegłam w spojrzeniu cioci ogrom współczucia, wiem że Kometa przypominała jej Chaos, chociaż według mnie w ogóle nie były do siebie podobne w jakikolwiek sposób.
– Bonnie… Ja chciałabym… Po prostu zostaniesz z Serafiną, dobrze?
Jednak zrozumiała, może źle ją oceniłam i nie jest aż tak zepsuta.
– Tak...? Nie rozumiesz… Ale ona cię nauczy mówić, tak dobrze jak wszystkie konie. I… Będzie cię kochać tak jak kocha Pasco… Bo będziesz? – Spojrzała na mnie, wciąż roniąc łzy.
– Oczywiście że tak. – Wzięłam od niej małą, widząc jak ciężko jej odsunąć ją od siebie. Bonnie popatrzyła na mnie pytająco. Uśmiechnęłam się do niej, odetchnęłam z ulgą mając już tą biedulkę przy sobie.
Kometa wstała, otrzepując się, wycofując się kawałek, odwróciła głowę, by nie musieć patrzeć w kierunku małej.
– Chodźmy pani, odwiedzimy twoją matkę. – Ajiri poprowadziła ją w stronę lasu.
– Ma! – zawołała za nimi Bonnie.
– Cichutko, teraz ja się tobą zaopiekuje… – Próbowałam ją uspokoić iskając ją po grzbiecie. Zresztą i tak wymagał nieco pielęgnacji. Jak mogły nie poczuć jej odstającego kręgosłupa?
– Ma! Ma! – wykrzyknęła rozpaczliwie Bonnie, trochę mi się wyrywając.
Kometa się zatrzymała przy samym lesie, obejrzała się za Bonnie, został jeden krok i już by zniknęła za drzewami. Ciocia zachęcała ją by poszły dalej.
Bonnie zarżała za nią jak za matką.
– Wszytko będzie dobrze maleńka. – Przytuliłam ją, odwracając się tyłem do Komety, by Bonnie jej nie widziała. Nadal próbowała mi się wyrwać, rozpłakała się na nowo. Nie miałam w sobie tyle stanowczości ile bym chciała, już ją puszczałam, kiedy zdałam sobie sprawę że teraz będzie jej ciężko, ale w przyszłości by mi podziękowała. Ile traum mogłaby przeżyć z Ivette i Kometą…
Zanim na powrót lepiej ją złapałam, już dobiegła do Komety, zatrzymując się przed nią i zadzierając łebek. Pobiegłam po nią.
– Chcesz się jeszcze raz pożegnać...? – Kometa otuliła ją łbem, zamykając oczy, uśmiechnęła się przez łzy.
– Tak długie pożegnania tylko jej zaszkodzą – powiedziała ciocia.
– Co się tu dzieje? – spytała Lin, przychodząc od strony zachodniego lasu, my stałyśmy przy wschodnim.
– Kometa musi się rozstać z małą dla jej dobra – oznajmiłam.
– Nie masz dla niej czasu? – spytała jej Lin, wpatrując się w nią nieprzyjemnie, położyła uszy.
– Nie – zaprzeczyła gwałtownie Kometa, unosząc głowę i trzymając ją nad Bonnie, a potem wyrzuciła z siebie mnóstwo słów, niektórych zupełnie niepotrzebnych, wyjaśniając całą sytuację Lin. Gdy skończyła powtórzyłam Lin wszystko od początku, ale o wiele bardziej zrozumiale.
– Dałabym wszystko za jakąkolwiek rodzinę. – Tak zabrzmiała jej odpowiedź, patrzyła na Komete znacznie bardziej przychylnie, nie o to mi chodziło: – Jeśli zależy ci na małej zabierz ją i nikomu nie oddawaj. Błędy są normalne, traktuj je bardziej jako lekcje, teraz na przykład wiesz już co zrobić gdy mała źle się poczuje?
Kometa jej przytaknęła.
– Rozumiem że jesteś nowa i nie wiesz że one są siostrami – dopowiedziałam: – Są spokrewnione – podkreśliłam: – Nie powinny być razem jako para, a co dopiero wychowywać źrebaka.
– Nie zmusza się żadnej matki by porzuciła źrebie – stwierdziła Lin.
– Nie słyszałaś co mówiłam?
– Idziemy. – Odprowadziła stąd Komete i Bonnie, pchając tą pierwszą łbem. Praktycznie wepchnęła je do lasu. Co ona sobie wyobraża?
– Zaczekaj! – Ruszyłam za nimi, oglądając się na stado. Pasco spotkał się z Pedro. Popatrzył w moją stronę, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, wskazał pyskiem góry. Przytaknęłam wyraźnie łbem, na znak zgody. Może wyprawa z tatą nieco rozchmurzy naszego synka?
Zaszłam kawałek w głąb lasu, nim natrafiłam na Komete, Lin, Ajiri i jeszcze na domiar złego była z nimi Ivette.
– ... wolę poświęcić się wychowaniu Bonnie, Ajiri obiecała pomóc i… Jestem prawie pewna że nie będziesz o to zła, że zrozumiesz... – Kometa mówiąc to patrzyła w oczy Ivette, a jej pysk był obrzydliwie blisko pyska Ivette. Bonnie leżała obok nich. Ivette zmrużyła oczy, jej wargi drgnęły, jakby chciała na nią krzyknąć, wbiła wzrok w Lin.
– W takim razie ty będziesz zastępczynią zamiast Komety, ważniejszą od Serafiny, odtąd będzie ci jedynie pomagała.
– Słucham? Kiedy Kometa nią była to ja zajmowałam się stadem, a ona nie zrobiła zupełnie nic. – Rzuciłam Lin wrogie spojrzenie: – Lin nawet nie zna dobrze stada.
– Jestem zaszczycona, pani. – Lin pochyliła głowę. Ivette odesłała mnie niedbałym skinienem głowy. Zawróciłam do stada, nie mogąc już dłużej na to wszystko słuchać. To chorę. Może tego stada nie da się już uratować tak jak tej biednej klaczki? Mój syn nie będzie się wychowywał w takich warunkach. Muszę porozmawiać o tym z Pedro, jak tylko wrócą z gór.
[Ivette]
Lin odeszła z Ajiri i tym małym darmozjadem z przerośniętymi skrzydłami. Miały wrócić jak tylko Serafina go nakarmi, więc nie zostało mi jakoś dużo czasu z Kometą. Spojrzała na mnie mokrymi od łez oczami, przetarłam je delikatnie skrzydłem.
– Może… Bardzo bym nie chciała, ale Serafina może mieć rację i… Bonnie byłoby lepiej z nią, ja nawet nie mogę jej nakarmić, nie mam mleka, mogłabym znieść smak trawy, ale… Co jeśli bym jej zaszkodziła? Zaraziła czymś, albo…
– To twoja decyzja – stwierdziłam.
– Wolałabym żebyy była nasza. – Wpatrywała mi się w oczy.
– Zapomnijmy na chwilę o Bonnie, tęsknie za tobą. – Przytknęłam swoje chrapy do jej, odsunęła się, przycisnęłam skrzydła do boków. Dlaczego znów mnie odtrąca?
– Nadal chcesz zachodzić w ciąże? – zapytała nagle.
– Przecież wiesz. Może Keira nada się na następczyni, na pewno nie Bonnie.
– A obiecasz że będziesz je kochała? – Spojrzała mi w oczy: – I nigdy go nie skrzywdzisz.
– Oczywiście. Dlaczego nagle się na to zgadzasz?
– Chcę tylko byś była szczęśliwa, ale… Jeśli zatrzymamy Bonnie to chcę by czuła się tak samo kochana jak… Nasze źrebię.
Miałam wrażenie że ostrożnie dobiera słowa, jakby bała się że mnie zezłości. Kiedy w końcu jej przejdzie?
– Postaram się by tak było. – Objęłam ją skrzydłami, przywierając swoim czołem do jej czoła.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
~*~
– Ivette! – Przybiegła Bonnie, potykając się całą drogę w śniegu. Cudem się nie wywróciła. Złożyła w połowie rozłożone skrzydła.
Przerwała mi trening z Erin i Keirą. Wolałam by stado nie wiedziało że jestem w ciąży, a gdybym nagle przestała je uczyć mogliby się czegoś domyślać.
– Ja też?
– Nie, trzymaj się od tego z daleka – parsknęłam.
– Trochę ją uczyłam, ciociu, daj jej się pochwalić tym co umie. – Erin poderwała się, przebierając przednimi nogami w powietrzu jakby zadawała niewidzialne ciosy. Lądując uderzyła w śnieg, jej przednie kopyta zapadły się w nim.
– Jak nie było śniegu to Bonnie całkiem nieźle utrzymywała równowagę – dodała Keira, opierając głowę o grzbiet siostry. Erin zerknęła na nią przelotnie. Już niedługo nie będę musiała się użerać żadną z nich.
– Nie będę znowu biegała z tobą do Ajiri, możesz obserwować, ale nie walczyć – kazałam darmozjadowi.
– Ale, Ivette… – prosiła.
– Nigdy nie zostaniesz niczyją następczynią, pogódź się z tym.
– A ciociu, nie chcesz spędzić trochę czasu ze swoją córeczką? – zapytała Erin, uśmiechając się złośliwie. Tym razem nie dam jej się wyprowadzić z równowagi, zacisnęłam jedynie zęby. Choć po kilku miesiącach obcowania z nimi nie powinno to robić na mnie wrażenia.
– Ranisz Bonnie – szepnęła jej do ucha Keira.
– Ja… Umiem… eee… trochę – Bonnie ustawiła się obok Erin, jej nogi się rozsunęły, ślizgała się próbując je wyprostować. Erin złapała ją mocno za grzywę, czekając aż Bonnie odzyska równowagę.
– Możesz popatrzeć – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Bonnie przytaknęła z łzami w oczach, uśmiechając się.
– Lepiej nie płacz – podpowiedziała jej Erin: – I nie uśmiechaj się, bo twoja mama będzie wściekła.
– Erin – warknęłam. Na co się zaśmiała. Keira nasłuchiwała kroków Bonnie. Odeszła do drzew, oparła się o jedno, a jej skrzydła osunęły się na ziemię. Mogła być dobrze odżywiona, a i tak ciężko jej było je dźwigać, nie wspominając o jakimkolwiek lataniu.
– Nigdy. Nie. Będę. Jej. Matką – syknęłam.
– Już jesteś – dogadała mi Erin: – No chyba że ty i Kometa to tak nie na serio, to wtedy nie.
Rzuciłam się na nią, obie bliźniaczki odskoczyły, zajęłam się Erin, wycelowałam w nią skrzydłem, podczas uniku, obróciła się do mnie zadem, a kiedy Keira trafiła mój bok to Erin kopnęła jeszcze w moją klatkę piersiową. Złapałam za jej ogon wywracając ją szarpnięciem na grzbiet. Uderzyła kopytami w moje chrapy. Poczułam metaliczny smak w pysku.
– Ciociu starczy nam już. – Keira osłoniła ją sobą, znalazła się przede mną swoim prawym bokiem, mówiąc przed siebie zamiast prosto do mnie: – Może teraz opowiesz nam co zrobić jak atakuje inne stado?
– Powiedziałaś ciociu – zauważyła Erin, obracając się na nogi, uważała by nie zahaczyć przy tym brzucha Keiry.
– Przepraszam, pani, ja… – Ustawiała uszy w różnych kierunkach, strzygła nimi prawie jak Kometa.
– Mów jak chcesz – stwierdziłam. Keira nie była wcale taka zła. Słysząc mój głos odwróciła do mnie głowę.
– Zaczekaj ciociu. Co robić podczas ataku? – Erin trąciła Keire w brzuch, a kiedy ją odsłoniła, wstała: – To zbyt proste, ewakuować wszystkich słabych i walczyć z wrogami.
– Ale tylko wtedy kiedy wiemy że wygramy, inaczej lepiej ewakuować całe stado – dopowiedziała Keira dotykając boku siostry pyskiem.
– Albo zrobić coś czego nikt się nie spodziewa – dodała Erin z błyskiem w oku: – To uczenie co zrobić wtedy i wtedy jest bez sensu, bo i tak zawsze trzeba improwizować. Co oznacza że nie jesteś zbyt inteligentna ciociu, skoro uczysz nas tych wszystkich schematów.
– Gdyby nie one nie miałabyś na czym oprzeć jakiegokolwiek planu – wycedziłam, wbijając uszy w szyję.
– Każdy by na to wpadł samodzielnie.
– Skoro tak, możecie już iść, nie mam wam już nic do przekazania.
– Chwila, wymyśliłam kilka nowych stanowisk.
– Koniec lekcji – syknęłam, sama od nich odchodząc.
– Bonnie, chodź walczyć – zawołała Erin. Minęłam stado zatrzymując się przy Karyme pasącej się z dala od niego, powtarzała coś szeptem. Kiedy zakrył ją mój cień, poderwała głowę z lękiem w oczach, zakryła je grzywą.
– Zamroziłaś je? – spytałam.
Kiwnęła głową.
Minęłam ją, stając niedaleko Komety, to przed nią odstawiałam ten pokaz, Karyme była na tyle nieogranięta że przytakiwała mi na wszystko. Kometa znów zajmowała się tym czymś co zostało z naszej matki. Czekałam aż skończy z nią rozmawiać. To coś nagle spojrzało na mnie, oczami matki. Może miało jej ciało, ale to nie ona.
– Ivette – powiedziała donośnie: – Po co to wszystko? Walka, stado, jakie to ma znacznie?
– Nie odzywaj się do mnie – ledwo te słowa przeszły mi przez gardło. Nie tak miałam zabrzmieć.
– Wszystko się kończy.
– Mamo, ale zanim to nastąpi można przeżyć tyle pięknych chwil…
– Są niczym, są jedynie iskrą w słońcu.
Odeszłam aż na górski stok, nie potrafiąc do końca normalnie odetchnąć. Lepiej by matka była martwa niż w takim stanie.
– Ivette… – usłyszałam jej głos za sobą. Obróciłam się momentalnie.
– Mamo, zostaw ją. – Kometa za nią poszła: – Nie jest jeszcze gotowa...
– Pomóż mi… Ich jest całe mnóstwo.
– Zostaw mnie… – Cofnęłam się na górę stoku.
– Przypomnij mi kim byłam.
– Mamo… – Kometa złapała ją za grzywę, weszła za mną.
– Jak mogłaś tak pomyśleć?
Żar rozlał się po całym moim grzbiecie, a oddech się urywał: – Przestań! – krzyknęłam, z szybko bijącym sercem. Rozpostarłam skrzydła.
– Chcesz bym umarła? Może tutaj? – Obejrzała dokładnie stok i szczyt góry.
– Nie! – Kometa wbiegła przed nią.
Nie mogłam odlecieć. Zupełnie mnie zamurowało.
– Nie miałam tego na myśli… – wymamrotałam.
– Dokładnie to miałaś na myśli. – Wpatrywała się we mnie bardziej pozbawiona emocji niż kiedykolwiek wcześniej, jakby wciąż kontrolował ją kryształ.
– Ivette jest po prostu z tym ciężko, jak całej naszej trójce, mamo. – Kometa objęła jej szyję łbem, cofając uszy.
Złożyłam skrzydła. To nie możliwe by ktoś tak silny jak ona skończył w ten sposób.
– Nie była silna.
– Przestań to robić!
– Udawanie silnej to nie to samo… Pomóż mi… – Z zimnych oczu, spłynęły jej łzy.
– Jak, mamo? – zapytała Kometa: – Jak? Daj chociaż małą wskazówkę, najmniejszą. Proszę… – Odsunęła się by spojrzeć na nią: – Próbowałyśmy wszystkiego, zniszczyłyśmy kryształy, Irutt starała się z tobą skontaktować… Przez myśli… – Urwała nagle patrząc na mnie: – Może ty byś spróbowała?
– Nie mieszaj mnie w to.
– To nasza mama, dlaczego chce pomocy od ciebie? Wcześniej nie prosiła o nią. I słyszy twoje myśli…
– Ale ja nie słysze już jej! Jak niby mam to zrobić?!
~*~
Jedynie Kometa wiedziała gdzie ukrywałam kryształy, nie miałyśmy przed sobą tajemnic. Założyła mi jedną połówkę zielonego kryształu na szyję, drugi matce. Na rozłożonym skrzydle trzymając tylko jeden niebieski kryształ, w zasięgu matki, by łatwo było jej po niego chwycić. Mi nie był potrzebny, odkąd połknęłam swój jeszcze w kryjówce Meike. Czasami czułam jak ciąży mi na żołądku, jakbym się przejadła.
– Naprawdę myślisz że to zadziała? – spytałam, wpatrując się w morskie oczy Komety przepełnione nadzieją.
– Jestem pewna.
– Ja też, ale na to że to nie zadziała.
– Irutt zamykała oczy zanim spróbowała rozmawiać z mamą myślami…
Westchnęłam, przyciskając skrzydła do boków, zacisnęłam powieki z całych sił starając się zapanować nad rozbieganymi myślami. Mam do niej spróbować się odezwać?
Zobaczyłam Feniks, choć wciąż zaciskałam powieki. Siostra nie miała ani jednej rany, a z jej kłębu wystawały skrzydła, jedno czarne, drugie białe. Patrzyła na coś z boku. Z mroku zaczęły wyłaniać się nieskończone pola porośnięte soczystą trawą i niebo na którym słońce utknęło z księżycem.
– Ivette! Ivette obudź się! – Kometa szarpała mnie za grzywę: – Ivette! – Przytuliła mnie mocno do siebie. Otworzyłam oczy, łapiąc oddech, jakbym była przed chwilą pod wodą.
– Przestałaś oddychać, zdjęłam kryształ, ale to nie pomogło… Nie róbmy tego więcej…
– Spróbujemy znowu.
– Nie, nigdy więcej. Irutt też się wtedy coś stało, ale nie przestała oddychać… A jakbyś…
Wsunęłam leżący na ziemi naszyjnik z kryształem na skrzydło, zamykając znowu oczy.
– Ivette!
– Zaczekaj… – powiedziałam, tym razem zobaczyłam jedynie ciemność, ale przebijał się przez nią płacz i krzyk. Krwawe ślady prowadziły po zboczu, a ono na sam szczyt klifu. Prosto do źrebaka leżącego na ziemi z szeroko otwartym pyskiem, rozszerzonymi chrapami i wytrzeszczonymi oczami, chyba zostało uduszone. Nad nim rozpaczała ciemnokasztanowa klacz. Za nią stała. Meike. Jej sierść nie była kremowa, jak u Feniks, a śnieżnobiała. Grzywę rozwiewała jej wichura. Zaszarżowałam, przelatując przez nią na wylot, ledwo zdołałam rozłożyć skrzydła nad samą przepaścią. Obróciłam się do Meike, próbując zabić ją samym wzrokiem.
– Miało moc, czy się mylę? – spytała lodowatym głosem Meike.
– Nie musieli… – załkała klacz.
– Nie zdążyło nawet nikomu nic zrobić. Może nigdy by nie zrobiło.
Klacz zapłakała mocniej. Na klif wspieła się Tiziana. Także i ona wydawała się młodsza. I w ciąży. Jej brzuch zaokrąglił się jak wcześniej choćby u Rosity.
– Na pewno by nie zrobiło – stwierdziła Meike.
– By-było przeklęte…
Meike zbliżyła się powolnym krokiem do klaczy.
– Bzdury.
– Meike – odezwała się Tiziana: – Wiesz co sądzimy o twoich poglądach.
Odwróciła się i spojrzała na nią bez emocji: – Dzięki przeklętym pokonalibyśmy Chaosa, nawet to źrebię mogło go zabić, jak można nie skorzystać z takiej przewagi?
– Oni nie zabijaliby dla nas, tylko by nas pozabijali.
Poleciałam dalej do lasu, zaczął się rozmywać, jakby świat składał się jedynie z tego klifu i terenu wokół niego, ale poleciałam dalej, w ciemność. Znowu wyłoniła się z niej Feniks.
– Tu jesteś bezpieczna – powiedziała do kogoś leżącego obok niej, widziałam jedynie karą sierść, taką jak miała matka.
– Mamo… – zawołałam. Poczułam jak Kometa znów próbuje mnie obudzić, nie tym razem. Przyspieszyłam lot, mimo to się od nich oddalałam.
– Feniks! – krzyknęłam, słysząc w swoim głosie własny lęk. Feniks odwróciła do mnie głowę.
– Ivette, odejdź stąd! – krzyknęła z jeszcze większym lękiem niż ja i szeroko otwartymi oczami.
– Przyszłam po mamę… – Nagle znalazłam się kilka kroków od nich.
– Ivette tu jest…
– Nie – poznałam głos mamy, a jak uniosła głowę to już całkiem ją rozpoznałam.
– Ivette! – usłyszałam rozpaczliwy krzyk Komety, już nie czułam jej przy sobie.
– Żywa, jeszcze, mam nadzieję… – odpowiedziała Feniks.
– Gdzie jest? – Mama się rozejrzała i mimo że spojrzała w moją stronę to zdawała się mnie nie widzieć.
– Tam, musisz iść prosto… – Feniks wskazała jej kierunek.
– Śniłaś mi się? – spytałam.
– Próbowałam…
Poczułam silny ból, jakby ktoś próbował złamać mi żebra, zobaczyłam nad sobą Komete stającą dęba.
– Co ty robisz?! Już prawie się udało.
– Nie oddychałaś… – wylądowała przy mnie, po jej policzkach płynęły łzy: – Jak długo mogłabyś przeżyć bez powietrza? Na pewnie nie długo…
– Jeszcze raz.
– Nie! – Kometa porwała naszyjnik, wzbijając się z nim.
– Ty nic nie rozumiesz! Przyprowadziłabym mamę, uwolniłabym ją! Mogłaś jeszcze zaczekać! – Miałam siłę krzyczeć, ale nie miałam siły choćby drgnąć, jakby moje ciało było z kamienia. Kometa odleciała, zabrała ze sobą też drugi kryształ z szyi matki.
– Wracaj! – wrzasnęłam, nie mogąc się poruszyć: – Nie waż się je chować gdzie indziej!
[Irutt]
Odpoczywałam na uboczu stada, powieki same mi opadały, prawie już zasnęłam. Zza drzew wyskoczyła czarna postać, jej szpon już miał zanurzyć się w mojej głowie. Przed oczami mignęła niebieska sierść. Lin powaliła mrocznego konia na ziemię. Odskakując od jego szponów tnących powietrze. Poderwał się momentalnie. Nie wiele brakowało by drasnął ją szponami. Zrobiła unik, znalazła się po jego drugiej stronie, szarpnęła za jego grzywę. Odskoczyła i kopnęła w bok napastnika. Przygniotła do ziemi przednimi kopytami jego głowę i łopatkę. Zabiłam go podduszając już w ciele pumy. Dostrzegłam w chrapach Lin krew, choć nawet jej nie drasnął. Mroczny koń już martwy zmienił się w zwykłego. Kolejny przemieniony.
– Krwawisz. – Spojrzałam na Lin, wracając do swojej postaci. Krew już kapała z jej chrap na śnieg.
– To nic. – Przetarła chrapy o nogę: – Najważniejsze że cię nie zabił.
– Uratowałaś mi życie, dziękuję… – Złapałam na chwilę za jej przednią nogę ogonem. Popatrzyła na niego: – Mam u ciebie dług.
– A ja mnóstwo obowiązków, same się nie zrobią.
– Jak będziesz chciała porozmawiać o ptakach, albo innych zwierzętach to chętnie. – Zabrałam ogon.
– Nie musisz mi się odwdzięczać, uratowanie ciebie to też był mój obowiązek. – Odeszła. Kilku członków stada, patrzyło na nią spanikowanymi oczyma. Obserwowali całe zajście. Podeszła do nich ich uspokoić.
[Rosita]
Odnalazłam córki, podążając w kierunku ich śmiechów. Ukryłam się w cieniu najbliższego drzewa. Rzucały w siebie śniegiem, kopiąc w niego kopytami, brykały, co chwilę się wywracając, turlały się, rzucały na siebie, wstawały, upadały, ciągle się obrzucając śniegiem. Ledwo nadążałam za ich szaloną zabawą. Teraz jeszcze trudniej było mi się przełamać i po prostu do nich zawołać.
Lepiej spróbuje jutro. Odwróciłam się i wtedy zderzyły się ze mną. Całą trójką wpadłyśmy w zaspę śnieżną. Jedna z nich przestała się śmiać, a druga śmiała się jeszcze głośniej niż wcześniej. Erin.
– Przyszłaś się przyłączyć, mamo? – Poderwała się, a wraz z nią Keira. Otrzepały się prosto na mnie.
Głos utknął mi w gardle, już raz próbowałam się nimi zająć i zupełnie zawiodłam, jak…
Erin kopnęła w śnieg, zasypując nim całą moją głowę. Trzepnęłam nią, a córka znów obrzuciła mnie śniegiem. Śmiała się. Gdy znów strzepnęłam śnieg, uśmiechnęłam się do niej, mocą uginając gałąź, drzewa za nimi, tak że cały śnieg spadł prosto na nie.
– Teraz już ci się nie uda! – Erin przeskoczyła przeze mnie. Keira zrobiła to samo. Poderwałam się biegnąc za nimi. Czułam niepewność Keiry i pewien dyskomfort, choć wolałabym czuć jedynie rozbawienie Erin. Miałyśmy drzewa, kilka razy oberwałam śniegiem, gdy Erin łapała po drodzę gałązki i puszczała. Niektóre byłam w stanie przeskoczyć, przed innymi musiałam schylać głowę. Większe drzewa ustąpiły mniejszym, a wraz z nimi galopowałyśmy już po ścieżce prowadzącej na zbocze góry. Wbiegły na nie, Erin przeskakiwała niewidzialne przeszkody. W połowie drogi na szczyt, przewróciła się na bok, sturlała ze stoku ze śmiechem.
– Erin... – prawie krzyknęłam, po chwili rozumiejąc że nic jej nie grozi. Keira ześlizgnęła się za nią, przysiadając na zadzie. Na dole powęszyła w powietrzu, odnajdując siostrę na ziemi, dotknęła jej grzbietu pyskiem. Pokonałam drogę na dół skokami, przy każdym nieco się osuwając wraz z śniegiem, aż znalazłam się przy córkach.
– Chcecie bym opowiedziała wam trochę o swoich przygodach? – spytałam, znacznie bardziej odprężona.
– Pewnie! – odpowiedziała Erin.
– Keira, co o tym myślisz?
– Keira, mówi tak – powiedziała za nią Erin. Jej siostra ułożyła się bokiem do jej boku, z głową odwróconą ode mnie, zupełnie jakby wpatrywała się w niewielki las, z którego tu przybiegłyśmy, choć wiem że nie mogła. Poza tym posklejana śniegiem grzywka przysłaniała jej oczy.
– Keira…
– Zaczniesz już, mamo? Bo zaczynam się nudzić – upomniała się Erin.
Wybrałam na sam początek pierwszą wyprawę poza stado, jak spotkałam Karyme i razem uciekłyśmy od jej ciotki.
Cienie zdążyły się wydłużyć, a powietrze ochłodzić. Jeszcze tak niedawno leżałam zasłuchana – podobnie jak teraz Erin – razem z Ivette w historie opowiadane przez Feniks, myślałyśmy wtedy o sobie jak o siostrach urodzonych tego samego dnia. Jak o bliźniaczkach, ale nigdy nie nawiązałyśmy takiej więzi jak moje córki. Keira podskubywała śnieg z grzywy Erin, z zwróconymi ku mnie uszami. Pamiętam jak Ivette protestowała gdy próbowałam bawić się jej grzywą. Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek się z nią bawiła. Erin odwróciła do Keiry głowę, gdy zbyt mocno ją pociągnęła, zamiast się złościć, sama zaczęła wyskubywać śnieg z jej grzywy.
– Naprawdę niezły… Mamo, dlaczego przerwałaś? – powiedziała mieląc go jednocześnie w pysku. Skrzypnął śnieg, wcześniej też coś słyszałam… Przeniosłam wzrok na stok. Bonnie wspinała się na szczyt, poruszając skrzydłami z tyłu w przód, jak płetwami, jakby stanowiły dla niej balast, którego nie mogła się pozbyć.
– Ale Ivette będzie na ciebie wściekła! – zawołała ucieszona Erin.
– Bonnie, zejdź stamtąd – zawołałam, łagodnym tonem, wracając na stok. Weszła znacznie wyżej niż my wcześniej wbiegłyśmy: – Zrobisz sobie krzywdę.
Spojrzała przed siebie z desperacją, uniosła skrzydła, wybijają się z całej siły ze zbocza.
– Bonnie! – krzyknęłam przerażona. Utrzymała prosto skrzydła, poszybowała łagodnie ku ziemi, niebezpiecznie zbliżając się do lasu, nie starała się zmienić kierunku, ani wylądować bliżej. Użyłam mocy, każąc drzewu o które omal się rozbiła, ugiąć się. Bonnie przeleciała nad nim zahaczając prawie własnymi kopytami o gałęzie. Wstawiła przednie nogi jak podczas skoku, by na nich wylądować. Dotknęła nimi ziemi i od razu zrobiła fikołka wpadając w grubą warstwę śniegu. Pobiegłam do niej z szybko bijącym sercem.
– No, prawie się udało, musisz spróbować wyżej – Erin przybiegła do nas wraz z Keirą. Bonnie szamotała się, próbując wyplątać się z własnych skrzydeł, rozrzuciła wokół śnieg, ślizgając się kopytami o lód pod nim. Erin śmiała się z niej.
– Przestań – Spojrzałam na córkę.
Pokazała mi język, w ogóle nie słuchając. Parsknęła śmiechem jeszcze głośniej, odbijając się przednimi kopytami od ziemi, po tym jak Bonnie udało się wyciągnąć skrzydła spod siebie i jak przypłaciła to stłuczeniem własnego boku o twardą ziemię.
– Bonnie… – Zbliżyłam się, ustawiając się do niej bokiem by mogła się o mnie oprzeć. Zauważyłam łzy na jej policzkach.
– Nie... – Uniosła skrzydło, opadło niczym ciężki głaz: – Yyy… Nie będzie… eee… Ymmm…
Erin zaśmiała się.
– Eeeuuu… Y. Y. Y. Iiiiiii! – wydała z siebie i śmiała się jeszcze głośniej.
Bonnie zapłakała, przysuwając do siebie skrzydła i kryjąc w nich głowę.
– Powiedziałam żebyś przestała! – krzyknęłam, kładąc na chwilę uszy, teraz śmiała się ze mnie. Keira stała blisko niej, z zwróconą głową wprost na mnie, przyciskała uszy do szyi, wargi miała napięte, jak całe ciało.
– Erin, to nie jest śmieszne – powiedziałam, z trudem przyjmując jej emocje.
– Chodź, Bonnie, odprowadzę cię do Komety… – Schyliłam nad nią głowę. Jej skrzydłami wstrząsał płacz, cała w nich zatonęła. Próbowała się odsunąć, upadła z powrotem na bok. Czułam od niej niechęć chyba w stosunku do mnie, choć miałyśmy ze sobą do czynienia po raz pierwszy.
– Musimy porozmawiać. – Spojrzałam na Erin.
Uśmiechnęła się do mnie, patrząc mi wyzywająco w oczy: – Hej, Bonnie, powiedz coś jeszcze… – Zaszła ją od tyłu.
– Zostaw ją. – Złapałam córkę za grzywę.
– Zmuś mnie. – Uderzyła mnie bokiem prosto w żebra, stęknęłam, wypuszczając jej grzywę, skoczyła przed siebie: – Walczymy. – Okrążała mnie i Bonnie, napinając mięśnie do ataku.
– Chcę tylko z tobą porozmawiać, jestem twoją matką.
– Jasne, jasne, Rosita. – Skoczyła ku mnie, osłoniłam Bonnie ścianą z pnącz, uderzyła w nią. Nie miałam innego wyjścia, nie zważała na to że za chwilę ją podepcze. Przewróciła się, znikając za pnączami. Na wydłużającą się chwilę.
– Erin…? – Cofając zieloną ścianę, poczułam jak coś wbija mi się w żebra. Keira wcisnęła w nie pysk. Oberwałam kopniakiem w głowę od Erin.
– Erin! – krzyknęłam. Keira wyrwała mi kilka włosów z ogona, pobiegła prosto na Bonnie. Zatrzymałam ją łapiąc za jej grzywę. Erin wbiegła w moje przednie nogi, nie zdążyłam puścić Kei, więc wywróciłyśmy się obie.
– Erin!!! – Keira wydała z siebie przeraźliwy krzyk.
Erin oparła przednie kopyta na mojej głowie, mogłam ją zrzucić z łatwością, obie miały dopiero pół roku, ale czułam że przegrałam... Nie potrafiłam do nich dotrzeć, ani ich zrozumieć, były zupełnie obce… Brutalne i przerażające. Przeze mnie?
– Serio, mamo? Wstań i walcz! – Wcisnęła mi głowę w śnieg: – Pff, wszystko co opowiadałaś to kłamstwo, jesteś nudna. – Schodząc odbiła się od mojej głowy. Uniosłam ją, kasłaniem i potrząsaniem pozbywając się śniegu z chrap i pyska.
– A może to my zrobiłyśmy źle? – spytała Keira, badając ostrożnie kopytami podłoże nim wstała.
Erin spojrzała na nią zaciekawiona.
– Przesadziłyśmy. Naśmiewanie się z Bonnie było złe i ten atak… – Spuściła głowę.
– Nie zauważyłaś? – Erin przechyliła głowę, z uśmiechem: – Nikt nie powstrzyma nas przed robieniem tego na co mamy ochotę. A to zło i dobro tylko ogranicza.
– Chyba nie mam ochoty ranić innych…
– Ja cię nie zmuszałam.
– Ale my wszystko robimy razem.
– Przecież ci mówiłam że nie! – Tupnęła.
Keira poderwała głowę, jakby nagle coś huknęło.
– Musimy przestać robić tyle rzeczy razem. – Erin poszła w głąb doliny, prosto w stronę stada, ledwo stąd widocznego.
– Erin! – Keira pobiegła za nią.
– Teraz chcę być sama.
– Nie! – Złapała jej grzywy.
Erin pchnęła ją na śnieg.
– Oj, daj spokój, nie możesz zająć się sobą, jak ja? Przecież nie rozstajemy się na zawsze. – Rzuciła się cwałem przed siebie. Keira w mgnieniu oka znalazła się na nogach by pobiec za nią.
Leżałam wciąż w śniegu, trzymając głowę na wysokości grzbietu, patrząc jak Bonnie w końcu wstaje. Jej skrzydła pozostały na ziemi, otrzepała się na tyle na ile jej pozwoliły. Jak obejrzała się na mnie odwróciłam wzrok. Irutt miała rację. Coś we mnie umarło. Już nigdy nie będę taka jak dawniej. Lubiłam dawną siebie, tej niena…
[Lin]
Pozwoliłam zdominować się własnym myślom i szybko tego pożałowałam. Moją jedyną reakcją na spadającą na mnie czaple śniegu, było odchylenie ciała do tyłu i otwarcie pyska. Co nic nie zmieniło, śnieg zasłonił mi oczy. Na moment stałam się bardzo łatwą ofiarą. Zrzuciłam go gwałtownie z łba, nie tylko oczami wyobraźni widząc dziób rozcinający mnie na pół. Już to kiedyś przeżyłam, tyle tylko że ofiarą nie byłam ja, a źrebak szkolący się na obrońcę stada. Tak jakby to było wczoraj…
Małe, czarne igiełki, wyglądające z obrośniętych piórami niczym futrem nóg, trzymały się nagiej gałęzi. Tak liche szpony nie należały do gryfa tylko białej, puchatej sowy. Jej otwarty dziób przybrał dziwny grymas.
– Czy ty się uśmiechasz? – spytałam. Widziałam śmiejącą się papugę, ale nie sowe.
Wylądowała obok mnie. Cała pokryła się czerwonym światłem. Odsunęłam się, gotowa. Zmieniła swój kształt w jednorożca. Światło zgasło już na Irutt.
– Ach… Mogłam się domyślić. – Cofnęłam uszy. Nie, nie tak miałam...
– Nie potrafisz udawać, wciąż mnie nie cierpisz. – Zakręciła ogon, jak jakaś małpa: – A mimo to mnie uratowałaś.
– Ivette cię potrzebuje – skłamałam, bo tak było łatwiej, niż przyznać że to mi zależało by przeżyła: – Resztę koni także, ja mam tylko dopilnować by nic wam się nie stało.
– Czyli to tak? Chce byś złapała i wyszkoliła jej ptasich szpiegów? Na szczęście wszystko co ci powiedziałam o ptakach to bzdury.
– Pozwól że sama to sprawdzę. – Pochyliłam przed nią z pogardą głowę i odeszłam.
– Nie. Żadne niewinne stworzenia nie będą przez to cierpieć. – Wybiegła naprzeciw mnie, odskoczyłam z zasięgu jej rogu wycelowanego w moją szyję: – Przyznasz się do porażki.
– Albo ty powiesz mi prawdziwe fakty. – Podwoiła się na drobną chwilę. Na śnieg spadło kilka kropel krwi z moich chrap. Rozmazałam je kopytem. Nie, nie. Jest gorzej. Otoczyła mnie ciemność i to wcale nie taka w której mogłam widzieć, szum w uszach zagłuszył inne dźwięki, a krew w nozdrzach zapachy. Dobrze że jeszcze czułam, złapałam róg Irutt, jak tylko mnie dotknęła. I wtedy minęło.
– Umierasz… – powiedział biało-zielony jednorożec przede mną.
Trzymałam gałąź, a nie róg, puściłam ją.
– Nie powinno... – Krew napłynęła mi do gardła, zakasłałam, plując nią na własne kopyta, choć celowałam z dala od nich.
– Powinnaś odpoczywać.
– Nie potrzebuje odpoczynku. – Wbiłam w nią wzrok. Jest zima, nie ma bardziej sprzyjającego mi czasu. Nie możliwe bym czuła się gorzej.
– Wtedy myślałam że to zwykłe obrażenia wewnętrzne, nie znam się na tym tak dobrze jak Beerh...
– Dlaczego mnie nie zostawisz w spokoju? – Położyłam też uszy.
– Sama zadawałam sobie to pytanie. – Rozwinęła ogon i zakręciła go znowu: – Wygląda na to że część mnie jest twoją bratnią duszą.
– Nie lubię cię. – Zachwiałam się na nogach, albo to świat się zachwiał, nie ważne co. W jednej chwili znalazłam się na ziemi.
– W porządku. – Przytknęła, przytknął – była jeszcze tym jednorożcem w zielone wzory – do mnie świecący, tym razem na zielono róg. Parzył.
– Oszalałaś?! – poderwałam się. Powaliła mnie zaledwie opierając racice o mój grzbiet.
– Wytrzymasz, inaczej nie potrafię. – Zakołysała ogonem, wygiętym w łuk. Rogiem nagrzewając mój kręgosłup.
– Nie masz pojęcia… Zostaw mnie! – Nie trafiłam po raz drugi w róg, miałam go zbyt blisko by nie trafić. Zniechęciłam ją niedoszłym kopnięciem, przy obrocie na grzbiet, zdążyła odskoczyć. Nagle stała się szybsza, albo to ja wolniejsza. Zakrztusiłam się krwią.
[Rosita]
Biegłam śladami córek. Nie wiele brakowało żebym znowu je zostawiła same sobie. Wciąż jestem ich matką, choć beznadziejną, to i tak powinnam… Będę je chronić, tak jak potrafię.
Usłyszałam rozpaczliwe rżenie Keiry. Porzuciłam ich ślady, kierując się głosem córki, tak szybciej dotarłam do niemal pionowego zbocza, na które wspinały się wyłącznie kozice, a ona właśnie próbowała utrzymać się na jednej z wąskich na dwa źrebięce kopyta półek skalnych. Przywarła do ściany, co chwilę ześlizgiwało jej się jedno z kopyt.
Odruchowo przywołałam pnącza, przestraszyły ją, ześlizgnęła się z krzykiem, zdążyłam ją nimi opleść. Zawisła na nich w powietrzu. Jej głos przepełnił taki ból, że przez chwilę uwierzyłam że coś jej zrobiłam.
– Keira… To moja moc…
– Gdzie E-erin? – spytała płaczliwie i cicho, przebrała nogami, nerwowo nasłuchując i węsząc w powietrzu.
– Ściągnę cię na ziemię. – Pnącza wydłużyły się, aż dotknęła kopytami śniegu. Od razu wskoczyła na najniższą półkę skalną, nieznacznie szerszą od poprzedniej.
– Keira. – Złapałam za jej grzywę, opierając przednie nogi o zbocze. Mimo to wybiła się do skoku, a szarpnięcie spowodowało że prawie zsunęła się z półki. Podciągnęłam ją szybko. Spróbowała znowu. Czułam że ogarnęła ją panika. Oplotłam pnączami jej nogi.
– Keira, spokojnie, nie możesz tam wejść, jest zbyt stromo. Ja pójdę po Erin. – Nie wiedziałam tylko jak. Czułam jak stłumiła złość i frustracje. Przytaknęła mi, zapłakana. Popatrzyłam po półkach, Keira jeszcze mogła się na nich zmieścić, ale ja nie miałam żadnych szans. Pomogłam jej zeskoczyć. Poszła za mną, obchodziłam górę, obok zaczynała się kolejna i następne. Wszystkie o równie stromych zboczach.
– Weszła tamtędy – stwierdziła głosem zbliżonym do szeptu Keira. Zawróciłyśmy. Mogłam jedynie użyć mocy.
Już przy pierwszym drzewie, poszerzającym półkę skalną prawie zabrakło mi tchu. Cofnęłam się, wskakując tam. I tak na samą górę, na największą półkę skalną.
Napięłam wszystkie mięśnie, ale i tak upadłam. Może gdybym więcej ćwiczyła coś takiego z mocą byłoby lepiej?
Nagle całe zmęczenie przeszło, Erin leżała kawałek dalej w czerwonym śniegu, przy kolejnym zboczu, na grzbiecie. Próbowałam ją obudzić z coraz silniejszym kłuciem w klatce piersiowej. Trzęsłam się, z zupełnie zaciśniętym gardłem. Moje łzy spadały na jej ciało. Nie byłam w stanie myśleć, ani określić czy żyje czy już nie, nie byłam w stanie przypomnieć sobie jak to zrobić.
A potem otworzyła oczy. Odskoczyłam, omal nie spadając, pod tylnymi kopytami miałam już krawędź półki. Śmiała się. Z całą grzywą od krwi, coś z niej wystawało, a po chwili spadło prosto w śnieg. Prawie nic nie widziałam, łzy zalały mi oczy.
– Nie sądziłam że dasz się nabrać. Ta krew śmierdziała już z daleka – powiedziała, ponownie wpadając w śmiech.
– Zejdźmy... – wydusiłam.
– Ty pierwsza. – Zaszarżowała nagle.
Spadłam, na półkę poniżej, słysząc trzask drzewa pode mną.
– Erin, co ty robisz?! – Keira chodziła niespokojnie wzdłuż zbocza, niemal kłusowała, jakby nagle miała znów zacząć się tu wspinać.
– Świetnie się bawię – zawołała Erin.
Wzdrygnęłam się, obracając się na brzuch. Zabolało. Pod moje kopyta spadła głowa koźlęcia, brudząc krwią skałę i drzewo. Krzyknęłam. Przycisnęłam się do ściany. Zeskoczyłam na niższa półkę i na kolejną, szybko znajdując się przy Keirze.
– Czy to właśnie jest strach? Jest zabawny. – Erin zeskoczyła za mną.
– Nie zbliżaj się! – krzyknęłam, osłaniając Keire.
– Erin… – Keira próbowała się do niej dostać, ale jej nie pozwoliłam. Zmuszając by cofnęła się aż do ściany. Mid… Erin patrzyła pytająco na Keire.
– Tym razem powalczymy na serio, czy… – Urwała. Oplotłam ją pnączami. Całą, wraz z pyskiem, zakryłam nawet jej oczy.
– Erin? – zawołała Keira.
– Musimy wracać.
– Erin…
Złapałam córkę za grzywę, nie zwracając uwagi na jej krzyki i szarpanie. Biegłam z nią do stada. Mrugałam próbując pozbyć się z pamięci tych martwych oczu koźlęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz