[Kometa]
– Mamo… Ty byś też mogła być pegazem. Skoro Ivette nim jest i ja też, tak jakby… Przynajmniej w połowie, może trochę mniej niż w połowie. Ty bądź razie jesteś nim bardziej w połowie, o ile dziadek był tym pegazem w całości… – Urwałam, wpatrywała się w niebo przez cały czas jak mówiłam. Zniżyłam głowę, wzdychając. Uniosłam ją szybko.
– Założę ci go. – Postanowiłam, ściągając naszyjnik z żółtym kryształem skrzydłem, oba rozpłynęły się w powietrzu, a ja w ostatniej chwili, złapałam kryształ w pysk.
– Nie. – Popatrzyła na mnie chłodno: – Po co zmieniać wykształcone już dawno ciało? Z jakiegoś powodu jest właśnie takie. Tylko z jakiego? – Znów spojrzała w chmury: – Czy wszyscy jesteśmy połączeni?
– Em… Pewnie w jakimś sensie tak… – Pora żebym zapytała ją o… Doświadczenie z źrebakami. Chociaż czy to na pewno aby dobry pomysł? Kogo innego mam zapytać? Ivette coraz częściej o tym myśli.
– Mamo… Jak to jest być matką?
– Jak to jest rosnąć? Urodzić się, co było przed? A może zaczyna się istnieć dopiero wtedy?
Wzięłam głęboki wdech, wstrzymując na chwilę powietrze. Wróci. Ten zielony kryształ w jej klatce piersiowej w końcu się rozpadł i… Po prostu po nim odpoczywa, dochodzi do siebie. Może jej umysł potrzebuje jeszcze trochę więcej czasu? Co prawda nie zauważyłam żadnej poprawy, ale też nie pogorszyło jej się, więc… Może te zmiany są tak niewielkie że ich nie zauważam, może wszystko jeszcze będzie dobrze?
– Pytałam tylko jak się czułaś. Jak Ivette i Rosita były małe, to ty je wychowywałaś… I nadal jesteś naszą mamą, prawda?
Spojrzała na mnie, przestała nawet mrugać, w ogóle nie często mrugała chociaż już nie kontrolował jej kryształ… Nie, nie miałby jak, zniknął, rozpadł się. Patrzyła. Coraz dłużej i dłużej.
– Powiedz coś… Cokolwiek. – Cofnęłam się.
– Jesteś pewna że to byłam ja?
– Nie… Właściwie, może jesteś kimś innym… Teraz? To dziwne, ale… To miałoby więcej sensu. A może nic nie pamiętasz? Nie… Na pewno nic nie pamiętasz. Niepotrzebnie udaje że tak nie jest… Ale jeszcze ani razu się do tego nie przyznałaś. Bo nie pamiętasz?
Wróciła do obserwacji nieba.
– Chcesz żeby Ivette, albo Rosita cię odwiedziły? Namówiłabym je. – Nawet jeśli to okropnie trudne, nie wiem która bardziej tego unikała, chyba obie się w tym prześcigiwały: – Tylko powiedz że chcesz, mamo.
– Czy pokrewieństwo ma znaczenie? Jakie? To tylko organizmy zbudowane na bazie innych. Dlaczego traktują się wyjątkowo?
– Dzisiaj już więcej nie zniosę. – Pokręciłam głową, na moment zamykając oczy: – Wybacz mamo, ale nie martw się, strażnicy będą przy tobie…– Założyłam z powrotem żółty kryształ, wsuwając w naszyjnik głowę: – Jutro z tobą posiedzę.
– Zaczekaj. – Rosita wraz z Irutt, przeszły pomiędzy, mijającymi nas członkami stada. Siostra znów wyglądała na przygnębioną, nawet na mnie nie spojrzała.
– Po co Kometa ma przy tym być? – spytała jej Irutt.
– Zasługuje by tu być, bardziej niż ja.
– Jestem pewna że mama doceni że tu przyszłaś, nawet jeśli tego nie okaże… W głębi duszy na pewno doceni. – Zwróciłam się do Rosity, uśmiechając się do niej pogodnie. W końcu przynajmniej ona się przełamała.
– Porozmawiam z nią telepatycznie, nie wiem jak szybko, ale na pewno rozboli ją głowa, wasz gatunek nie jest stworzony do takiego sposobu porozumiewania się – mówiąc Irutt patrzyła na mnie. Obojętnym wzrokiem. Czy ona coś właśnie do mnie powiedziała?
Rosita stanęła przy moim skrzydle, a Irutt zbliżyła się do mamy, zerkającej na nią przelotnie gdy dotknęła rogiem jej czoła. Obie zamknęły oczy.
[Irutt]
Co…?
Wśród kołyszącej się na wietrze średniej długości trawy, leżał kary pegaz z kremową klaczą opartą o niego, prawie leżała na jego boku, z głową podpartą o jego łopatkę, spoglądała, w górę w jego jasnoniebieskie oczy, niemal białe. Brązowy pysk ogiera zdobiła jasnoszara chrapka, sięgająca ciemnoszarych warg. Otaczały ich niskie jabłonie, z dojrzewającymi dopiero jabłkami.
– Wiesz jak naprawdę było? Ziemią rządziły stworzenia poruszające się na dwóch nogach, o chwytnych przednich kończynach, a nasi przodkowie im służyli. Wszędzie na świecie można znaleźć pozostałości po nich. Rzeczy i ruiny Ich dziwnych budowli. Widziałem nawet obrazy.
Klacz zamrugała wolno, wtulając się łbem bardziej w jego grzywę, zaczęłam ją rozpoznawać. Dzisiaj jej sierść zestarzała się razem z nią, stając się zupełnie biała. Chociaż czym bardziej się jej przyglądałam, zauważałam tą biel tuż przy skórze, jakby… Farbowała czymś sierść nadając jej kremowy odcień?
– Nadawali nam imiona, którymi po dziś dzień nazywamy źrebięta, aby nie zapomnieć o naszej historii. Decydowali o naszym życiu i śmierci, a także tym kim jesteśmy i kim się staniemy. Aczkolwiek wraz z ich odejściem czas niewoli naszych przodków się zakończył. Teraz my powinnyśmy rządzić Ziemią.
– I będziemy – powiedziała niespiesznym, spokojnym głosem, jakby czas się dla nich zatrzymał: – Stado Soprana już przegrało, wciąż używają technik walki, których ich nauczyłam – dodała kpiącym tonem: – Jego daremne próby odzyskania terytorium zdusimy w zarodku.
– Nie wątpię, najdroższa, z tobą u boku z pewnością podbije cały świat. – Otarł się o jej głowę swoją: – Wiesz co bym chciał? Nazwać któregoś ze swoich źrebiąt Feniks, pokazałbym reszcie pegazów że mogą wsadzić tą swoją opowieść między bajki.
– Pierwsze źrebię nazwę ja. – Meike musnęła go w policzek, nie mając ochoty zabierać od niego swojego pyska, dodała: – Nasze źrebaki będą idealne tak jak my.
Zapadła ciemność, rozproszona przez przebijające się przez powieki słońce. Słyszałam jak woła mnie Rosita, ledwo otrząsnęłam się z tego, otwierając oczy. Mój róg już nie dotykał głowy Chaos, leżała na boku, z grymasem bólu na pysku i zaciśniętymi oczami. Rosita dotykała mojego boku, w jej oczach malował się niepokój.
– Irutt, słyszysz mnie?
– Już tak… Widziałam coś czego nie powinnam widzieć. Wspomnienie, ale nie należące do Chaos, wtedy jeszcze się nie urodziła.
– Ale… To możliwe? – spytała Kometa, kładąc uszy, a po sekundzie z powrotem kierując je ku mnie.
– Nie. – Popatrzyłam i na nią, z niechęcią i na Rosite, z spojrzeniem mówiącym abyśmy kontynuuowały tą rozmowę, same, gdzieś indziej.
[Rosita]
Odeszłam kawałek z Irutt, poza zasięg uszu i oczu stada. Weszłyśmy do lasu i od razu się zatrzymałyśmy. Dalej mogliby podsłuchać nas strażnicy.
– Być może zielony kryształ spowodował obecność tych wspomnień w jej umyśle, wtedy pozostali także musieliby je mieć – szepnęła Irutt: – Zielony kryształ jest nośnikiem myśli, to miałoby sens.
– A jak utkniesz? I nie będę potrafiła cię z tego wyciągnąć? Byłaś w transie nawet po tym jak odsunęłam cię od mamy. – Cofnęłam uszy, patrząc na nią z lękiem.
– Wspomnienie się urwało, pewnie wtedy kiedy mnie odsunęłaś. To oznacza że nie mogę utknąć, poza tym wcześniej też tylko z Chaos wystąpił ten problem.
– Zaczniemy od Flavi?
[Kometa]
– Idź, zaopiekuje się nią, pani – obiecała Dzisel, kładąc obok mamy garść lian dla Ajiri, albo kogoś innego.... Chyba... Nie. Nie wiem dlaczego pomyślałam że chciała ją nimi związać, po co miałaby to zrobić? Często przynosiła jakieś rzeczy ze sobą, na tym polegała jej rola w stadzie.
– Nie ma sensu mówić ci znowu żebyś tak mnie nie nazywała, prawda? – Skrzywiłam się, jednocześnie uśmiechając się do niej jakbym zjadła coś zbyt kwaśnego.
– Nie chcę się narazić przywódczyni, pani. – Pochyliła głowę: – Więc nie, nie ma sensu – szepnęła ukradkiem: – Szczerze to dość stresujące za każdym razem ci odmawiać, nie chcę zezłościć Ivette.
– To dla Ajiri? – Wskazałam na liany.
– Tak, wykorzystuje je do opatrunków.
– Dam je jej po drodzę. Pewnie jest z Ivette. – Złapałam je w pysk.
– Dziękuje, pani… – odpowiedziała z wahaniem Dzisel.
Zrobiło się ciemno, raczej bardziej przez pojawienie się ciemnych chmur na niebie, niż z powodu… Popołudnia? Wypatrywałam słońca, tak naprawdę nie potrafiłam określić ile minęło czasu, nigdzie nie mogąc go dostrzec… Patrzyłam teraz w niebo jak mama. To dość przerażające… Nie, nie skończyła tak od patrzenia na nie, tylko przez kryształ… To normalne, patrzeć w niebo, który koń tego nie robi? Inni wcześniej kontrolowani przez zielone kryształy też jeszcze nie doszli…
Podskoczyłam, przez nagły rozbłysk, rozświetlił chmury, piorun przeszył niebo uderzając w las. Zagrzmiało. Przebiegłam kawałek lasu, w poszukiwaniu Ivette, runął deszcz. Ktoś krzyknął, brzmiało jak źrebię. Zahamowałam gwałtownie. Dźwięki kopyt dochodziły z każdej strony, chyba strażnicy pobiegli na raz szukać schronienia przed ulewą. Mokra grzywka opadła mi na oczy, a o nogi coś uderzyło. Odrzuciłam grzywkę do tyłu, podrzucając przy tym łbem.
W dole patrzyła na mnie brązowa główka wystająca z ogromnych skrzydeł, dużymi, bursztynowymi oczami, z otwartym do połowy ciemnym pyszczkiem, z odmianą wyglądającą jak duża biała kropla spływająca między rozwarte chrapy. Półmrok rozjaśniła kolejna błyskawica. Mała schowała głowę za skrzydłami, krzyknęła przerażona, jak ogłuszył nas kolejny grzmot. A przynajmniej mnie, przez zbyt wyostrzony słuch. Położyłam się, kładąc liany obok siebie.
– To tylko burza. – Przywarłam bokiem do małej: – Jak będziemy nisko to nic nam nie zrobi.
Ku nam biegły kolejne źrebaki, Erin i Keira, bardzo blisko siebie, ocierały się bokami. Wciąż słabo je odróżniałam… Chyba Keira ukrywała się za Erin.
– Ciociu, co będziesz robiła z tymi lianami? – spytała, chyba, Erin.
– To dla Ajiri…
– Poznałaś już Bonnie? Przyprowadziłyśmy ją, uciekła prosto do ciebie, ciociu. – Erin spojrzała w niebo, wprost na błyskawice, przymykając oczy przez ulewę: – Uwielbiam taką pogodę. – Po jej słowach zagrzmiało.
Bonnie krzyknęła. A Keira wtuliła się w Erin.
– Byłyście poza stadem?
– A gdzie znalazłybyśmy Bonnie?
– Myślałam że ćwiczysz z Ivette… Pewnie ćwiczyłaś, dawno temu, musi być już późno. – Zaczęłam widzieć na szaro, więc albo zapadała noc, albo zrobiło się tak bardzo ciemno przez chmury.
– Wracamy na równinę.
– Mogę pójść z wami – zaproponowałam, zerkając dłużej na Erin, podziwiała burzę, która co chwilę złowrogo oświetlała jej pysk: – Właściwie tak, lepiej jak pójdę z wami. – Wstałam. Bonnie wciąż krzyczała po każdym grzmocie i nie wyglądała jakby chciała wyjść spod własnych skrzydeł.
Bliźniaczki ruszyły na ścieżkę prowadzącą na równinę.
– Cześć Bonnie! – zawołała jedna z nich: – Opowiesz nam jak było fajnie samemu w taką burzę.
– Nie! – Mała zerwała się gwałtownie, potykając się o własne skrzydła, wpadła we mnie. Przemieściła się szybko kawałek, nogi plątały się pod nią, ciągnęła skrzydła po ziemi, próbowała je unieść, były całe mokre, przez co zbyt ciężkie i na samych próbach się skończyło.
– Zaczekajcie – powiedziałam, ruszając za Bonnie i bliźniaczkami. Klaczka potknęła się kolejny raz, lądując na ziemi, omal na nią nie nadepnęłam.
– My idziemy, nie chce mi się już czekać na Bonnie. – Erin obejrzała się na nas. Na pewno Erin. Po czym obie odbiegły, zaczepiając się po drodzę, zniknęły za drzewami.
– To łaskocze… – Usłyszałam śmiech jednej z nich.
– Dobra, idźcie – stwierdziłam. Bonnie wpatrywała się we mnie wystraszona. Jak zagrzmiało znów zaczęła przypominać drżącą, pierzastą kulkę.
[Ivette]
Otrzepałam się, wymachując skrzydłami by pozbyć się z nich nadmiaru wody. Kometa miała wrócić lada chwila. Ile jeszcze czasu zmarnuje z tym czymś co zostało z naszej matki? Dostrzegłam niebieski kształt w smugach deszczu niedaleko siebie.
– Już? – spytałam Lin.
– Większość nie wspomniała o was niczego przydatnego. Tylko przeklęci mówili coś o powrocie Meike, że ich ukarze że cię słuchają, i że muszą zmienić stronę póki nie jest na to za późno – powiedziała z obojętnością wymalowaną na pysku.
– Świetnie sobie poradziłaś, jestem pod wrażeniem – powiedziałam, po czym kazałam w myślach Sheili uspać zaklętych przy najbliższej okazji, a potem założyć im wszystkim czerwone kryształy. Na koniec gdy moc Sheili ich obudzi, miała im powiedzieć że nic się przede mną nie ukryje.
– Pani, to wszystko? – zapytała z rozczarowaniem Lin.
– Zorientuj się czy nikt jeszcze nie planuje się zbuntować.
– Ogólnie boją się ciebie, ktoś wspomniał że brakuje kryształów. Generalnie narzekają, ale większość koni potrafi tylko gadać i czekać aż ktoś rozwiąże wszystkie ich problemy.
– Wspomniałaś coś o gryfie, dlaczego miałabyś się do niego zakradać?
– Walczyłam z nim, broniłam całego stada.
– Jak?
Lin wybiła się w górę, na wysokość wysokiego drzewa, spadła na wszystkie cztery nogi, nie wyglądając jakby to zrobiło na niej jakiekolwiek wrażenie.
– Twoja moc? – zgadywałam.
– Umiejętność. – Cofnęła uszy: – Każdy niebieski koń tak potrafi.
Karyme nie potrafiła, nie ważne.
– Pomożesz mi pozabijać wszystkie sroki. – Nadaje się do tego idealnie, przez tą umiejętność, jak ją nazywa.
– Nikomu nie zagrażają – zauważyła.
– Oczywiście że zagrażają, Meike, nasz wróg wysyła je na przeszpiegi, może wydać ci się to dziwne, ale…
– Wychowała je, wiem – przerwała mi: – Mój poprzedni przywódca ma papugę.
– Więc wiesz jak to się robi?
– Mniej więcej, obserwowałam Kalema, wiem że to bardzo czasochłonne. Musiał zastąpić pisklęciu rodziców.
– Zajmiesz się też tym?
– Nie będę zabijała srok. Teraz będzie ciężko zdobyć jajka, ale na wiosnę… – przerwała. Nabrała garść powietrza, wzdychając: – Tylko wtedy będzie dla mnie za ciepło – dodała niechętnie.
– Dzisel, Morgana i Fox ci pomogą, wychowasz mi kilku szpiegów, mają być szybcy i najlepiej mali. Jaki gatunek proponujesz? – Strzepnęłam z siebie krople deszczu, nie przestawało lać. Lin stała niewzruszona jak ochlapałam ją wodą, zresztą cała nią ociekała.
– Znam tylko tą jedną papugę, nie wiem nic o innych ptakach. Ale wiem kto będzie cokolwiek wiedział. I chyba nie będzie miała nic przeciwko podzielić się ze mną wiedzą.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć – podkreśliłam ostrzejszym tonem: – Poza tobą i końmi które ci wybrałam do pomocy.
– Nie zamierzałam jej niczego powiedzieć. – Położyła uszy, podrzucając w irytacji ogonem: – Nie znoszę jej.
– Dobrze, jak już się czegoś dowiesz, przedstawisz mi propozycje.
– A to maliny, które nie mają akurat malin owoców… – Głos Komety dobiegł z lasu, przez deszcz nie usłyszałam jej kroków. Czy ona prowadziła tu matkę? Obejrzałam się. Na razie nie widząc niczego oprócz drzew.
– Idź już – ponagliłam Lin. Zawróciła do stada. Mogłaby iść szybciej, lepiej by Kometa jej ze mną nie widziała.
– Ale liście też są dobre… Z tego co pamiętam, dawno ich nie jadłam i już raczej nie będę mogła… – Kometa wyłoniła się zza drzew za mną, z pegaziątkiem o przerośniętych skrzydłach, nie potrafiło ich nawet dobrze złożyć, całe umorusało je w błocie ciągnąc za sobą. Wpatrywało się w nią pytająco.
– Chcesz spróbować? – Kometa podała źrebięciu liście malin.
– Yhym...
– Co to za źrebię? – odezwałam się, zbliżając do nich, bo ona raczej dalej będzie udawać że mnie nie widzi. Znów się o to gniewa?
– To Bonnie, bliźniaczki ją znalazły. – Oparła na kłębie małej głowę, nawet nie patrząc na mnie.
Podrzucając ogonem i tupiąc kopytem, cofnęłam uszy, powstrzymując się od ich całkowitego położenia.
– Całkiem samą… – kontynuuowała Kometa: – Chyba jej stado ją porzuciło. Nie ma rodziców. – Spojrzała na mnie znacząco, uśmiechając się.
– Bo one w ogóle nie wymykały się ze stada, na przykład dzisiaj – stwierdziłam z ironią: – Bonnie też mogła.
– Nie ma rodziców, jestem pewna.
Zmrużyłam oczy: – Chyba nie zamierzasz jej przygarnąć?
– Mówiłaś że potrzebujesz następcy… A ja… Możemy ją...
– Adoptować? Nie.
– To...
– Mówiąc następca miałam na myśli własne źrebię. Własnej krwi.
– Jak miałybyśmy…? Ja przecież… Choćbym chciała nie mogę...
– I dobrze. Nie mówmy już o tym. Fox zabierze źrebaka do Ajiri, niech się nim zajmie, a my chodźmy spać.
– Czekaj… – Kometa zasłoniła źrebię, rozkładając skrzydła w tył, tak by je dodatkowo ukryły: – Czy… Chcesz zajść w ciąże? Z kimś innym? Znaczy...
– Nie mów o tym przy źrebaku – wycedziłam.
– Ale chcesz…? – Wpatrywała się we mnie jakbym ją zraniła.
Zacisnęłam zęby. Dobrze wie co przeżyłam z Rositą. Mam teraz pójść w ślady matki i sama przygarnąć obce źrebię?
Już się nie odezwała, nigdy tak długo nie czekała na odpowiedź. Westchnęłam, zwieszając głowę: – Nawet jeśli wybiorę jakiegoś ogiera by zajść z nim w ciąże to nic nie znaczy. – Na samą myśl robiło mi się niedobrze, przechodzenie całej ciąży też nie napawało optymizmem, a poród i cała reszta... Ale nie ma innego sposobu: – Kocham tylko ciebie, powinnaś to wiedzieć – dodałam z pretensją, wbijając wzrok w ziemię.
Podeszła do mnie, objęła mnie łbem, mój pysk zanurzył się w jej, ciemnobrązowej, prawie czarnej, miękkiej grzywie, przymknęłam oczy, prawie je zamykając. Wreszcie przestała mi to wypominać, skąd mogłam wiedzieć że to nieodwracalne? I że już na zawsze pozostanie mrocznym koniem. Przecież kontrolowani nie myślą samodzielnie, więc Sheila nie myślała by mi o tym powiedzieć.
Kometa przeczesała mój spięty grzbiet, napuszyłam wszystkie pióra, ignorując ulewę.
– Nie wyobrażam sobie żebyś… – szepnęła: – Robiła to z kimś innym... Niż ze mną. – Wtuliła swój policzek w mój kłąb, z którego wyrastały skrzydła: – Daj szansę Bonnie… Jest nawet podobna do nas, mogłbyśmy poudawać…
– Niech będzie...
– Albo… Co? – Odsunęła się patrząc na mnie zdumiona. Po chwili uśmiechnęła się, obejmując mnie jeszcze mocniej.
– Dopóki nie znajdę odpowiedniego ogiera.
– Jestem pewna że taki nie istnieje. Zresztą nie będziesz musiała szukać tego ogiera, albo zachodzić w ciąże, z kimś innym…
Westchnęłam.
– Bonnie będzie idealną następczynią i… Naszą córką. – Spojrzała ciepło na zasypiające źrebię. Córką? Absolutnie nie. Nie moją.
Zresztą jakby to miało wyglądać? Myśli że stado to zaakceptuje? Została mi tylko Sheila do obrony, a jeśli postanowią się zbuntować i znajdą choć jeden niebieski kryształ to nawet ona mi nie pomoże. Na pewno nie zebrałam wszystkich kryształów, choć jednorożce skuteczniej je wyszukiwały, jak jeszcze miałam je pod kontrolą, to niewykonalne. Zresztą stado może pozyskać kryształy od mrocznych koni. Może już spiskują przeciwko mnie.
– Chodź, córeczko. – Kometa obudziła Bonnie, pomagając jej wstać.
– Nie… – Nie mów tak do niej, chciałam powiedzieć, ale w porę się powstrzymałam.
Kometa spojrzała na mnie: – O co chodzi, skarbie?
– Nie ważne, jestem po prostu zmęczona. – Minęłam ją. Zaczekam na nią pod wzgórzem.
~*~
Wróciłam z krótkiego skontrolowania granic i strażników, dołączając do Komety, obserwowała uśmiechnięta małą. Bonnie kręciła się wokół niej, szorując skrzydłami po ziemi i skubiąc trawę raz z jednego miejsca raz z drugiego, jakby nie mogła wybrać gdzie chce jeść. Sama zabrałam się do jedzenia, parskając ostrzegawczo gdy klaczka zanadto się zbliżała.
– Kochanie, pójdę do mamy, zaopiekujesz się Bonnie? – Kometa wtuliła we mnie głowę.
– To i tak nie ma sensu, jej wszystko jedno czy tam jesteś czy cię nie ma. – Wybierałam najbardziej soczyste źdźbła trawy, przez krótką chwilę żałując że Kometa nie może do mnie dołączyć. Ale to tylko jedzenie. Nic nie znaczy.
– Na pewno nie, gdzieś w głębi…
– To się nie zmieni, straciłyśmy matkę od chwili w której poszła za mnie zginąć do mrocznych koni. – Uniosłam głowę, patrząc jej w morskie oczy. Czy to wszystko wydarzyło się dlatego że nie potrafiłam jej sobie odpuścić? To nie nasza wina że jesteśmy spokrewnione, gdybym mogła zrobiłabym wszystko byśmy nie były. Nigdy nie chciałam by była moją siostrą tylko partnerką.
– Gdyby cała nasza trójka ją wspierała szybciej doszłaby do siebie, może…
– Czy ktokolwiek z tego wyszedł? Nie.
– Karyme…?
– W jej przypadku nie miało co się poprawić.
– Była najkrócej pod wpływem kryształu… Może inni potrzebują po prostu więcej czasu? I wsparcia. Rosita wczoraj spróbowała…
Zacisnęłam zęby. Myśli że porównywanie do przybłędy ma mnie zachęcić?
– Pójdę już, spotkamy się później. – Zbliżyła pysk do mojego.
– Idź już. – Odwróciłam głowę.
Stała jeszcze chwilę obok mnie, zanim poszła. Nie pamiętam kiedy ostatnio spędziłyśmy miło czas. Wczoraj? Przez kilka sekund. By przekonać mnie do tej sieroty z przerośniętymi skrzydłami.
Skończyłam posiłek zanim na dobre go zaczęłam. Bonnie wpatrywała się we mnie z kawałkiem trawy w jednej z chrap. To ma być następczyni? Jest najbardziej żałosnym źrebakiem jakiego widziałam.
– Złóż porządnie skrzydła. – Poprawiłam jej jedno swoim. Zrzucając ten strzępek trawy.
Przechyliła głowę.
– Na co czekasz? – Wskazałam jej łbem drugie ze skrzydeł, opierające się wciąż o ziemię.
Poprawiła je.
– Idziemy. – Zaprowadziłam ją na dużą polanę, po drodzę znowu zaczęła ciągnąć skrzydła za sobą. Głupie źrebię. Wbiłam w nią wzrok. Dźwignęła je z cichym sapnięciem. Pobrudziła nimi swoją kasztanową, ciemniejszą niż u Komety, sierść.
– Nie masz siły nieść własnych skrzydeł, a co dopiero jakbyś miała walczyć. – Wyprostowałam się, patrząc na nią z góry: – Pewnie też nie potrafisz latać – parsknęłam z rezygnacją: – Rozłóż skrzydła.
Patrzyła na mnie pytająco.
– Rozłóż je. – Rozpostarłam własne skrzydła, dopiero wtedy zrozumiała. Co z tego jak opadły jej na ziemię i nie potrafiła ich utrzymać w powietrzu.
– Co się stało z twoimi rodzicami? – spytałam.
Przekrzywiła głowę. Czyżby?
– Rozumiesz co mówię? – spytałam ostrzej.
Zamrugała, jej bursztynowe oczy się zaszkliły.
– Cześć, ciociu! – Erin wyskoczyła z krzaków, jakby specjalnie czekała aż będę obok nich przechodzić.
Bonnie schowała się momentalnie za skrzydłami, wychyliła zza nich głowę.
– Zaczynamy? – Erin chwyciła gałązkę leżącą w mchu, strząsając z niej ziemię. Wykorzystywałam Erin do zapanowania nad swoimi nerwami, była najbardziej irytującą osobą jaką znałam, ale nawet ona byłaby lepszą następczynią niż Bonnie, mimo że to córka przybłędy… Kometa byłaby zachwycona myślą że wybrałam jej siostrzenice, może porzuciłaby pomysł by to Bonnie przygotowywać do tej roli?
– Hej, ciociu, zaczynamy czy nie? – Erin trąciła mnie swoją łopatką w przednią nogę.
– Tym razem ja spróbuje ci ją odebrać i nie…
– Nie używamy zębów i nie opuszczamy polany, wiem – dokończyła ze znudzeniem, przewracając oczami.
– Bonnie, odejdź gdzieś na bok. – Odsunęłam klaczkę skrzydłem, spojrzała na mnie zmieszana: – Idź.
Odeszła kawałek ze spuszczoną głową, oglądając się na nas.
– Stój tam i obserwuj, to najlepiej ci wychodzi. – Zmierzyłam ją wzrokiem, wskazując jej drzewo o grubym, niemal gładkim pniu.
– Ale po co? Niech też spróbuje odebrać mi gałąź. Dalej Bonnie! – Erin podrzuciła gałęzią, łapiąc ją w powietrzu. Zamachnęłam się na nią skrzydłem, odskoczyła. Przebiegła tuż przed chrapami Bonnie, zawróciła, wymachując przed nią gałęzią. Bonnie się odsunęła. Natarłam z boku na Erin, przeturlała się, przeszybowałam nad nią, chwytając za gałąź. Kopnęła tylnymi kopytami w moje przednie nogi. Poluźniłam uścisk, rzuciła się, z gałęzią, biegiem wokół polany. Zaatakowałam ponownie z boku, a kiedy się wywróciła, wyrwałam gwałtownym ruchem gałązkę z jej pyska.
– Koniec. – Odrzuciłam ją z powrotem na mech.
– Byłoby nudno cały czas wygrywać, ciociu. – Podniosła się: – Co powiesz na rewanż? – Zniżyła głowę patrząc na mnie wyzywająco, na szeroko rozstawionych nogach.
Został jeszcze Pasco, ale on nie ma ze mną nic wspólnego. Erin jest chociaż spokrewniona z Kometą, w końcu jej matka i Kometa mają wspólnego ojca. Mogłyby też dzielić matkę, wtedy nie byłybyśmy spokrewnione. Zresztą… Jesteśmy tylko w połowie spokrewnione. I o połowę za dużo.
– Teraz nauczę cię czegoś innego. Jak przewodzić stadem – zrobiłam krótką pauzę, by te słowa w pełni do niej dotarły i do mnie, to absurd żebym ją uczyła: – Tak na wszelki wypadek, nie myśl że kiedykolwiek przejmiesz to stado. Musiałabym nie mieć innego wyboru.
– Mam się uczyć jak chodzić po lesie?
– Widać że nie masz o tym żadnego pojęcia.
– Spróbuj mnie zaciekawić, a jak nie to kończymy.
Tupnęłam kopytem, rozkładając skrzydła i kładąc uszy: – Nie. Nigdzie nie pójdziesz dopóki ci nie pozwolę. – Zbliżyłam do niej gwałtownie pysk, mierzyłyśmy sobie w oczy.
Roześmiała się.
– Serio? Założe się że uda mi się ci wymknąć i nic na to nie poradzisz.
– To nie jest zabawa! – Pchnęłam ją na drzewo, przyciskając do niego: – Mam dość twojego olewania wszystkiego co mówię!
– Zaczniemy? – Przechyliła lekceważąco głowę. Zacisnęłam mocniej zęby, trafiłam blisko jej głowy skrzydłem, ani drgnęła.
– Spudłowałaś, ciociu.
– Nie spudłowałam – wycedziłam: – To było ostrzeżenie.
– Uwielbiam twoje towarzystwo, chociaż powoli zaczynasz robić się przewidywalna.
Puściłam ją. Rzuciła się na Bonnie, wywracając się z nią na korzenie wystające z ziemi.
– Ał! Ał!
– Trzymaj. – Erin wepchnęła w jej pysk gałązkę, zeskakując z niej. Jak Bonnie wstała Erin od razu jej ją odebrała, klaczka sama ją puściła.
– Masz trzymać i uciekać, inaczej to nie ma sensu. – Erin podała jej ją znowu. Bonnie złapała za jej koniec. Erin pociągnęła, po chwili się siłowały. Na zmianę jedna z nich cofała się, a druga podchodziła. Bonnie zdołała przesunąć nieco Erin po ziemi, ta nie była jej dłużna, ale musiała włożyć w to więcej wysiłku, mocniej się odbić kopytami od podłoża. Końcem końców to Erin wygrała, Bonnie przewróciła się potykając o własne skrzydło.
Nie ma mowy, nie będę uczyła ani Bonnie, ani Erin na następczyni. Jak komukolwiek powie o tym co jej powiedziałam to się wyprze.
– Erin! – zawołała Rosita, szła prosto tutaj.
– Idź już – syknęłam. Wolałam by przybłęda nie widziała teraz Bonnie. Ani tego że przebywam z jej godną pożałowania córką.
– Ciekawiej bę…
– Już. – Złapałam ją za grzywę, wykręciła się, trafiłam w nią skrzydłem, dobrze wiedząc że spróbuje uciec, przysunęłam ją do siebie by wypchnąć ją do lasu ku Rosicie.
– Znowu jest z tobą? Co jej zrobiłaś? – Podeszła szybko, oglądając dokładnie córkę.
– Jeny, tylko ćwiczyłyśmy – stwierdziła Erin: – To zwykłe zadrapania.
– Dlaczego z nią trenujesz?
Zawróciłam, postanawiając zostawić Bonnie z Sheilą, to i tak nie zrobi jej żadnej różnicy. Odprowadziłam ją tylko z powrotem na równinę.
[Irutt]
W lesie zupełnie ucichło gdy Ivette go opuściła z skrzydlatym źrebięciem, nie zdawała sobie sprawy że obserwowałam cały jej trening z Erin z góry, oczami jaskółki. Nie zorientowała się że nie ma do czynienia z Rositą tylko ze mną.
– Poznałaś jej słabości? – spytałam, z Rosity wracając do swojej postaci.
Erin w odpowiedzi uśmiechnęła się przebiegle.
– Sprytne – powiedziała, uważnie mi się przypatrując: – Nawet ja się nie zorientowałam.
Gdyby Ivette nie miała się nabrać, nie musiałabym się starać, Erin zbyt słabo znała własną matkę by się zorientować.
– Przyjdź w nocy na plaże, dasz radę wymknąć się niezauważona? – Podskoczyłam, przemieniając się w jaskółkę.
– Bez problemu. – Erin zadarła głowę, odprowadzając mnie spojrzeniem. Mijałam w locie gałęzie, wylatując na równinę, przemknęłam nad głową Ivette, gdy wylądowała przed nią Sheila, dalej kierując się bliżej wyżyn, gdzie zwykle nie przebywał żaden koń. Położyłam się wygodnie w własnej postaci, w cieniu drzew, rosnących przy wyżynach, obserwując przelatujące stada wróbli.
Pozwoliłam Erin dopowiedzieć swoją własną historię do naszych potajemnych treningów, starałam się by spotkania były tajemnicze i ekscytujące dla małej, uczyłam jej samoobrony. Przyda jej się to kiedy Ivette przesadzi i spróbuje zrobić jej krzywdę. I nie tylko, pakowała się w tyle problemów, że to kwetia czasu aż…
– Jak przestałam szukać to nagle sama się zjawiasz. – Lin wyszła za drzewa, cała mokra od błota i wody.
– Tylko po co miałabyś mnie szukać? – Obejrzałam się na nią przez własny grzbiet. Zaczęła iść ku mnie, ruchem głowy podążyłam za nią. Położyła się bezceremonialnie obok. Postawiłam zaskoczona uszy, wyginając ogon w łuk.
– Nic mi nie zrobiłaś, powinnam cię poznać, zanim cię ocenie. Chciałabym poznać prawdziwego jednorożca.
Pomyślałam o zabawach z Livviri na które zawsze zapraszała przeszłą mnie i uśmiechnęłam się zupełnie jakby tu przy mnie leżała. Spróbowałam nawet złapać ją za ogon. Odchrząknęłam, gdy natrafiłam na długi, miękki i zimny jak śnieg ogon Lin. Co ja robię? Natychmiast zabrałam swój ogon, odwracając wzrok.
– Wolisz zostać czy gdzieś iść? – spytałam. Dlaczego obcowanie z niebieską klaczą wywołało pozytywne wspomnienia? Co takiego w niej było skoro przypomniała mi o Livviri, zupełnie się od siebie różnią. Nie wolno mi poddać się wpływom innych gatunków, muszę być lojalna wobec własnego.
– Iść...? Tak, wolę iść. – Wstała: – Lubisz ptaki? – spytała gdy się podnosiłam.
– Nie tylko, a ty? – Nie potrafiłam sobie tego odpuścić, dlaczego przez chwilę tak mnie zamroczyło?
– Fascynowały mnie od źrebaka, odkąd poznałam Papugę, ale nigdy nie miałam czasu by czegoś się o nich dowiedzieć.
– Papugę? – Popatrzyłam na wróble. Tłoczyły się blisko siebie na gałęzi, strosząc wszystkie pióra,
– Przyjaciółkę Kalema, znalazł ją gdy wypadła z gniazda, jej rodzice ją porzucili, więc on się nią zajął, nazwa ją po prostu Papugą, została z nim w jego stadzie, pewnie uważa go za ojca, szkoda że on jej tak nie postrzega.
– Chciałaś by odleciała z tobą?
– Wiedziałam że tego nie zrobi. – W jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie.
– Ale mimo to chciałabyś tego?
– Tak… Jakie najbardziej lubisz ptaki?
– To oczywiste, jaskółki, tak jak moja mama. – Spojrzałam znowu na nią, tym razem sama uciekła wzrokiem, prosto na mój ogon, zbliżyłam go do siebie, więcej jej nie dotknę. Nie w ten sposób.
– Jakie one są?
– Właśnie takie. – Zmieniłam się w jaskółkę, zamiast iść, poleciałam, chcąc odciąć się od Lin kawałkiem nieba: – Żyją w stadach, żywią się owadami, łapią je w powietrzu, zimą nie znalazłyby pożywienia, więc odlatują w cieplejsze miejsca. Poza tym zmarzły by tutaj.
– A które ptaki radzą sobie z każdą porą roku? Są silne, mądre, chętne do współpracy?
Nie zdawała sobie sprawy że widziałam ją jak coś kombinowała z Ivette. Ivette, którą to ja ostrzegłam przed srokami wyszkolonymi na szpiegów Meike.
– Kruki – zmieniłam się w jednego: – Współpracują z wilkami, ale są na tyle przebiegłe że nie znajdziesz ich gniazd.
Czy zorientowała się teraz że wiem, a może uznała za przypadek że akurat o tym wspominam?
– Co robią z wilkami? – zapytała.
– Chodzi o pożywienie, kruki i wilki żywią się innymi zwierzętami, wilki mogą zabić większe zwierzęta, a kruki mogą je doprowadzić do łatwych ofiar, rannych, bądź chorych, które są dla nich za duże do upolowania. Kruki ostrzegają też wilki przed zagrożeniami, a kiedy lądują by zjeść, to wilki je chronią. Długo nie widziałam już kruków.
A może źle ją oceniłam? Nie muszę jej mówić prawdy, jeśli to zwykła pogawędka nic nie straci, a jeśli zbiera informacje to niczego przydatnego się ode mnie nie dowie.
[Ivette]
Sheila wylądowała przede mną, gdy jej wzrok padł na Bonnie nagle przycisnęła ją do ziemi i już miała zabić.
– Stój! – Uderzyłam w jej bok skrzydłem. Zastygła w bezruchu, zepchnęłam ją z źrebięcia: – Co to ma znaczyć? – wycedziłam, zasłaniając małą własnymi skrzydłami, czulam jak dygocze pod nimi. Parę koni spojrzało w naszym kierunku. Co ja takiego pomyślałam że Sheila zachowała się w tak idiotyczny sposób? I to przy moim stadzie.
– Zgubiłam ją…
– Cicho – syknęłam. “Pokaż mi”, dodałam w myślach. Pokazała mi swoje nieudane polowanie, a przecież zabroniłam jej popełniać jakiekolwiek błędy. Bonnie miała paść jej kolejną ofiarą, trafić do Komety jako danie, a nie materiał na córkę, ale ojciec źrebaka przyłapał Sheile, nosił niebieski kryształ, więc nie mogła go powstrzymać swoją mocą. Porwała źrebaka, pegaz ścigał ją po niebie, wleciał w nią, a wtedy upuściła Bonnie w sam środek lasu, Sheila walczyła z jej ojcem do momentu aż go zabiła i to jego przygotowała wczoraj dla Komety. Dzisiaj szukała Bonnie by ją też zlikwidować.
Jak w ogóle Bonnie przeżyła ten upadek? Bez nawet draśnięcia? Kiedy ja uderzyłam o drzewo złamałam sobie skrzydło i zrobiłam bliznę na łopatce. Jakiego trzeba mieć pecha by trafić akurat na źrebię wybrane na ofiarę?
“Poszukaj innej ofiary i tym razem upewnij się wielokrotnie że nikt cię nie widzi, o Bonnie zapomnij”, wydałam polecenie Sheili za pomocą własnych myśli, obserwując stado. Dopiero gdy Sheila odleciła, odsłoniłam Bonnie, ukrytą już za własnymi skrzydłami. Posłałam strażnika po Ajiri. Przybiegła po krótkiej chwili.
– Tak, pani? – Schyliła głowę. Odesłałam strażnika.
– Zbadaj to źrebię. – Przysunęłam do niej Bonnie.
– Biedactwo, spójrz pani. – Ajiri złapała za jedno z jej skrzydeł, rozłożyła je udowadniając mi że jest złamane w kilku miejscach, drugie też. Kości przemieszczały się swobodnie pod skórą.
– W jaki sposób nimi w ogóle rusza? – spytałam. Powinnam była to zauważyć.
– Tylko palce są złamane, główne dwie kości są… – Wcisnęła pysk w jej skrzydło, mała nie zareagowała w żaden sposób: – Niestety są pęknięte, nie powinna ruszać skrzydłami, za chwilę je usztywnie. Dzisel – zawołała Ajiri.
– Już niose! – odpowiedziała jej Dzisel znikając wśród tłumu. Konie szeptały między sobą, żaden z nich nie odważył się na mnie spojrzeć.
Ajiri przejechała pyskiem po głowie małej: – Czuje opuchliznę, uderzyła w coś głową…?
– Kometa ją wczoraj znalazła, skąd mam wiedzieć?
– Jak ma na imię?
– Bonnie.
– Bonnie. – Ajiri zniżyła głowę do jej poziomu, Bonnie spojrzała na nią: – Jak się czujesz?
Mała przechyliła łebek.
– Boli? – zapytała Ajiri.
– Ał?
– Właśnie.
– Iść? – Bonnie obejrzała się na mnie. Poczułam nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Ona się nie liczy to obce źrebię, dawałam zabijać obcych w słusznej sprawie. Nie mogę stracić Komety. Nie może się o tym dowiedzieć.
– Dokąd chcesz iść? – spytała Ajiri.
– Nie widzisz że nic nie rozumie? – parsknęłam.
– Wydaje się coś rozumieć, pani, z czasem może jej się poprawić, ale trzeba by było trochę z nią nad tym popracować. Podejrzewam że miała wstrząs, stąd nie czuje bólu, albo czuje go w znacznie słabszym stopniu i ma problemy z mową i myśleniem. Niestety nie będzie mogła latać, najlepiej byłoby usunąć jej skrzydła.
– Nie. – Feniks przez długi czas wydawało się że wciąż ma skrzydła, mimo że straciła je bezpowrotnie i przeze mnie. Znów miałabym to przeżywać?
– Ale…
– Powiedziałam nie, zrób wszystko by się zrosły. Nie ważne czy będzie latać.
– Dobrze, pani.
Dzisel przyniosła kilka grubszych gałęzi, liany i opatrunki. Kometa mi tego nie wybaczy, nie może się dowiedzieć. Miałam szczęście że Bonnie nie rozumie co się dzieje.
[Rosita]
Przyniosłam Nievie kilka jabłek, trzymałam je za ogonki w pysku, położyłam je przed jej chrapami, leżała na boku, z nogami przy samym brzuchu. Nie skusił jej ich słodki zapach, choć roztaczał się już z daleka. Patrzyła obojętnie w przestrzeń złotymi oczami. Taki sam odcień tęczówek miała Rocio. Czy Nieva jest moją krewną? Czy to tylko przypadek?
– Znów musieliśmy ją nakarmić na siłę – powiedziała Konelia, pasąca się niedaleko. Większość stada teraz jadła, Konelia choć oddalona od niego, podświadomie jakby o tym wiedziała.
– Nieva, spróbuj chociaż kawałek… – Trąciłam jedno z jabłek, bez reakcji z jej strony.
– Skąd znasz Rocio? – szepnęłam, zerkając na Konelie by upewnić się że nie usłyszała co mówiłam: – Nieva… – szturchnęłam ją ostrożnie. Poza obojętnością nie czułam od niej niczego.
– Nie odezwie się, próbowałam – wtrąciła Konelia.
[Ivette]
Ajiri i Dzisel zostały z Bonnie, kiedy Kometa wróci od matki powiedzą jej o urazach małej, wolałam zobaczyć się z nią już po wszystkim. Cały dzień przygotowywałam stado do walki z mrocznymi końmi, mogli nas zaatakować, oni albo Meike. Wątpiłam by tak nagle odpuścili. Wracając usłyszałam głos Komety. Cały czas mówiła do Bonnie. Rozłożyła przed nią różne części roślin, w tym liście i korę, pióra, muszlę i odłamki skał.
– ...a to będzie? – Przeturlała do Bonnie mały kamień.
– Kamyk?
– Świetnie, a to kto? – Wskazała na mnie, uśmiechając się do mnie czulę, zastrzygła uszami.
Bonnie uniosła wzrok znad kamienia: – Ma-ma?
– Nie nazywaj mnie tak! – wrzasnęłam, wszystkie pióra mi się podniosły, a uszy przycisnęłam do szyi, podeszłam do niej gwałtownie, schowała się, dygocząc: – Myślisz że to tak będzie wyglądać?! – Ledwo łapałam oddech.
– Przecież się zgodziłaś! – Kometa zakryła Bonnie skrzydłem, kładąc uszy. Mierzyłyśmy sobie w oczy.
Zwiesiłam głowę, zaciskając zęby i przymykając powieki niemal do samego końca. Kometa przytuliła kwilącą Bonnie, własnym łbem, uspokajając ją głosem.
– Ona nie może być następczynią… – Cała drżałam, Kometa w dodatku mnie zignorowała, choć wiedziała jak bardzo tego nienawidzę: – Zostaw ją chociaż na chwilę! Już w ogóle nie będziesz miała dla mnie czasu?!
– Jak to? Przecież… Chciałabym byśmy zajmowały się nią razem. Nie zna jeszcze zbyt dużo słów, nie rozumie o czym mówimy… I nie mogę jej tak zostawić… Oszukałaś mnie? – Ciągle jeszcze patrzyła mi w oczy, tym razem już nie ze złością, a żalem: – Dlaczego? Myślałam że sobie ufamy…
– Po prostu… – zacisnęłam mocniej zęby: – To jeszcze za wcześnie by mnie tak nazywało, potrzebuje czasu by je zaakceptować. Poza tym robię to wyłącznie dla ciebie. Bonnie do niczego się nie nadaje, już szybciej Keira zostanie następczynią niż ona! – Wbiłam wzrok w źrebię.
Kometa zupełnie ją ukryła za własnym skrzydłem.
– Przepraszam… – Jak na złość łzy zaczęły zbierać mi się w oczach, tym bardziej że Kometa postanowiła milczeć, patrzyła na mnie zmieszana. Nie chciałam tego źrebaka, nie chciałam by Sheila je skrzywdziła, miała je zabić, nie chciałam je wychowywać, dlaczego nagle musiało się pojawić?
Przetarłam łzy skrzydłami, aż zapiekły mnie powieki.
– Kochanie, miałaś spróbować, spróbuj ją chociaż poznać, a zobaczysz że ją pokochasz jak własną córkę. To nie jej wina że miała wypadek. Ja też musiałam się wiele nauczyć, pamiętasz? – Kometa oparła skrzydło na moim grzbiecie, nie odstępując małej.
– Ty potrafiłaś mówić i nie byłaś tak niezdarna… – Położyłam się, zwieszając głowę.
– Tym bardziej powinnyśmy o nią dbać, jak okażemy jej wystarczająco dużo ciepła i wsparcia to może jej się poprawić. Już zdążyłam przywiązać się do Bonnie...
– Minęły dwa dni – niemal krzyknęłam.
– Też tego nie rozumiem, ale czuję że jest moją córką i… Zrobiłybyśmy jej krzywdę gdybyśmy ją porzuciły jak jej rodzice…
Jej rodzice jej nie porzucili, dlaczego Sheila wybrała akurat tego źrebaka, mało ich na świecie? Skończyły się już sieroty? Albo nie wiem, jakieś samotne konie, czy musi zawsze łapać źrebaki? Chciałam dobrze, mniejszą porację łatwiej zjeść Komecie niż większą. Nie wiedziała że to źrebaki, okłamywałam ją że dziele jednego konia na dwie, czasem trzy, części. Karyme mogłaby zamykać ich ciała w bryłach lodu, ale Kometa sama chciała bym ją uwolniła od zielonego kryształu, a jak inaczej miałabym ją zmusić by zrobiła co zechce?
– Nie, nie jest.
– Nie pamiętasz jak byłam zagubiona? Nadal czasami jestem…
Położyłam się do niej tyłem, otulając się własnymi skrzydłami. Czego się spodziewałam? Zawsze był ktoś inny. A ja zostawałam na ostatnim miejscu, czasami z niego wypadając. Matka miała Rosite i oczywiście, Karyme, Serafina wolała Rosite, Theo wolał, no oczywiście że Rosite, Feniks poświęciła za nią życie, a teraz będzie Bonnie, Bonnie odbierze mi ostatnią osobę jaka mi została. Bo kontrolowana, pozbawiona własnej woli i świadomości musiała zawalić tak proste zadanie.
Poczułam jak Kometa wtula się w mój grzbiet, obejrzałam się… Bonnie, to Bonnie się przytuliła. Kometa posłała mi zaniepokojone spojrzenie, nerwowo strzygąc uszami. Była blisko i już na nogach.
– Mam ją zabrać? – szepnęła.
– Jak chcesz. – Położyłam głowę, dając łzą płynąć, bo już bez sensu była jakakolwiek walka. Jestem taka żałosna, taka… Opuszczona, a przecież tyle dla niej zrobiłam, wszystko robiłam dla niej.
~*~
Całą noc przeleżałam z otwartymi oczami. Nadal się trzęsłam i dusiłam w środku, próbując zwalczyć chęć by się na coś nie rzucić. Kometa spała niedaleko, z Bonnie. Nie mogłam znieść jak przytula do siebie to bezużyteczne źrebię. O świcie w końcu wstałam, zupełnie obolała i sztywna. Bonnie spojrzała na mnie wystraszonymi oczami, spod skrzydła Komety.
Weszłam do lasu, było mi niedobrze. Nie powinnam tak długo leżeć. I to jeszcze w bezruchu. Na jednej ze ścieżek natknęłam się na Erin. Przedtem słysząc jej urywany oddech. Oderwała pysk od drzewa, patrząc na mnie z grzywką i policzkami mokrymi od łez.
– Cio… Pani… – Pochyliła głowę: – Widziałaś Erin? – spytała cicho. To jednak ta druga, Keira.
– Nie. Skąd wiesz że tu jestem?
– Po zapachu i odgłosie kopyt, oddechu.
– Wiesz gdzie jesteś? Jak wrócić do stada?
– Tak, zapamiętuje drogę.
Więc potrafiłaby poprowadzić migracje, Erin pewnie wybrałaby najtrudniejszą drogę, dla zabawy. Keira wydawała się bardziej odpowiedzialna, ale jej ślepota dotąd mnie zniechęcała.
– Może dzisiaj poćwiczysz ze mną zamiast siostry?
– Ja nie umiem… – Zniżyła głowę, obracając ją w jedną to drugą stronę.
– To nie była prośba, wiesz gdzie jest największa polana w naszym lesie?
– T-tak…
– Idź przodem – poleciłam.
Trafiła bezbłędnie. Obejrzała się na mnie, na moją klatkę piersiową. Machnęłam przed jej nosem skrzydłem, odskoczyła.
– Już…? Już zaczynamy? – Grzywka opadła jej na oczy.
– Rób uniki i spróbuj mnie uderzyć.
Odskakiwała za każdym razem jak się zbliżyłam, zanim wykonałam jakikolwiek ruch. Tylko ani razu nie spróbowała zaatakować.
– Zaatakuj mnie.
– Ale…
– No dalej, na razie nie będę się bronić. – Złożyłam skrzydła.
– A pomożesz mi znaleźć Erin?
– Tak, tylko się przyłóż.
Zaszarżowała skacząc na mój bok, uderzyła dość solidnie, a jednocześnie tak by nic mi nie zrobić.
– Mocniej.
[Rosita]
Nad wyżynami kłębiło się mnóstwo ciemnych chmur. Nie przelatywał tędy ani jeden ptak, nie widziałam też słońca, choć jego światło wciąż oświetlało ścieżkę, którą szłam i którą przechodziły wcześniej inne konie, pewnie strażnicy pomagający Konelii przy Nievie. Niosłam w pysku kilka gałązek dzikiej róży dla niej, pełnych owoców.
Nieva spała na brzuchu blisko groty, a Konelia po drugiej stronie przygotowywała dla niej papkę. Zerknęła tylko na mnie, wracając do przeżuwania i umieszczania tego wszystkiego do żółwiej skorupy.
Położyłam przy chrapach Nievy gałązki, dostrzegając że zacisnęła bardziej powieki.
– Nie będę cię zmuszała byś to zjadła – obiecałam: – Ale jeśli byś chciała, przyniosłam je specjalnie dla ciebie… Jak się czujesz? – Położyłam się obok. Skuliła się.
Nie potrafiłam już dłużej tego w sobie dusić i zastanawiać się w nieskończoność.
– Skąd znasz Rocio? – szepnęłam, kątem oka obserwując Konelie.
Nieva nawet się nie poruszyła, a jedyne co od niej czułam to obojętność.
– Wracaj do stada, teraz ja się nimi zajmę – usłyszałam głos Ivette, stała pośród drzew, w lesie między wyżynami, a równiną. Konelia ukłoniła się, po czym porzuciła papkę, wbiegając do lasu, minęła Ivette szerokim łukiem. Siostra spojrzała mi z powagą w oczy. I już wtedy zrozumiałam że to wcale nie ona.
– Nie ma sensu dłużej zwlekać, zróbmy to – powiedziała, przemieniając się w Irutt: – Inaczej do niej nie dotrzesz. – Podeszła do Nievy.
Wstałam. Odgarnęła z czoła Nievy sporą grzywkę rogiem. Nieva przesunęła się nagle w bok, otwierając szeroko oczy, zwrócone prosto na róg Irutt. Gdy Irutt zbliżała do jej głowy powoli róg, Nieva odsuwała się od niego, aż napotkała zewnętrzną ściane groty.
– Rosita chce ci tylko pomóc – powiedziała do niej Irutt.
– Chce umrzeć – wykrztusiła z siebie Nieva, przetartym głosem, jakby sprawiało jej to ból, zniżyła głowę przed rogiem Irutt.
– Nieva, proszę… Zasługujesz na dobre życie, a nie na… – urwał mi się głos, wyczułam jej złość pomieszaną z lękiem.
Spojrzała na Irutt, sama zbliżając od niechcenia czoło do jej rogu, Irutt już nie odgarniała jej grzywki tylko zanurzyła w niej róg, dotykając ją. Zamknęły oczy. Nieva bardziej się spięła, a Irutt całkowicie rozluźniła.
– Chcę być znowu silna – powiedziała Irutt: – Chodzi jej o bycie mrocznym koniem. Mówi że dzięki temu że oni nie żyją, więcej jej nie skrzywdzą. Nienawidzi ich. – Irutt zabrała od niej swój róg. Nie wiem jak długo mogła w ten sposób z nią się porozumiewać nie powodując przy tym bólu głowy.
Czułam że Nieva jest na nas zła, a jednocześnie bezsilna by z tym cokolwiek zrobić.
– Wiem że ciężko ci w to uwierzyć, ale tutaj nikt cię nie skrzywdzi. – Nie próbowałam już się zbliżać, żeby chociaż trochę poczuła się bezpieczniejsza: – Naprawdę chcemy ci pomóc, chociaż spróbuj nam trochę zaufać, tylko trochę.
– Chcę… być silna – wycharczała.
To przez to że ją zostawiłam prawda? Nigdy mi już nie zaufa.
– Będziesz musiała cały czas jeść czyjeś ciało… – szepnęłam, cofając uczy.
Znowu otworzyła oczy tylko po to by spojrzeć na Irutt.
– Robiła to już wcześniej – oznajmiła Irutt, chwilę po ponownym dotknięciu jej rogiem.
– Wiem, ale po przemianie nie miałaś wyjścia…
– Nie Rosita, ona to robiła jeszcze przed przemianą w mrocznego konia.
– Jak to...?
– Głodzili ich. Siedziały ciągle w jednym miejscu, w końcu roślinność musiała się skończyć. A oni przestali ją przynosić.
Nieva stęknęła, sama zabierając głowę, od rogu, ukryła ją w przednich nogach, wcisnęła ogon w zad.
– Co mam teraz zrobić? – Spojrzałam na Irutt.
– Dam ci coś innego – zwróciła się do Nievy: – Coś co sprawi że będziesz silna. – Odwróciła się do niej bokiem, zakręcając ogon: – Nauczę cię bronić się przed nawet znacznie silniejszym napastnikiem.
Nieva szerzej otworzyła oczy, położyła uszy, dźwignęła się na nogi, wycofała, szorując bokiem o ścianę groty. Pokręciła nisko trzymaną głową.
– Nie będę cię biła. To nie będzie wyglądało jak w tamtym lesie, teraz masz szansę być lepiej odżywiona, zaspokajać w pełni wszystkie swoje potrzeby, twoje ciało już zresztą jest silniejsze niż kiedyś. Nie rzuci się na ciebie cała grupa, nie mają tu wstępu. A kiedy staniesz się częścią stada, niekoniecznie tego, to samo przebywanie w nim zapewni ci bezpieczeństwo.
– To... na nic… – wydusiła Nieva: – Kły i ostre koś… ci są skutecz… skuteczniejsze. Moja decyzja.
– Chodź. – Irutt objęła mój kłąb ogonem, odchodząc ze mną na uboczę, stąd widziałyśmy Nieve, ale ona nas nie słyszała, a przynajmniej nie powinna.
– Nie pomożesz jej na siłę – szepnęła Irutt.
– A jeśli to moja siostra? Jeśli jest córką Rocio…
– To nie ma znaczenia, według mnie powinnaś odpuścić, ona wie co robi, nie chce niczego zmieniać, woli nadal być potworem.
– Tak dużo przeżyła, może z czasem zmieni swoje nastawienie?
– Możesz próbować, ale ja już nie będę w tym uczestniczyła. – Zawróciła, nie czekając na moją odpowiedź. Podeszła do Nievy, trzymając od niej dystans trzech kroków: – Gdybyś zmieniła zdanie, wciąż mogę nauczyć cię się bronić – powiedziała do niej, po czym odleciała w postaci jaskółki.
– Spróbujesz zjeść coś normalnego? – Podsunęłam Nievie gałązki dzikich róż: – Proszę, nie chcę by znów cię do tego zmuszali. – Muszę jej pomóc, Irutt się myli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz