[Rosita]
– Erin! – krzyknęłam, z oddali niczym echo odpowiedział mi głos Pedro, także nawołujący za naszą córką. Oboje szukaliśmy jej już od kilku godzin. Z tym samym lękiem czy tym razem znajdziemy ją żywą czy martwą i jak bardzo ranną.
Trwała jesień. Słońce zachodziło, choć niedawno górowało na niebie. Nadepnęłam na oblepioną starą krwią gałąź, wbijając ją w miękką, zielono-brązową ziemię, wokół sterczały martwe drzewa, pozbawione większości gałęzi, w tym samych koron, puste w środku, obdarte z kory, z mnóstwem dziupli, niektórymi przechodzącymi po całym pniu. Ciągnęły się aż do lasu z wysokimi drzewami o czerwonych liściach. Czy to…? Krwawy las? Ten sam o którym wspominał Pedro? Z którego pochodziła jego matka i…
Coś przebiegło z tyłu za mną.
– Erin…? – Obejrzałam się. Wydawało mi się. Zaczęłam dostrzegać w cieniu martwych drzew przysypane ziemią szkielety. Wzdrygnęłam się, cofając w głąb lasu. Tam były też ciała… Ile klaczy musiało tutaj wycierpieć…? Dlaczego nikt nie próbował im pomóc?
– Rocio… – usłyszałam, słaby, chropowaty głos, przesiąkniętym nienawiścią.
– Nie… – Rozejrzałam się przerażona: – Nie jestem…
Upadłam gwałtownie na bok, z pełnym bólu rżeniem, coś ostrego rozcięło moją łopatkę i brzuch. Kły mrocznego konia wbiły się w grzbiet szyi, dociskając mi głowę do ziemi. Nie zdążyłam zareagować. Po zapachu poznałam że to klacz. Była niższa i drobniejsza ode mnie, a mimo to nie miałam siły jej się wyrwać. Nagle drugi mroczny koń, ze skrzydłami, zrzucił ją ze mnie. Kometa? Śledziła mnie?
Obca poddała się bez walki, po prostu położyła się płasko na brzuchu, wciskając ogon w zad i zupełnie nieruchomiejąc przed Kometą. Jej sporych rozmiarów grzywka zasłaniała zupełnie czoło, tak samo czarna jak reszta sierści, miała białe ciapki na pysku.
– Nieva…? To ty? – Zbliżyłam się ostrożnie. Kometa zakryła się skrzydłem, odwracając ode mnie głowę: – Ty… Znałaś Rocio?
Nieva czuła się zagrożona, a przez to bezsilna. Pełna rozpaczy, jakby nagle znalazła się w potrzasku.
– Nie bój się… To ja, Rosita... – Już prawie znalazłam się obok niej, ale wtedy Kometa się odsunęła, a Nieva rzuciła się do lasu, znikając w ciemności. Spojrzałam na siostrę z żalem. Wciąż zakrywała się skrzydłem.
– Dlaczego ją puściłaś? Bała się ciebie, gdybyś została nie uciekłaby… – powiedziałam z pretensją w głosie.
– Tak jakoś... Wolałabym żebyś na mnie teraz nie patrzyła. – Wycofała się. Po kilku krokach wzbijając się szybko w powietrze. Wróciła chwilę potem, wylądowała obok mnie wyglądając już zwyczajnie z pomarańczowym kryształem wiszącym na jej szyi obok żółtego i niebieskiego. W międzyczasie opatrzyłam sobie rany za pomocą własnej mocy.
– Wybacz… – Położyłam przepraszająco uszy: – Najpierw Erin znowu zaginęła, a teraz… Myślałam że ona nie żyje… – Spojrzałam w las, wyglądając za Nievą. Zostawiłam ją, nie próbowałam jej nawet szukać… Co się z nią działo? I kto zmienił ją w mrocznego konia?
– Tu nie ma Erin, poszła z Ivette, pewnie znów potrenować, chciałam ci powiedzieć. Bardzo, ale tak szybko wybiegliście, a ja… Byłam rozdarta, między tym czy zostać z mamą czy polecieć za wami, ale w końcu…
Przytuliłam się do siostry, starając się o tym nie myśleć, objęła mnie łbem.
– Czasami chciałabym o wszystkim zapomnieć – szepnęłam.
– A ja nie, w ogóle nie ma takiej opcji, obojętnie jakby złe by nie były, bo już jak tracisz część z nich to musisz tracić też część siebie, a jak wszystkie to… Bez jakichkolwiek wspomnień chyba już nie jest się tą samą osobą.
Spłynęły mi łzy po policzkach, dobrze że nie wspomniała bezpośrednio o mamie, choć i tak wiem że to ją miała właśnie na myśli. Mama nie była już sobą, trudno powiedzieć kim właściwie była… Nie chcę o tym myśleć.
– Pewnie Midnight zrobiła Nievie to samo co tobie... – Odsunęłam się już, zmieniając temat: – Gdy jeszcze żyła.
– Oby nie… – Kometa się skrzywiła.
– Potrafiłabyś ją znaleźć? – Wiedziałam że tak, ale nie chciałam jej do tego zmuszać.
– A ma…
– To zajęłoby nam chwilę, muszę jej pomóc. – Przerwałam jej zanim porwałaby mnie w potok słów: – Proszę, bardzo cierpi.
– Wiem… – Spuściła wzrok, czułam jej wstyd, dodatkowo zakryła tylną nogę ogonem, choć już od dawna nie miała z nimi problemu.
– Kometa, ja i Ivette w pełni cię akceptujemy, wiesz o tym, prawda?
– To… Wolałabym o tym nie mówić. Nie z tobą… To znaczy…
– Rozumiem, wiem co czujesz.
– Ufam ci, może nie tak bardzo jak… Chociaż Ivette też już tak bardzo nie… Poszukajmy jej. – Poszła szybkim krokiem do lasu. Dogoniłam ją. Zawęszyła w powietrzu, zerkając na mnie nerwowo.
– Wszystkie konie tak robią – stwierdziłam.
– Ale nie mają tak wyczulonego węchu… – westchnęła, strzygąc niespokojnie uszami: – Ani słuchu, ani… – Nagle nastawiła je ku prawej stronie, odwracając tam głowę.
– Złapiesz ją? – szepnęłam.
– To potrwa bardzo długą chwilę, bardzo… – powiedziała zmartwiona, oglądając się za siebie.
– Tylko ty możesz się do niej zakraść…
– Ty też tak uważasz? – Otrzepała się.
– Uważam co?
– Ivette uważa to za zalety, chce żebym nauczyła się korzystać z tego kim jestem i będę, a ja nie bardzo to… Nie cierpię siebie takiej! Choć już nie mam siły się o to kłócić. I tak… Teraz nie mamy trochę innego pomysłu, ale… Ty też tak uważasz? – Popatrzyła mi w oczy.
Więc o to jej chodziło.
– Nie wiem…
– To nic złego jeśli tak, może też powinnam? Ale jakoś nie mogę, gdyby to nie wiązało się z… Zmianą jedzenia… To niesprawiedliwe, żyć kosztem innych.
– Nie przejmuj się, Ivette sprowadza już martwe konie, nie zabija ich, stada zostawiają zmarłych na granicach by zjadły ich drapieżniki, to stary zwyczaj, my też tak robimy, więc nikt przez ciebie nie umiera. – Wolałam nie myśleć skąd Ivette naprawdę ich bierze. To przecież nie możliwe by codziennie znajdowała kogoś martwego.
– A jak takie ciała… Jak nie będzie ich jednego dnia? Co wtedy?
– Są zawsze… – Nie zaakceptowałaby jeśli byłoby inaczej, mimo to i tak czułam się podle że ją okłamuje, dobrze wiedząc jak to jest kiedy bliska ci osoba całe życie coś przed tobą ukrywa.
[Ivette]
Nim zaczęłyśmy, ostrzegłam ją by nie używała zębów inaczej przegra. Widziałam jak raz ugryzła Pedro i to mi wystarczyło. Zacisnęłam zęby na gałęzi, unosząc się na tylnych nogach, kiedy znów próbowała do niej doskoczyć. Odepchnęłam ją przednimi nogami, jak tylko sama stanęła dęba. Wywróciła się na bok. Przytrzymałam ją przy ziemi, pokazując jej jak duże ma braki. Wiła się zaciekle, kilka razy prawie się wykręciła spod moich kopyt. W końcu przestała, cała zasapana.
– Już? – parsknęłam.
Nabrała ziemi w pysk. Zmrużyłam oczy. Naprawdę myśli że to się uda? Wypluła ją w moją klatkę piersiową. Popatrzyłam na córkę przybłędy z zażenowaniem. Moje źrebię nie byłoby tak dziwne i głupie jak ona.
– Poważnie? – Schyliłam głowę by pchnąć jej głowę na ziemię, ale wtedy plunęła mi kamieniem prosto w chrapy. Parsknęłam z zaskoczenia. Wyrwała się, uciekając. Wskoczyła w krzaki, słyszałam jak obiega całą polanę dookoła.
Byłoby mojej krwi, zasługiwałoby bardziej na bycie następcą niż ktokolwiek inny.
Wyskoczyła zza drzew i rzuciła się na moją tylną nogę, obrwając nią. Przeturlała się po ziemi. Zaszarżowała na przednią. Tym razem jej nie odrzuciłam od siebie, uczepiła się nogami, skrzyżowała je, zupełnie jak kiedyś Rosita uczepiła się mojej matki, byleby jej nie zostawiła na chwilę samej. Odkopałam Erin drugą nogą. Zleciała na zad. Poderwała się. Pobiegła na mnie, nagle skręcając, zatrzymałam ją skrzydłem, powalając na ziemię.
– Nie masz już dość?
– Świetnie się bawię, ciociu! – Prześlizgnęła się pod moim brzuchem.
– Nie nazywaj mnie tak – wycedziłam, stając dęba, kopnęła mnie w tylną nogę zadnimi kopytami. Machnięciem skrzydeł odzyskałam równowagę, cofnęłam się. Szybko się przysunęła, zderzając się bokiem z moimi stawami skokowymi. Wzbiłam się w powietrze, celując w nią przednimi kopytami. Jednak czegoś się nauczyła i odskoczyła przed moim ciosem. Wbiła we mnie wyzywający wzrok, uśmiechając się przy tym. Skręciłam na nią bokiem, serce zabiło mi mocniej i w ostatniej chwili się wycofałam, nie mogłam tak po prostu na niego opaść. Nawet pomimo tak niewielkiej odległości od ziemi. Szarpnęła mnie za skrzydło, doskakując do niego, wytrącając z równowagi. Złapała je mocno w zęby, przez co jak machnęłam skrzydłami to z nią uwieszającą się na jednym. Próbowała się na nie wdrapać kopytami. W końcu naprawdę przekręciłam się niebezpiecznie w bok, machając desperacko drugim skrzydłem.
– Puszczaj! Mówiłam bez zębów!
Spadłam, od razu złapała za gałązkę, siłowałyśmy się. Poderwałam się. Rzucała się w tył, próbując mi ją wyrwać, kopytami ryła ziemię, skakała z boku na bok, za nic nie zamierzając puścić. W końcu sama to zrobiłam, czując jak drzazgi wbijają mi się w podniebienie.
– Wygrałam! – wykrzyknęła, doskakując mi z gałęzią do pyska. Złapałam jej grzywę sprowadzając boleśnie na ziemię przycisnęłam ją kopytem. Ledwo powstrzymywałam się by nie włożyć w to całej siły.
– Nic nie wygrałaś – wycedziłam przez zaciśnięte zęby: – Miałaś nie używać zębów do walki.
– Przewróciłam cię! – krzyknęła uradowana.
– Pozwoliłam ci na to – wyrzuciłam z siebie.
– Ha! Byłaś zbyt zaszokowana, ciociu.
– Przestań – wycedziłam. Zakasłała, nacisnęłam na nią zbyt mocno.
– Hej! Boli! – Mała położyła uszy rozzłoszczona, powywijała nogami, kopiąc mnie nimi z całej siły. Puściłam ją, odwracając się do niej tyłem. Teraz stado może się w każdej chwili zbuntować, skoro pozbyłam się wszystkich kontrolowanych oprócz Sheili, ale nie wiedzą czy znów nie użyje zielonych kryształów.
– Czas żebyś poszła – powiedziałam przez zaciśnięte zęby, przyciskając do boków drżące skrzydła. Erin kasłała jeszcze chwilę. Potem znalazła się przede mną. Łapiąc szybkie oddechy.
– I w końcu wyrwałam ci gałąź, ciociu. – Mierzyła prosto w moje oczy.
– Jestem twoją przywódczynią, nie ciotką – syknęłam, zbliżając do niej głowę z przyciśniętymi do szyi uszami i odsłoniętymi zębami. Odepchnęłam ją, podeszła raz jeszcze tak samo blisko. Wyzywająco patrząc mi w oczy. Jak przed nią zapanuje nad nerwami to już przed wszystkimi.
– Wracamy do stada. – Złapałam ją za grzywę, ciągnąc ją tam ze sobą, gdyby protestowała to choćby na siłę. Puściłam dopiero jak przekroczyłyśmy las.
– Do zobaczenia, ciociu. – Obejrzała się, uśmiechając się do mnie zadziornie, jedynie spoglądałam na nią z góry. Pobiegła do Keiry czekającą na nią z czujnie postawionymi uszami.
[Rosita]
Kometa przewróciła Nieve na grzbiet, biegłyśmy za nią aż na koniec lasu, gdzie już zaczynały się pola. Nieva znieruchomiała, zakrywając się nogami z kościstymi, ostrymi wyrostkami przypominającymi szpony, wcisnęła ogon w zad. Położyła głowę na bok. Kometa tym razem nie zdjęła żadnego z kryształów, ale Nieva bała się jej tak samo mocno.
– Nic ci nie będzie, obiecuję… – Położyłam się obok niej: – Sheila to cofnie.
Kometa odwróciła w tym momencie głowę, uszy jej opadły.
– Zaopiekuje się tobą… I już cię nie zostawię, obiecuję.
Nieva nie chciała ze mną rozmawiać.
– Wracamy do domu? – spytała Kometa.
– Po drodzę musimy jeszcze znaleźć Pedro…
Poczułam jak gałąź dotyka mojego zadu, ugięła się pod ciężarem samicy sokoła, która spojrzała na mnie zrezygnowana. Irutt.
– Nic z tego.
– Może… Czy to musi być jednorożec? Nikt inny nie posiada takiej wiedzy? – Skrzywiła się Kometa.
– Mój gatunek nigdy nie był chętny zdradzać czegokolwiek o kryształach obcym – odpowiedziała jej z niechęcią Irutt. Wylądowała na mojej szyi w ostatniej chwili z sokoła zmieniając się w jaskółkę.
– Porozmawiamy o tym na osobności – szepnęła mi do ucha, po czym odleciała.
– Powiedz Pedro żeby wracał, bo Erin jest z Ivette! – zawołałam.
~*~
Kometa pomogła mi przenieść Nieve i umieścić ją w jednej z grot między wyżynami, a górami.
– To tylko na chwilę, obiecuję. – Wydusiłam z siebie. Patrzyłam jak Nieva wpatruje się wystraszona w wyjście, świecącymi w półmroku, czerwonymi oczami. Za pomocą pnącz zablokowałam grote skałą.
– Jak to jest zostać mamą? – spytała nagle Kometa. Zawróciłyśmy do stada.
– Skąd to pytanie?
– Tak po prostu…
Czułam że kryje się za tym coś więcej.
– Może lepiej spytaj Serafiny, ja nie jestem najlepszą matką…
– Też nie najgorszą. I jestem pewna że będziesz coraz lepszą mamą, bo wiesz co zrobić by taka być. W końcu nasza mama cię wychowała, masz skąd… Brać doświadczenie.
Zwiesiłam głowę, błądząc wzrokiem po ziemi. Tyle razy już przechodziłam tą samą ścieżką. Kiedyś odwiedziałam tu Thais, ale nie pomogłam jej tak jakbym chciała…
– Spróbuje jej zapytać – powiedziała Kometa.
Nie odzywałyśmy się już ani słowem, jak weszłyśmy na równinę, Kometa od razu pobiegła do mamy. Patrzyłam chwilę za nią, dopóki nie poczułam jak Pedro opiera szyję o mój kłąb, by wtulić głowę w miejsce gdzie kończy się szyja, a zaczyna głowa. Przywarłam swoim policzkiem do jego policzka.
– Córki bawią się z Pasco. Serafina ich pilnuje. Co oznacza że mamy chwilę… Co ci się stało? – zauważył opatrunki. Opowiedziałam mu o Nievie.
~*~
Pedro został z źrebakami, a szukając Ivette, wpadłam na Irutt, tym razem w swojej własnej postaci. Przez jej róg przechodziła już jedynie rysa, a siwa sierść z brązowymi i czerwonymi wzorami wyglądała na o wiele zdrowszą, brązowe oczy nabrały najwięcej blasku.
– Sama mogę zmienić się w Sheile, chodźmy. – Poszła przodem w kierunku gór. Jej ogon kołysał się swobodnie przy tylnych racicach.
– Śledziłaś mnie? – spytałam bez jakichkolwiek pretensji, jakby to było coś normalnego. Ruszyłam za nią.
– Nie musiałam. Domyśliłam się co będziesz chciała z nią zrobić. Naprawdę zamierzałaś powiedzieć o tym Ivette? – Spojrzała na mnie kątem oka.
– Kometa by ją udobruchała, ale może tak jest lepiej?
– W trakcie podróży naszła mnie pewna myśl…
– Jaka?
– Jeśli faktycznie ocalał jeszcze choć jeden jednorożec, mógłby się ukrywać pod ziemią, jak hybrydy, albo żyć gdzieś w odosobnieniu, z dala od wszystkich, dzięki czemu przeklęci nawet nie wiedzieliby o jego istnieniu. Mógłby też wykorzystać do tego swoją magię, jeśli urodziłby się z podobną do mojej lub Szafira.
– Jak cię nie było też się nad czymś zastanawiałam…
[Ivette]
Otuliłam się skrzydłami, powietrze stawało się coraz zimniejsze, a ciemne chmury na niebie zwiastowały najpewniej śnieg albo grad. Przechodziłam niedaleko stada, słysząc jak ktoś wzdycha. Szybko wbiłam w niego wzrok, w Cosmo patrzącego na rozmawiające klacze.
– Podobają ci się? – spytała Serafina stojąca obok niego.
– W pewnym sensie im zazdroszcze.
Poszłam dalej, obserwując całkiem zadowolone stado, niektórzy zaczęli nawet przekonywać się do zaklętych, ale rozmawiając z nimi wciąż trzymali dystans. Wpadła na mnie Karyme, już położyłam uszy, ale potem zdałam sobie sprawę że to nie jest Karyme tylko ta druga niebieska klacz.
– To ty – stwierdziłam, stawiając uszy. Pierwszy raz widziałam ją w środku dnia.
– Czy mogłabym zrobić coś konkretnego, pani? – Odsunęła się o krok: – Serafina wczoraj wysłała mnie do pilnowania granic z innymi strażnikami, ale oni radzą sobie doskonale beze mnie.
Skoro specjalnie do mnie przyszła, mogłam to wykorzystać.
– Potrafisz się zakraść, tak by nikt cię nie widział?
– Wielokrotnie zaskakiwałam tak gryfa.
– Z tą sierścią?
Położyła uszy, nic mi nie odpowiadając.
– Świetnie, dowiedz się co mówi o mnie i Komecie stado. A jeśli komuś zdradzisz co kazałam ci zrobić to cię zabije.
Patrzyła na mnie powątpiewająco, ale nadal nic nie mówiła.
– Naprawdę – dodałam, nie znoszę jak ktoś, w dodatku takie dziwadło jak ona, nie bierze mnie na serio.
– W czym to ma pomóc?
– Mi pomoże. – Jest tu obca, nie zauważyłam by się z kimś spoufalała, nie licząc Rosity i Pedro, ale to oni bardziej zaczepiali ją niż ona ich, więc była lepszym wyborem niż ktokolwiek ze stada. Choć tak naprawdę nikomu nie mogłam ufać.
– Zgoda – odpowiedziała i poszła za stado. Chociaż raz nikt nie dyskutował ze mną o tym że nie powinien tego robić. Nikt czyli Theo, ewentualnie Szafir. Teraz to i tak nie miało znaczenia. Jeden nie żył, drugi zniknął.
[Rosita]
Irutt w postaci Sheili krzyknęła chwilę po tym jak weszła do środka. Wbiegłam tuż za nią, Nieva znalazła się na przeciwko mnie, rozcięła mi szponem klatkę piersiową, z bólu upadłam na przednie nogi. W ostatniej chwili zatrzymując ją pnączami. Najpierw złapałam nimi jej nogi, a jak się wywróciła oplotłam ją całą. Spojrzałam do środka groty za Irutt, podeszła do mnie z boku w postaci pumy, kulejąc.
– Możesz wstać? – Zmieniła się znów w Sheile, jej skrzydło ociekało krwią, rozdarte na trzy części: – Zregeneruje się. – Podeszła, niemal sama dźwignęła mnie z ziemi.
– Na pewno? – Sprawiłam że wyrosły spore liście, oplotły się wokół jej rannego skrzydła i łopatki i wokół mojej klatki piersiowej, zakrywając głębokie cięcie. Irutt prześledziła wzrokiem pozostałe moje opatrunki, po poprzednim ataku Nievy.
– Czy ona w ogóle chcę twojej pomocy?
– Jestem jej to winna…
Podeszła do niej, złożyła skrzydła Sheili, wpatrując się intensywnie w Nieve. Czarna sierść ustąpiła brązowej, a kły i szpony się cofnęły. Nieva patrzyła po sobie przerażona, podkurczyła nogi.
Jedyne co od niej czułam to rozpacz i przeszywający strach. Kuliła się na nasz widok i zdawała się zupełnie mnie nie rozpoznawać. Trudno było mi przełknąć ślinę, tak mocno zaciskało mi się gardło. Nie tylko nie odstawały jej już kości, ale też jej waga wróciła do normy. Zaczęłam powoli rozumieć dlaczego… Musiała polować na konie i je… Albo jak Kometa jadła zwłoki.
– Najlepiej jak się nią zajmie na razie ktoś inny. – Irutt stanęła nade mną, wciąż jako Sheila: – A my pójdziemy teraz do twojej matki.
Przytaknęłam jej słabo, wstając, poczułam jak boleśnie naciąga mi się skóra przy klatce piersiowej, krawędzie rany oddaliły się tylko nieznacznie od siebie. Sapnęłam z bólu, kiedy zrobiłam następny krok. Opatrunek ociekał krwią. Irutt zmieniła się w Beerha bez słowa przykładając róg do tej rany. Światło, które wniknęło przez opatrunek i skórę, oprócz ciepła rozchodzącego się po całym moim ciele, ukoiło ból, a rana nieco się zagoiła i przestała krwawić, pozostałe też podleczyła.
– Daj ranie oddychać. – Irutt musnęła ogonem moją klatkę piersiową, odwracając się już do odejścia. Sprawiłam że liście, stanowiące opatrunek, uschły, rozsypując się na ziemię.
– A co z twoimi ranami?
– Później się nimi zajmę. – Zmieniła się w Ivette, rany i opatrunki zniknęły, choć widziałam że i tak ją boli, bo odciążała lewą przednią nogę. Po chwili minęła nas Konelia, nieświadoma kiwnęła jej z szacunkiem łbem, zanim podeszła do Nievy.
– Nie powinnaś tego robić – odezwałam się dopiero w lesie, jak przeszłyśmy całe wyżyny.
– Szkoda czasu na Ivette.
– Powinnam jej powiedzieć o Nievie jak tylko ją tu sprowadziłyśmy z Kometą
– Nie zabrała przypadkiem Erin bez twojej zgody? – Irutt obejrzała się na mnie: – Nie pierwszy raz.
– To Ivette, ale ty nie musisz postępować jak ona. Jak inni mają ci zaufać kiedy…
– Nie chcę ich zaufania. – Zakręciła końcówkę ogona i ją rozluźniła, cofając uszy: – Nie ma sensu go zdobywać.
– Nieprawda.
– Zbyt szybko się skończy. – Poszła dalej, po paru krokach potraktowała swoje rany magią Beerha i wzbiła się do lotu jako jaskółka.
[Keira]
Siostra zderzyła się z Pasco, odskoczyłam im z drogi. Usłyszałam jak pchnęła go ku mnie, trafiłam w niego tylnymi kopytami. Upadł na miękką ziemię, porośniętą równie delikatnie trawą, trochę łaskoczącą w pęciny.
– Ha! Znowu wygrałyśmy! – wykrzyknęła siostra. Pasco poderwał się z ziemi, otoczyłam go z siostrą, kierując się jej oddechem i odgłosem kopyt.
– Spadam stąd – parsknął niezadowolony: – Wy bawicie się tylko same ze sobą! A ja dłużej nie zamierzam być waszą zabawką. – Odbiegł.
– I tak nie znajdziesz tu nikogo innego do zabawy! – krzyknęła za nim Erin, w wciąż dobrym humorze.
Więc dlaczego czułam ucisk w żołądku? Już wszystko powinno być dobrze, przecież jesteśmy razem. Tylko że w każdej chwili Erin znów może zniknąć.
– Zraniłyśmy jego uczucia – powiedziałam.
– I tak go nie lubiłam. – Erin zaczęła iść w stronę szumiących drzew, podbiegłam od razu do niej, podążając za odgłosem jej kroków.
– Tak się z nikim nie zaprzyjaźnimy – dodałam.
– Ale my nikogo nie potrzebujemy.
~*~
Natrafiłam wyciągniętym kopytem na przeszkodę, przejechałam pyskiem po szorstkiej powierzchni, rozpoznając że to powalony pień drzewa. Kroki siostry znów się oddalały. Cofnęłam się przeskakując przez pień i biegnąc ku niej, liście chrupały pod moimi kopytami, całkiem przyjemnie dla ucha. Potknęłam się o coś, liście zamortyzowały upadek. Siostra do mnie podbiegła.
Zadudniła kopytami.
– Dasz mi tu cokolwiek zobaczyć? – Wstałam szybko na nogi. Odnalazłam pyskiem siostrę, kierując się jej oddechem. Czułam jak w skórę łaskoczą mnie liście, które zaplątały się w sierść. Pociągnęłam ją za grzywę. Odepchnęła mnie bokiem, zamachnęłam w powietrzu przednimi kopytami. Nasłuchując z której strony postanowi się zakraść. Poszła dalej.
– Erin...? – Cofnęłam uszy.
– W stadzie się pobawimy, chodź, coś zobaczyłam! – Pobiegła. Tym razem wyżej unosiłam nogi, kłusując za jej oddalającym się tętentem, omijając miejsca gdzie najintensywniej pachniało korą, a czasami żywicą, w nadziei że ominę tak wszystkie drzewa i nie wpadnę na żadne z nich. Erin wcale nie zwolniła. Nie mogłam za nią nadążyć. Znów nie mogłam za nią nadążyć... Co jest ze mną nie tak?
– Nie zostawiaj mnie! – Przyspieszyłam: – Zaczekaj! – Oberwałam w chrapy gałęzią, jęknęłam jak przetarła mi oczy, lądując z zaskoczenia na ziemi.
– Erin! – krzyknęłam, bardzo piekły i zaczęły łzawić, mruganie sprawiało że bolały coraz bardziej: – Erin! Gdzie jesteś?! – Gdzieś daleko śpiewały ptaki, wokół stukały gałęzie, wiatr wiał w mój grzbiet. Uniosłam wysoko głowę, podnosząc wargę, ale nie czułam ani odrobiny zapachu siostry, przestałam też słyszeć jak biegnie. Zostawiła mnie? Na jak długo? Czy ona w ogóle wróci…?
– Erin! – Poderwałam się, zaczęłam płakać, całkowicie odruchowo, zawsze wtedy przychodził ktoś z pomocą, ale tutaj nie ma żadnego konia.
– Erin! Erin! Eeerin! – starałam się krzyczeć jeszcze głośniej.
Zostawiła mnie.
– E-erin! Boję się… – Przetarłam bokiem o drzewo, uchylając się wystraszona że znów uderzę prosto w gałąź. Zbadałam pyskiem pień, popłakując nieco ciszej. Mogłam skupić się gdzie dokładnie wystają z niego gałęzie: – Wiem że nie rozumiesz, ale... bo-boję się… – załkałam.
Liście chrupnęły niedaleko mnie.
– Erin! – rzuciłam się do ucieczki. Coś spadło na mnie, przyciskając do ziemi. Wbiło w mój grzbiet… Kopyta?
– Ha! Jednak można się do ciebie zakraść. – Poznałam głos i zapach siostry, pachniała mną, zaśmiała się.
– Puść. – Zrzuciłam ją z siebie, przekręcając się na bok. Położyłam uszy, mam nadzieje że zauważyła.
– Znowu płakałaś? No przestań, przecież bym cię nie zostawiła… – Trąciła mnie w bok.
– Chcę do domu. – Wstałam szybko, nasłuchując dookoła.
– Jeny, to po co za mną poszłaś? – Przytuptała.
– Teraz żałuje – powiedziałam ostrzej.
– Hej, czy ty się gniewasz? – spytała rozbawiona: – Wyglądasz komicznie.
– A czemu nie? – Przebrałam nerwowo kopytami.
– Udajesz.
– Wcale nie.
– Ty nie potrafisz się gniewać.
– Potrafię!
Zaśmiała się. Trzymałam uszy płasko, ale wcale nie czułam się teraz na nią zła, raczej przygnębiona. Czy ja nie jestem już jej potrzebna? Naśmiewała się ze mnie. Nie chciałam żeby dostrzegła jak bardzo mnie to rani. Zresztą i tak nie potrafiłaby tego zrozumieć. Przewróciłam ją, posiłowałyśmy się chwilę, szybko znalazłam się pod nią. Jęknęłam z bólu. Puściła mnie.
– Byłam ostrożna – poskarżyła się.
– To nie ty. Kłują mnie oczy. – Obróciłam się na brzuch. Zupełnie jakby coś się w nie wbijało. Trzepnęłam łbem. Same z nimi problemy, po co mi one?
– Co ty z nimi robiłaś? Patrzyłaś w słońce? Przecież czułabyś jego ciepło na pysku.
– Oberwałam gałązką… Kiedy miałabym zdążyć patrzeć w słońce? Uciekłaś mi.
– Pokaże ci co znalazłam. – Poszturchała mój bok, zachęcając do wstania: – Wytrzymasz?
Zabolało nagle bardziej kiedy to powiedziała. Jęknęłam.
– Ten ktoś potrzebuje pomocy – dodała siostra. Pomasowała mi językiem powieki, za którymi ukryłam opuchnięte oczy. Długo nie wytrzymałam pieczenia powodowanego każdym jej dotknięciem, jakby gałąź na nowo rysowała mi oczy. Jęknęłam głośno, odsuwając głowę. Mrugnięcie powiekami też zabolało, więc zostawiłam je zaciśnięte.
– To inny koń? – spytałam.
– Pegaz, ogromny. Złap mój ogon – Siostra trzepnęła mi nim kilka razy po pysku.
– Wielkie dzięki… – Odsunęłam się: – Pójdę za tobą. Słyszę twoje kroki.
– Ale tak będzie szybciej. Jeny! Wcześniej ciągle korzystałaś z mojej pomocy.
– Ale ty już tego nie chcesz!
– Wcale nie. Nieprawda.
– Zostawiasz mnie kiedy nie nadążam.
– No dlaczego tego nie wiesz? Kiedy mam ochotę zrobić coś sama to cię zostawiam.
– Sama…? – Ledwo udało mi się z siebie wydusić to słowo i od razu zadrżałam. Bycie samemu to najgorsze uczucie na świecie.
– Tak, sama. No za pierwszym razem zrobiłam to przez Pedro i Lin, trudno było się wymknąć w dwójkę kiedy nas pilnowali. A ty byłaś taaaka zmęczona.
– Nie czujesz że czegoś brakuje? Nie czujesz się pusta? Nie czujesz że nie jesteś już sobą?
– Bez przesady, na początku było dziwnie, i fajnie. W końcu jakieś nowe uczucie! Ech, teraz już się przyzwyczaiłam…
– Czyli już nie musisz mnie zostawiać? – Przylgnęłam do siostry. Dlaczego nagle nie rozumie? Jest jakaś inna.
– Ale ja chcę. Bycie ciągle razem jest męczące.
– Wcale nie.
– Właśnie tak.
– Nie.
– Pewnie że jest. Dlaczego nie rozumiesz? Ty zawsze mnie rozumiałaś.
– Ty też, ale teraz… Przecież zawsze byłyśmy razem. – Teraz tyle rozmawiamy, a wcześniej prawie w ogóle nie potrzebowałyśmy żadnych słów żeby się zrozumieć.
– Dla mnie nadal jesteśmy. Możemy być razem i jednocześnie w dwóch miejscach na raz, dwa razy więcej doznań. Chodźmy już. – Ruszyła przodem, tym razem specjalnie zgniatając głośno liście, cofnęłam uszy.
– Żartowałam! – Zaczęła znów stąpać normalnie.
– Jakich doznań?
– Przecież zawsze mi opowiesz co przeżyłaś, tylko wiesz, spróbuj przeżyć coś ciekawszego niż błąkanie się po stadzie i czekanie na mnie.
– Ale…
– Schyl tu głowę – zawołała kawałek przede mną: – I uważaj na korzenie.
Zamknęłam obolałe oczy. Trochę łez wydostało się spod powiek. Kiedy jest daleko ode mnie, to nie jesteśmy razem, jak miałybyśmy być?
– Zresztą Pedro mówił że jesteśmy osobne, dwa różne źrebaki tylko wyglądające tak samo, pamiętasz?
– Ale ta pegazica mówiła że jesteśmy tym samym źrebakiem…
– Coś ty, to głupie. Byłam tyle razy sama i zrozumiałam że jestem sobą. Obojętnie czy z tobą czy bez ciebie.
– Ale to ja jestem od uczuć, a ty wybierasz co będziemy robić…
– E tam, ty też możesz.
~*~
Obeszłam dookoła pegaza, kichałam co chwilę przez mnóstwo piór łaskoczących chrapy. Erin szła za mną, wyskubując z mojej sierści liście i kawałki gałązek. Jeśli to skrzydła pegaza, naprawdę zajmowały sporo miejsca. Siostra uderzyła w niego, poczułam gwałtowny podmuch powietrza tuż przed nosem i usłyszałam zderzenie się dwóch ciał.
– Ał! Ał! Ał! – Głos należał do klaczki.
– Żyje! – Wykrzyknęła Erin: – No nie chowaj się znowu!
– Może jest ranna? – mruknęłam, za bardzo onieśmielona obecnością nowej koleżanki.
– Nie wydaje mi się. Hej, co tu robisz, całkiem sama?
– Ał! Idź… – Klaczka znów się odezwała.
Dotknęłam boku siostry, zamiast łopatki, przesunęłam po nim pyskiem, aż do jej szyi. Siostra była ustawiona pod kątem.
– Nie opieraj się na niej – szepnęłam: – Coś ją jednak zabolało, może być ranna.
– Idziesz z nami. – Erin poruszyła się, wywnioskowałam że, po odgłosie uderzeń kopyt o ziemię, z dużym odstępem czasu podczas każdego uderzenia i z wysiłkiem, próbowała ją przesunąć: – No chodź!
Czułam pod brodą grzbiet siostry i poruszające się pod skórą mięśnie. Nie ruszyła się ani odrobinę. Przywarłam do skrzydła klaczki, razem przepchnęłyśmy ją kawałek. Otarła o nas skrzydłem podczas upadku.
– Nie uwierzysz. Znowu zakryła się skrzydłami i udaje że jej nie ma! – Słyszałam jak siostra zapiera się z wysiłkiem. Też się zaparłam, klaczka stawiła nam opór, słyszałam jak jej kopyta wbijają się w podłoże.
– Idę, idę. – Wstała.
– Jestem Erin, a to Kei – przedstawiła nas radosnym głosem siostra.
– A… Aha…
– A twoje imię?
– Eee… Ach.
– Masz jakieś imię?
Poczułam ciepły oddech Erin przy moim uchu: – Pokiwała głową – szepnęła.
– To jak masz na imię? – dopytywała jej siostra.
– Bonnie…?
– To ty nie wiesz?
– Noo… Bonnie.
– A co tu robiłaś?
– Yyy… Nie… wiesz?
– Jasne że nie wiem…
– Nie wiem – przerwała jej.
– A. Ty powtarzasz za mną? Na szczęście bardziej logicznie niż Flavia. Potrafisz latać? Tak, nie…
Nagle zapadła cisza, zastrzygłam uszami. Tylko oddychały, chyba że Bonnie znów odpowiedziała bez użycia słów.
– No, odpowiedz – powiedziała po chwili Erin.
– Iść?
– La-ta-ć, no wiesz, jak ptaki.
– Idę… Idź… Proszę...?
– Chyba chce… – wtrąciłam, ale Erin mi przerwała.
– No dobra. Wracamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz