poniedziałek, 1 maja 2023

Otchłań cz.1

 [Ivette]


Więc jestem taka jak Meike, matko? Niech tak będzie. 

Wydarłam siłą zielone kryształy – kryształy władzy, potężniejsze od jakiejkolwiek mocy. Sama założyłam je na własną szyję, sześć odrębnych połówek scalonych ze sobą. Dzięki nim Meike zawładnęła wolą sześciu osób, pozbawiając ich własnej osobowości i świadomości. Teraz należeli do mnie. 

Przyprowadzili Karyme, mamrotała coś do siebie, zupełnie oderwana od rzeczywistości, zmusili ją by się położyła przede mną. Zacisnęłam zęby, cała się spięłam, doskonale pamiętając jak lodowy kolec tej wariatki przebił na wylot Feniks. Feniks nie była mi starszą siostrą, była mi matką, o wiele lepszą niż ty. Teraz została mi tylko Kometa, nie pozwolę Karyme jej sobie odebrać. Nikomu.

– Wystarczy że wyobrazisz sobie jak kryształ zagłębia się w jej klatkę piersiową, a dołączy do nas – odpowiedziała pustym głosem Sheila, stając obok mnie, z równo złożonym skrzydłami. W jej klatce piersiowej, jak i pozostałej piątki kontrolowanych, tkwiła druga połówka zielonego kryształu.

Kontrolowani trzymali grzbiet Karyme nie pozwalając jej wstać. Uniosła głowę, a długa, biała grzywa zupełnie zasłoniła jej pysk, wystawały tylko gwałtownie kurczące się i poszerzające się chrapy.

Założyli mi i Karyme po połówce nowego zielonego kryształu.

– Daruję ci życie tylko dlatego że ocaliłaś wcześniej moje, ale za to że zabiłaś moją siostrę, Feniks, pozbawiam cię własnej woli. – Wyobraziłam sobie kryształ tkwiący już w klatce piersiową morderczyni; zaświecił, siatką zielonego światła pokrywając jej niebieską sierść, wniknęło w nią i dopiero wtedy kryształ zaczął wtapiać się w jej pierś. 


– Jesteście teraz jednym stadem, a nie dwoma oddzielnymi, poznajcie się, bo od teraz będziecie żyć razem. – Osiągnęłam coś czego nawet ty nie potrafiłaś osiągnąć, matko, zaklęci dołączyli do naszego stada. Patrzyłam na nich z samego szczytu, który stanowiła płaska skała, unosząc wysoko skrzydła. Wszyscy mi się kłaniali, zgromadzeni razem pod wzgórzem, zwykłe konie obok tych z mocą. Wszyscy oprócz twojej ukochanej córeczki, Rosity. Ale to ja zawsze byłam tą gorszą, choć to ja, nie ona, ocaliłam całe stado. 

Szkoda że Kometa nie mogła mi teraz towarzyszyć.

Po obu stronach wzgórza w rzędzie ustawili się kontrolowani. Ty, matko – do tej chwili żałowałam że zapytałam cię czy ci na mnie zależy, nigdy nie miałaś mi na to odpowiedzieć, dopiero zielony kryształ cię zmusił, nie byłaś już nawet cieniem dawnej siebie. Dwa jednorożce – Ennia i Beerh. Hybryda Flavia – większa nawet od ciebie, a już ty przerastałaś każdego o głowę. Pegazica Sheila. Rocio, prawdziwa matka Rosity. Karyme, jej była najlepsza przyjaciółka. Z całej siódemki tylko ty nie miałaś żadnej mocy. 

– Jeśli któreś z was mi się sprzeciwi, albo zrobi cokolwiek bez mojej wiedzy, skończy dokładnie tak samo. – Wskazałam pyskiem, zgromadzonym koniom, na kontrolowanych: – Zaakceptujecie się nawzajem tak samo jak zaakceptujecie mnie i Kometę razem. Teraz ja wyznaczam co jest dobre, a co jest złe.

Rosita zamiast mi się w końcu pokłonić, uciekła. Powinna wiedzieć że nie pozwolę Karyme kręcić się wolno po moim stadzie.

Kometa…

Wzbiłam się szybko do lotu, pędząc nad jezioro, do Komety. Dotarłam tu przed przybłędą, lądując gwałtownie na brzegu.

Kometa leżała na brzuchu z zamkniętymi oczami, przechylona na prawy bok, z głową położoną po lewej stronie i podkurczonymi pod siebie przednimi nogami. Co chwilę urywał jej się oddech. Dwaj strażnicy czuwali nad nią, tak jak im kazałam, a Ajiri przygotowywała niedaleko zioła. 

– Pani... – Zostawiła je, podchodząc do mnie szybko i niezgrabnie przez swoje grube cielsko, pokłoniła się: – Właśnie zasnęła, lepiej żebyś jej nie budziła, potrzebuje teraz dużo odpoczynku.

– Ma bóle? – Przywołałam myślami do siebie Beerha i Ennie, dzięki zielonym kryształom. Mieli przybiec tu jak najszybciej.

– Jej narządy nie są w najlepszym stanie, jeśliby wstała, a obie wiemy że nie może, wtedy doszłaby do siebie, a tak… 

 Jednorożce dotarły na miejsce. Podeszły do Komety jak zahipnotyzowane, Beerh zaczął ją badać, a Ennia stała nieruchomo, tuż obok, niczym skała. 

– Jednorożce jej pomogą. – Przycisnęłam mocno skrzydła do boków. Jeśli będzie trzeba poświęcę i Beerha, kazałam mu zrobić absolutnie wszystko by ją ocalić.

– Obawiam się… – zaczęła Ajiri.

Przeszyłam ją wzrokiem, lepiej dla niej by nie kończyła.

– Obyś miała rację, pani. – Schyliła jeszcze niżej głowę, dotykając chrapami ziemi.

Ennia wkrótce powtórzyła to samo co Ajiri, innymi słowami i głosem, który nie należał do żywej istoty, był ciągły i pozbawiony emocji. Dodała jedynie że Beerh nieco podleczył Kometę i złagodził jej ból. Ale to na niewiele się zda.

– Kazałam wam zrobić wszystko! – Przecięłam skrzydłami powietrze, wyobraziłam sobie że się cofają i faktycznie zaczęli to robić kiedy na nich natarłam z wysoko uniesionymi skrzydłami. Wracajcie pod wzgórze, kazałam w myślach. Co niezwłocznie wykonali. Obejrzałam się na Kometę, podniosła głowę, mrugając nieprzytomnie oczami.

– Śpij, nic złego się nie dzieje... – Zbliżyłam się, dotykając delikatnie pyskiem jej policzek. Położyła głowę, zupełnie osowiała, znów próbując zasnąć. Zacisnęłam zęby, przecierając łzy skrzydłem. Podeszłam do Ajiri, odskoczyła ociężale w tył, cofając się szybko, z głową przy ziemi. 

– Pani...

– Nie zjesz niczego, choćby źdźbła trawy, dopóki nie zaczniesz wyglądać normalnie, a jeśli nie potrafisz to ja ci pomogę z samokontrolą – wycedziłam.

Zerknęła na moje siedem połówek zielonych kryształów, scalonych w jeden, przełykając nerwowo ślinę.

– Matko… – szepnęła: – Czy ty właśnie… Pani! Mam głodować? Nie dam rady, zlituj się. – Opadła na przednie nogi.

– Ty się nade mną nie zlitowałaś, wmówiłaś mojej matce że się okaleczyłam. Kiedy to był wypadek! Byłam tylko źrebakiem!  – Ledwo powstrzymałam się by nie krzyknąć, przez wzgląd na Kometę.

– Wybacz, pani. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, ale zrobię wszystko co zechcesz, tylko…

– Zejdź mi z oczu. – Zacisnęłam mocniej zęby: – I nie próbuj odchodzić ze stada. Wtedy cię zabije. 

– Pani, proszę…

– Odejdź.

Wycofała się jeszcze, odwróciła się powoli, nie spuszczając mnie z oka i idąc mozolnie do stada. 

– Widzieliście Rosite? – Obejrzałam się na strażników. Niech by tylko pomyślała żeby coś zrobić Komecie. 

Strażnicy pokręcili zgodnie głowami.

– Znajdźcie ją, teraz.

Przywołałam w myślach Beerha, kiedy odchodzili.


[Rosita]


Wpadłam niemal na Foxa, zahamowałam w ostatniej chwili. Przez łzy, zamazujące wszystko wokół, w tym jego rudą sierść, ledwie go rozpoznawałam. Wracał z gór.

– Rosita? Coś się stało? – spytał.

– Irutt… – wydobyłam z siebie, przez ściśnięte wciąż gardło. Sapiąc z wysiłku. Miałam położone uszy tak jak podczas biegu, nie próbując ich unieść.

– Przykro mi, nie jestem w stanie ci pomóc…

– Wiesz gdzie... jest? 

– Wybacz, gdyby chodziło o twoją matkę to bym ci powiedział, ale Ivette…

Użyłam mocy, dzięki niej z ziemi wyrosły pnącza i zaczęły wspinać się po jego przednich nogach, oplatając jego szyję. 

– Co robisz? – zapytał wystraszony, wbijając we mnie szeroko otwarte oczy. Musiał wierzyć że naprawdę mogłabym go zabić.

– Powiedz gdzie jest Irutt – powiedziałam zniekształconym przez łzy głosem.

– Na północ stąd, w małym lasku, między wyżynami – wyrzucił z siebie szybko: – Proszę...

Cofnęłam pnącza, pobiegłam w kierunku z którego właśnie wracał. 

Przebiegłam przez las, minęłam kilka wyżyn, w świetle zachodzącego słońca, by wbiec do kolejnego lasu, na polanie zauważyłam strażników i kulki z liści przytwierdzone do ich grzbietów. Sama je dla nich zrobiłam, kiedy mama nie była jeszcze pod wpływem zielonego kryształu i wspólnie postanowiłyśmy współpracować z Irutt, w środku trzymali pył z ziół nasennych.

Din rzucił jedną pod moje kopyta, odskoczyłam, wstrzymując oddech, dopóki nie wydostałam się z chmury pyłu. Ściągnęłam go pnączami na ziemię, wraz z dwoma innymi strażnikami, przytwierdziłam ich do leśnego runa grubymi łodygami, nie mając odwagi spojrzeć im w oczy. Za nimi leżała skrępowana Irutt, lianami, które mogłam kontrolować. Przeskoczyłam przez Dina wprost do niej. 

–  Prawie ci się udało, Rosita. 

Podniosłam wzrok na siwego ogiera w nieregularne, brązowe ciapki, wyczuwając jego moc. Nosił niebieski kryształ na szyi. Uśmiechał się, zadowolony.

– Kim jesteś? 

– Aster, nowy strażnik naszej przywódczyni. – Skinął mi głową na powitanie. 


~*~


Zatargał mnie prosto nad jezioro, siłą własnych mięśni, nie próbował ani przez chwilę użyć mocy.

 Ivette leżała obok Komety tuż przy brzegu, obserwując całą równinę. Poderwała się gwałtownie na nasz widok, zbliżając się równie szybko. Aster zmusił mnie bolesnym szarpnięciem za grzywę, bym opadła na nadgarstki.

– Pani, próbowała uwolnić tego zmiennokształtnego jednorożca – oznajmił.

Położyłam się całkiem.

– Więc to po nią pobiegłaś? – parsknęła Ivette, przeszywając mnie wzrokiem, by potem przenieś go na Astra, pochylił głowę: – A co ty tam robiłeś? – wycedziła.

– Pilnowałem więźnia, pani. Wśród braci i sióstr pełniłem podobną rolę, więc skoro jesteśmy w twoim stadzie, pani, to logiczne że zostałem twoim strażnikiem – odpowiedział pewnie, ledwo powstrzymując się od spojrzenia Ivette w oczy. 

– Nie! Dopóki sama tak nie zdecyduje, nie jesteś żadnym strażnikiem! – wrzasnęła, cofając uszy i odsłaniając zaciśnięte zęby.

– Ale pani… – Uniósł głowę: – Gdyby nie ja… – Przybrał oskarżycielski ton.

– Zdejmij ten kryształ – syknęła Ivette, jej skrzydło zawisło nad jego głową, niczym groźba: – Skąd go masz? 

– Z domu, dostałem go w prezencie od Mago – odpowiedział ze spokojem.  

– Oddaj go. – Ivette wyciągnęła do niego skrzydło, gdy dostrzegła że drży, szybko je złożyła: – Już.

– Uciekłaby z jednorożcem. – Wskazał na mnie pyskiem, odsuwając się nieco: – Obezwładniła innych strażników. Czy nie chciałaś żebyśmy zostali jednym stadem? Dyskryminujesz mnie przez moją moc?

– Chyba nie myślisz że od razu ci zaufam?! Musisz na to zasłużyć. Oddaj kryształ.

– Zasłuże. – Zbliżył się, kładąc kryształ przy przednich nogach Ivette. Oparła kopyto na kamieniu, ruchem łba każąc cofnąć się Astrowi.

– Wyznaczę strażników, którzy będą cię pilnować i uczyć, pomożesz im w części obowiązków, jak się spiszesz to dopiero wtedy zostaniesz moim strażnikiem. 

– Dziękuje, pani. To właśnie… – mówił z taką pewnością siebie, że gdyby nie przerwał w ostatniej chwili, pewnie powiedziałby coś niewłaściwego. Pokłonił się przed Ivette: – Mam już wracać, tak?

– Tak – wycedziła, przez zaciśnięte zęby. Aster odszedł do stada lekkim kłusem. A Ivette zawołała dwójkę strażników rżeniem.

– Przesadziłaś – rzuciła w moją stronę. Nie obchodziło mnie co teraz ze mną zrobi. Po co w ogóle mnie ratowała? Żebym znowu cierpiała...? Udawała że jej na mnie zależy… Dla Komety? Dla własnego sumienia, czy dla mojej mocy? 


[Pedro]


Ciekawe czy zobaczysz jeszcze Rositę i co o tobie pomyśli po tym co zrobiłeś. Chociaż inaczej nasze córki umarłby z głodu. W ogóle zamierzasz  jeszcze wracać, Pedro? Oczywiście nie mogę zostawić mojego i Serafiny źrebaka. Oby, na przodków, nie było takie jak Erin. Ale… 

Erin ziewnęła demonstracyjnie, patrząc na mnie z ukosa, jakbym coś jej zrobił. Co najwyżej uratowałem jej kilka razy życie i potargałem jej grzywę, łapiąc za nią niezliczoną ilość razy, gdy próbowała uciec. Już się nauczyłem jak natychmiast reagować. Szła na przodzie, na widoku. Keira co jakiś czas ocierała się bokiem o jej bok. Po prostu chciała być ciągle z siostrą, nie potrafiłem jej o to winić. Przemieszczaliśmy się leśną, pełną cieni ogromnych drzew, ścieżką. Wśród gałęzi próbowały się przekrzyczeć różne gatunki ptaków.

Robi się późno Pedro, a ty wciąż nie natknąłeś się na żadne stado i żadną klacz, która je wykarmi, ledwo nadążałem między jednym posiłkiem a drugim. Szczęście że piły coraz mniej mleka, a jadły więcej roślin. 

Erin zatrzymała się tak nagle że prawie na nie poleciałem, cofając przednie nogi, na szczęście szybko przeniosłem swój ciężar na tylne kopyta.

– Nie jesteś przypadkiem głodna? – spytałem, już teraz zmęczony nadchodzącą dyskusją z tą małą mądralą.

– Umieram z nudy! Dlaczego nic się nie dzieje?! – krzyknęła sfrustrowana ku koroną drzew. Nagle zerwał się wiatr, potrząsnął wierzchołkami topoli. Keira przywarła bardziej do siostry, z wzrokiem utkwionym w głąb lasu. Jej oczy zasłaniała rosnąca stale grzywka.

– Nareszcie! – krzyknęła triumfalnie Erin. 

Las okrył ogromny cień pierzastego stwora. Zaskrzeczał przeraźliwie, głośnością dorównując hukowi spadającego drzewa. Co to, do cholery? Popchnąłem szybko córki, by zaczęły biec, popędziłem je, widząc ogromne szpony stworzenia, jak przelatywało wysoko nad nami, zahaczając długim ogonem, zakończonym kępą włosów o korony drzew. A żeby tego było mało z jego grzbietu spadł niebieski koń, lecąc prosto na nas. Skoczyłem szybko na bok porywając ze sobą Kei.

– Suuuper.... – Erin wpatrywała się w niego, jak za chwile ją zmiażdży! W ostatniej chwili szarpnąłem ją za ogon ku sobie. Tak gwałtownie że uderzyłem nią o własną łopatkę. Kwiknęła zaskoczona. Koń zderzył się z ziemią tuż przed jej chrapami. Odciągnąłem ją szybko od niego. Nawet gdybym chciał nie mógłbym go uratować, przy takiej wysokości zginęlibyśmy oboje. 

– Puszczaj! Chcę zobaczyć! – Uderzyła mnie kilka razy tylnymi kopytami w brzuch. Keira patrzyła na to z czujnie postawionymi uszami. Choć bolało jak cholera, jedynie przytrzymałem Erin łbem. Potwór odleciał i to wraz ze wszystkimi ptakami, bo żadnego już nie słyszałem. Pewnie uciekły w popłochu, my też powinniśmy. 

– Miniemy… – zacząłem.

– Nie ma mowy! Jak nie zobaczę tego konia, to zacznę krzyczeć, a ten stwór wróci. – Posłała mi wyzywające spojrzenie.

Wzniosłem oczy do nieba, wzdychając ciężko: – I nas zabije, ale ci to nie przeszkadza.

– Nie. 

Kei wcisnęła nos w jej bok.

– Poza tym, to bolało! – poskarżyła się Erin: – Jesteś mi coś winien.

– Mnie też zabolało. – I nadal bolała mnie ta łopatka, nie wspominając o brzuchu: – Rozumiem że wolałabyś już nie żyć? Co byś wtedy zobaczyła nowego?

– Nic z…

– No właśnie.

– Nie, mówię że z tobą nic nie da się zobaczyć! – Położyła uszy: – Dobra, krzy...

Koń się poruszył. Erin obejrzała się na niego momentalnie. Przodkowie, to muszą być drgawki pośmiertne… Zaraz… Jego brzuch się unosił jak podczas szybkiego oddechu. Jakim cudem? 

Skoro tak, puściłem córkę. Keira ruszyła tam wraz z nią. Podbiegłem tuż po nich, do... Obcej. To klacz, Pedro, jak mogłeś nie zauważyć?

Otworzyła gwałtownie oczy. 

– Nie! –  Poderwała się, stęknęła z bólu i straciła równowagę.

Doskoczyłem do niej, by mogła na mnie opaść. Prosto na obolałą łopatkę. Nie mogłeś się inaczej podstawić, co, Pedro? Wzdrygnąłem się, nie tyle z bólu co w zetknięciu z jej ciałem zimnym jak lód. Rosita opowiadała mi że niebieskie konie tak już mają.

– Puść, muszę... – wysapała. 

– O nie, nie, nigdzie się nie wybierasz, jesteś ranna. 

I żyjesz. Chyba nawet nic nie złamała. 

– To tylko zadrapanie. – Cofnęła się gwałtownie, chciałem ją znowu złapać, ale się spóźniłem, upadła na brzuch. Oczywiście dalej próbowała wstać, tym razem w ogóle nie mając sił dźwignąć się z ziemi. 

– Po… – urwałem, drzewa znów się zachwiały, a nad nimi przeleciał potwór. Skoczyłem do córek, zasłaniając je sobą najlepiej jak potrafiłem. Poleciał dalej, kierując się tam skąd wcześniej przybył.

– Wracaj tutaj! – wrzasnęła klacz, wyciągając za nim głowę, napięła wszystkie mięśnie.

– Oszalałaś. – Położyłem uszy. Co z nią nie tak? Może nie dba o siebie, ale chyba widzi że są tu źrebaki: – Chcesz…

– Ty nic nie rozumiesz! – Wstała, upadając zanim zdołała wykonać choćby krok. Zarżała w głos, robiąc jeszcze więcej hałasu. 

– Co ty wyprawiasz?! – Przytrzymałem jej pysk przy klatce piersiowej, wyszarpała głowę, rżąc znowu, bardziej rozpaczliwie. Erin się roześmiała, patrząc mi prosto w oczy, w jej spojrzeniu było coś takiego… Ewidentnie się cieszyła że ta klacz miała gdzieś to co mówiłem.  

– Linda! – zawołał skrzeczący głos, zza drzew wyfrunął czerwony ptak. Jego skrzydła zdobiły niebieskie i żółte pióra, miał białą głowę, czarny, mocny dziób i paski pod wytrzeszczonymi oczami na nasz widok: – Co...?

– Nie dałam rady! Ostrzeż resztę! – krzyknęła klacz. Sapiąc odsunęła się od smugi światła, wpadającej przez korony drzew. Ten ptak… To Irutt? Tutaj?! Co jest? 

– Kto to? – spytała Erin.

Klacz oddychała coraz głośniej. Skup się, Pedro, nie stój jak kołek. 

– Lepiej gdzieś się schowajmy. – Zbliżyłem do niej głowę. Później mi wszystko wyjaśni. 

Przytaknęła, dając sobie pomóc dojść do najbliższej jaskini. W środku położyła się na boku, w najzimniejszym kącie. Na szczęście bliźniaczki weszły tuż za nami.

– Przynieść wody? – spytała Erin.

– I uciec przy okazji? Nic z tego mała – odpowiedziałem.

– Możemy pójść z tobą. – Przewróciła oczami.

– Zostańcie, zaraz wrócę. – Wychodząc rozejrzałem się za czymś czym mógłbym zablokować wyjście. Nie dostrzegłem nawet kamyka. Pedro, nie popadaj w paranoje, nie możesz tak po prostu zamknąć tam córek. I obcej, od razu uznałaby mnie za wroga. Będę musiał wziąć je ze sobą… Niech to. Mam tak ryzykować? 


~*~


Na szczęście najgorsze co mnie spotkało to narzekanie Erin, potwór nie wrócił. A ciągle wychodziliśmy i znosiliśmy wodę do jaskini, klacz wypijała każdą jej ilość, jakby od wieków nie gasiła pragnienia. Aż po, chyba, dziesiątym razie, zasnęła. Na chwilę.

– Gryf... Gryf... – mamrotała jak w gorączce, przewracając się z boku na bok i ciągle sapiąc. 

Wyszedłem tym razem nie po wodę, a mech, który w niej moczyłem. Położyłem go na niebieską klacz. Może to jej pomoże? 

– Muszę im pomóc... – mruknęła. 

–  W tym stanie nikomu nie pomożesz. Śpij.

Ucichła. Nasłuchiwałem przez chwilę w napięciu, wyłapując jej płytki oddech. Odetchnąłem. Przez mokrą sierść lepiej przebijała się szara skóra obcej, czarna i poszarpana na grzbiecie, jakby… Czy ona ma cały grzbiet w oparzeniach?

– Zjedzmy więcej trawy – powiedziała Erin do Kei. 

– Potrzebujecie mleka –  westchnąłem.

Linda otworzyła oczy, patrzyła na nas przez chwilę, znów ciężko i głośno oddychając. 

– Niedługo znajdę wam kolejną klacz – zwróciłem się do córek: – Musicie jeszcze trochę wytrzymać...

– Ja… – wymamrotała Linda: – Mogę je nakarmić.

– Czym? – Czułbym zapach mleka, gdyby je miała, tym jej gatunek nie może się od nas różnić, prawda?

– Daj mi śniekwit, a będę miała mleko…

– Jak to wygląda? I gdzie rośnie, przede wszystkim.

– Takie małe, białe kwiaty, rosną pod skałami, w wodzie, przypominają płatki śniegu… W tej wodzie…

To blisko, warto sprawdzić. Wziąłem ze sobą córki i znów poszliśmy nad staw. Linda zasypiała jak wychodziliśmy. Obie były chętne szukać tego kwiatu, musiałem jedynie pilnować by się nie potopiły.


~*~


Zbliżaliśmy się do końca lasu. Jedynym źródłem światła był księżyc i gwiazdy. Córki ziewały co chwilę, Erin zawracała w kółko do Kei, która wlokła się z tyłu, ledwo stawiając kopyto za kopytem. Trącała ją ciągle, jakby chciała by ta szła szybciej. Kei faktycznie przyspieszała za każdym odbiegnięciem Erin, próbując pochwycić ją za grzywę. Miałem wyrzuty sumienia że nie dałem im pospać, ale inaczej Linda by się choćby doczołgała do swojego stada. 

A tak szła oparta o mnie, niezbyt często stąpając na przednią nogę. Kulała na nią za mocno by iść sama. I tak spieszyła się jak tylko mogła. Miała na ciele kilka ran, ale nie na nogach, choć po takim upadku to każdy inny koń by się cały połamał. 

– Jak to możliwe że przeżyłaś taki upadek? – spytałem. 

– To nie pierwszy raz, nic niezwykłego. – Przyspieszyła, kiedy mijaliśmy ostatnie drzewa. Po drugiej stronie czekało całe stado. Układali się do snu, rozmawiali ze sobą, wiercili się i spacerowali w te i wewte. Tylko kilka koni zapadło w sen. Wyszedł nam na powitanie jednorożec, jego złoty róg przypominał sierp księżyca, ale jasnosiwą sierść miał w najzwyklejsze brązowe łaty.

– Kim jesteś? Co się dzieje? – spytała Linda, zbliżając się ku niemu już bez mojej pomocy. Zerknął na jej nogi, gdy zaczęła kuleć.

– Trzeba było bronić stada, a nie sprowadzać na niego niebezpieczeństwo. – Machnął długim, białym, chwytnym ogonem. 

– Wypędziłam go, ale zawrócił, kiedy spadłam, nie mogłam wstać by z nim dalej walczyć.

– Dziwadło.

Położyła uszy, wbijając w niego wzrok: – Zapytam jeszcze raz, kim jesteś? – zabrzmiała tak jakby mu groziła.

– Nowym obrońcą stada, które już cię nie potrzebuje. Mają dość życia w ciągłej ciemności, bo ktoś tu boi się słońca.

– Nie boję się słońca, ono mnie zabija! – krzyknęła w głos, ściągając na nas uwagę innych koni. Zakrztusiła się, po czym zakasłała. Może jednak coś jej się stało, po tym upadku, Pedro? Nie mają tu nikogo kto by jej pomógł?

– On ma rację, już cię nie potrzebujemy. – Podszedł do nas gniady ogier, bez jednego ucha, z najbardziej pospolitymi brązowymi oczami: – Ostatnio ponosisz tylko same porażki.

– Wiesz dlaczego, Kale – wyrzuciła z siebie rozpaczliwie, doskakując do niego.

– Wiem że nic...

Jednorożec drasnął ją w szyje rogiem. Upadła. Znalazłem się szybko przy niej, naciął jej jedynie powierzchownie skórę. Kawałek od nas Erin zarżała podekscytowana, stanęła dęba, Keira złapała jej grzywę, gdy prawie tu podbiegła. Zaczęły ze sobą walczyć dla zabawy. Wywracały się przy tym na ziemię. Zorientowałem się że wszyscy patrzą na nie, gotów by w razie czego zaatakować obojętnie czy to ogiera czy jednorożca jakby jeden z drugim choćby próbował się do nich zbliżyć.

– To nie było konieczne – skomentował Kale, odwracając głowę do jednorożca: – Po co to zrobiłeś?

– To ta furia w oczach niebieskiego konia. 

Posłałem im obu wrogie spojrzenie. 

– Nie jesteście jej warci – odparłem.

– Weź ją sobie – stwierdził niedbale Kale, odchodząc z jednorożcem. Jak gdyby nic zaczęli coś omawiać.

 Linda znowu oddychała niespokojnie. Pomogłem jej wstać, ledwo trzymała równowagę. Obejrzała się na drzewo rosnące kawałek od lasu, wprost na kolorowego ptaka. Odwrócił głowę, po chwili odlatując. Otworzyła pysk, jakby chciała za nim zawołać, ale potem go zamknęła. 

– Też mi się to nie podoba, ale musimy kogoś poprosić by ci pomógł, kogoś kto się na tym zna… – zacząłem.

Zniżyła głowę, zaciskając mocno oczy. Małe śmiały się, leżały na ziemi, wymieniając się niegroźnymi kopniakami. Nigdy nie widziałem by źrebaki się tak bawiły. To niebezpieczne, w razie zagrożenia z tej pozycji zbyt szybko nie wstaną.

– Co cię boli? – spytałem szybko.

Przebrała nogami, prawie upadając.

– Tu… – Uniosła słabo głowę, mrugając: – Nikt mi nie pomoże…

– Naprawdę? Nikt od was nie zajmuje się rannymi końmi? 

– Nie… 

Bliźniaczki ucichły. Obejrzałem się momentalnie. Spały na bokach, jedna oparła głowę o brzuch drugiej, a druga położyła przednią nogę na bok pierwszej, przysunęła jeszcze swoją głowę do szyi siostry. Teraz nie dało się ich odróżnić. Zwykle poznawałem Keire przez to że nie strącała ciemnoszarej grzywki z oczu, w przeciwieństwie do Erin. No i Erin zwykle prowadziła w ich dwuosobowym stadzie. 

– Może dajmy im chwilę odpocząć? Za chwilę wyruszymy dalej, wezmę je na grzbiet jak będą zbyt śpiące – zaproponowałem, dodając: – A jak twoje stado będzie miało coś przeciwko…

– Nie będzie. – Ruszyła przodem, zwieszając głowę. Przestała kuleć. Obudziłem córki, obiecując im że jeszcze kilka kroków, a będą mogły spać ile zechcą. Kiedy oddaliliśmy się na bezpieczną od byłego stada Lindy odległość położyły się na miękkim mchu, opierając o siebie nawzajem łebki i na nowo zasypiając.

– Szukałem tylko klaczy, która je wykarmi – szepnąłem do Lindy, patrząc na moje córki, ustawiliśmy się wygodnie, obok siebie: – Jak teraz nie masz się gdzie udać to możesz ze mną wrócić do stada gdzie się urodziły, tam cię zaakceptują. Oczywiście nie zmuszam. Sam mogę zostać tutaj z córkami, o ile nadal chcesz je karmić i wrócić dopiero gdy będą gotowe. 

Linda poderwała głowę, nastawiając uszy, pobiegła nagle w głąb lasu. Ruszyłem za nią, wiatr przywiał do moich chrap zapach gryfa, więc równie prędko się zatrzymałem. Gdybym nie był ojcem, być może bym jej jeszcze próbował przemówić do rozsądku. Zawróciłem szybko. Po co w ogóle za nią pobiegłeś, Pedro? Nawet na chwilę nie powinieneś zostawiać śpiących źrebaków w lesie!


~*~


Nie znaleźliśmy żadnego nowego stada po całym dniu wędrówki, a teraz musiałem już szukać schronienia. Słońce zachodziło. Przechodziliśmy obok rzeki, teren był porośnięty niską roślinnością i lekko pagórkowaty, musielibyśmy polegać tylko na swoich nogach w razie spotkania z drapieżnikiem, a córki są osłabione, nie piją tyle mleka ile powinny. Nie dadzą rady, przynajmniej Keira nie da, Erin ciągle miała jeszcze siłę mnie wyprzedzać i kombinować następną ucieczkę.

– Trzy…

– Tato, słyszysz to? – przerwała mi nagle Kei, zatrzymując się gwałtownie, odwróciła głowę w kierunku wrzosów.

Wpatrywałem się w córkę zaskoczony. Nazwała mnie tatą… Nigdy nie sądziłem że to jedno słowo tak wynagrodzi wszystkie starania by dobrze się nimi zaopiekować. 

– Co takiego słyszysz? – zapytałem. Wreszcie zaczęła choć trochę mi ufać.

– Pachnie krwią…

Szlak! 

– Erin, chroń siostrę. – Zacząłem iść w stronę wrzosów, to musi być jakiś mały drapieżnik.

– No, w końcu zauważyłeś na co mnie stać. – Erin podbiegła do siostry osłaniając ją, gotowa by rzucić się do ataku, nic dziwnego w jej przypadku. 

Odgonię drapieżnika i będą bezpieczne. Dlaczego prowadziłem je pod wiatr, zamiast z wiatrem? Pedro, jesteś już zbyt zmęczony, przydałby się ktokolwiek do pomocy.

Wbiegłem w krzaki, ale nic z nich nie wybiegło, sprawdziłem je dokładnie nie znajdując ani jednego śladu jakiegokolwiek zwierzęcia. Dałem się nabrać.

– Keira – rzuciłem ostro w stronę córki. Oczywiście obu już nie było. Ale że Kei? Jak mogła tak po prostu… Zwariuje z nimi, przysięgam. 

Usłyszałem tętent kopyt z tyłu. W życiu nie wróciłyby tak szybko. Obejrzałem się napotykając zdezorientowane spojrzenie Lindy. Opadła na ziemię. Podszedłem do niej szybko. Wpatrywała się we mnie jedynie do połowy otwartymi oczami, mrugała.

– Tak, pójdę z tobą... – wysapała, dźwigając się ciężko na nogi: – Jednorożec zabił gryfa.

– Szybko, córki znów mi gdzieś się wymknęły. – Znalazłem się przy jej boku kiedy się zachwiała. Odsunęła się.

– Nic mi nie jest. – Ruszyła przed siebie: – Chyba pobiegły tędy...

– Znam to, oczywiście że jesteś ranna. – Dołączyłem do niej, szukając na ziemi zapachu bliźniaczek. Zmierzaliśmy właściwą ścieżką.

– Mówisz o tym zadrapaniu? – Linda zerknęła na sporą ranę na swoim boku: – Bywało gorzej. 

– Raczej o głębokim rozcięciu, kilku innych ranach, całym poparzonym grzbiecie i w dodatku kulejesz. Znowu. – Rana na szyi, pamiątka od jednorożca, zabarwiła jej niebieską grzywę na czerwono, musiała po drodzę ją bardziej uszkodzić.

– Naprawdę bywało gorzej. – Popatrzyła na mnie poważnie. 

– Jak znajdziemy moje córki, zatrzymamy się na chwilę przy rzece i ci to opatrzę, a potem...

– Nie ma mowy, nie znoszę opatrunków.

– Masz całą grzywę od krwi.

– Już nie leci. 

– Zanieczyszczasz rany.

– Będę je płukać w wodzie, to wystarczy. 

– Jak sobie chcesz, teraz mam gorszy problem, muszę je znaleźć zanim znajdą je drapieżniki. – Robiło się coraz ciemniej, jak tak dalej pójdzie...

– Zostań tu, nic nie zobaczysz w ciemności, a ja tak, przyprowadzę je. – Pobiegła. Mogłem sobie cwałowałować, najszybciej jak potrafiłem, przy jej prędkości, moja dorównywała ślimakowi. Zgubiła mnie w mgnieniu oka. Zatrzymałem się na rozwidlonej ścieżce, obie otaczały gęsto drzewa.

No to świetnie. Jest gorsza od Gizy, jak ją poznałem. Skąd mam wiedzieć czy sama się nie wykończy po drodzę, nim znajdzie klaczki? I jak je znajdzie a ja tu nie zaczekam to nie wiadomo czy bardziej się wszyscy nie zgubimy. Postawiła cię w takiej sytuacji że po prostu musisz tu czekać. Zawróciłem do miejsca w którym przed chwilą rozmawialiśmy, tam najprędzej będzie cię szukała, Pedro.


~*~


Zapadła już całkiem noc, z nerwów wydeptałem ścieżkę prowadzącą do nikąd, ochłodziło się. Czy nadal żyją, czy teraz się nie przeziębią, bo Linda na pewno nie jest w stanie je ogrzać. Czy aby dobrze zrobiłem, tkwiąc tu tak bezczynnie? Zmrużyłem oczy, coś się zbliżało. Klacz i źrebaki. Czyżby? Zacząłem rozpoznawać głos Erin.

– Ale jest szybka – zawołała do Kei. Linda biegła tuż za nimi.

To ja powinienem sprowadzić córki z powrotem, a nie wysyłać ranną klacz. Przestań Pedro, ona sama rzuciła się na ich poszukiwania. Więcej jej nie pozwolisz, tylko sam się tym zajmiesz.

– Mówiłam że się uda. – Erin zatrzymała się z Kei, trącając ją mocno w bok, aż mała się zachwiała. Uśmiechnęła się do siostry. 

– I prawie się nie zgubiłyśmy – dodała Keira.

– Co ty mówisz? Ja wiedziałam cały czas gdzie jesteśmy.

Odchrząknąłem, stając nad nimi: – Macie mi coś do powiedzenia? Co to było? Żeby jeszcze Erin tak kłamała, ale ty Keira? Całkowicie mnie zawiodłaś.

Uszy jej oklapły, jakby naprawdę tego żałowała, ukryła głowę za siostrą. Erin pokazała mi język, patrząc na mnie z triumfem. Uśmiechnęła się jeszcze.

Spokojnie, Pedro, to tylko źrebaki, a brak matki na pewno im nie ułatwia życia, wiesz jak to jest. Ile miałeś w sobie gniewu... Westchnąłem ciężko.

– Będę czuwać resztę nocy, możecie spać. – Zaoferowała Linda: – Przypilnuje je.

– Nie ma mowy. Będziemy się zmieniać.

– Ja nie śpię w nocy, więc to byłoby bez sensu. – Skubnęła trawę. Erin poprowadziła siostrę do jej wymion i od razu zaczęły ssać. Bok przy boku, Erin jedynie musiała wejść bardziej pod brzuch Lindy, by dosięgnąć drugiego wymiona. Były identyczne, myszata sierść, oprócz zadu i połowy tylnych nóg, te były tak samo ciemnoszare jak ogon czy grzywa, białe nogi, przy tylnych pęcinach z przodu na odmianach szara sierść w kształcie rombu, biały pysk z szarym ostro zakończonym paskiem pomiędzy chrapami zaczynającym się od górnej wargi, dwie ciapki po obu stronach, przy policzkach, białe uszy. Po Rosicie odziedziczyły ciapki i kolor grzywy, po mnie szare oczy, a to naprawdę mało, nikt od razu nie domyśliłby się że to nasze córki.

– Czyli śpisz w dzień? – zgadywałem. Linda mówiła że słońce ją zabija, powinniśmy go w takim razie unikać.

– Muszę unikać słońca... 

– To właśnie miałem na myśli. Będziemy musieli podróżować nocą.

– Dogonię was każdego wieczoru, nie musicie.

– Będziemy podróżować nocą i koniec.

– Suuper… – ziewnęła Erin, Keira oparła się śpiąca o siostrę, przysypiała przy posiłku. Nie martw się Pedro, szybko się przestawią.

– Wyśpicie się w dzień – powiedziałem. 

– Nie – zaprotestowała Linda, kłądąc uszy, nie patrząc na mnie zbyt miło: – Zrobimy jak powiedziałam, nie będę odbierać źrebiętom snu.

– Ale wiesz że musisz je karmić kilka razy dziennie, w nocy zresztą też, czyli musisz iść z nami. Albo będę musiał znaleźć inną klacz...

–  Nie, chce się do czegoś przydać, nie odbieraj mi tego. Pójdę z wami w dzień. – Odsunęła się od bliźniaczek i położyła na brzuchu. 

– Hej! Nie skończyłyśmy – zaprotestowała Erin, bijąc przednimi kopytami w jej bok i jednocześnie przebudzając siostrę, przysypiającą już na stojąco.

– Przodkowie – westchnąłem ku niebu usianemu gwiazdami. 

– Wierzysz w przodków? Nie jesteś jednorożcem. – Linda wstała, a córki kontynuowały dalej posiłek.

– Takie tam powiedzenie… A co mają do tego jednorożce?

Kiedy małe skończyły, Linda ponownie się położyła.

– Taaato – odezwała się Erin, nie znosiłem tego jej kpiącego tonu, jakby się ze mnie naśmiewała. Znałem to spojrzenie, znowu coś kombinuje: – Słońce ją zabije – powiedziała zaczepnie: – Musimy iść teraz.

– Linda, dadzą radę się przestawić, chodź. – Szturchnąłem ją w bok, miała już zamknięte oczy.

– Nie, żaden koń już mi nie powie że przeze mnie nie mógł żyć w świetle dnia. – Przewróciła się na drugi bok.

– Wolisz zginąć, mam rozumieć? Poszukam lepiej innej klaczy z mlekiem.

– Mam dość że ktoś mnie ciągle obwinia! – Poderwała się, krzycząc na mnie: – Taka się urodziłam, nic na to nie poradzę! Poza tym jestem z tego dumna! Które z was przeżyłoby w lodowatej wodzie, albo na takim zimnie że zamarzają nawet łzy? Żadne.

Spokojnie Pedro, uwierz że nie masz ochoty się z nią kłócić, chcesz tylko w końcu odpocząć od tego wszystkiego. Znaleźć się w domu, gdzie każdy dzień nie będzie polegał na baniu się o własne córki. Przynajmniej w teorii. Nie, zapomnij, tam może być nawet gorzej… Ale tam jest ich matka.

Linda zwiesiła głowę, coś mi się wydaje że wcale nie była z siebie dumna.

– Nikt cię tutaj nie zamierza obwiniać. – Zwróciłem się do niej, wróciła do posiłku, wykopując trawę kopytem, zjadła ją razem z korzeniami: – Tyle powiem. Smakuje ci to?

– Ziemią. Idziemy?

– Tak.

– Kei, wstawaj! – krzyknęła radośnie Erin, szturchnęła ją mocno, niemal wywróciła z brzucha na bok. Linda obserwowała jak mała się podnosi, podpierając o siostrę. Wyglądała na zaniepokojoną.

– Jest tylko zmęczona, przyzwyczają się. – powiedziałem.

– Mamy iść przodem pewnie? – zapytała Erin.

– Dokładnie, będziemy tuż za wami. 

– Nie lepiej żebyś prowadził? Osłaniał je z przodu, a ja z tyłu? – zaproponowała Linda. 

– Faktycznie, tak jest lepiej, ale…

– Nic mi nie jest.

Nie chcesz się kłócić z nią drugie pół nocy, naprawdę nie chcesz. Poszedłem przodem, nie spiesząc się by za bardzo nie zmęczyć zbyt szybkim tempem córek i Lindy. Choć Erin wołała bym szedł szybciej. Linda nie pozwoliła jej mnie wyprzedzić. 

– Jest więcej jak im tam... Gryfów? – spytałem

– Na innych terytoriach, daleko stąd, tak, ale tutaj bardzo rzadko można je spotkać – wyjaśniła Linda. Erin przysłuchiwała się nam, a Kei opierała się o nią, próbując spać podczas marszu.

– I one polują na konie? 

– Nie tylko, ale głównie na nie. Jestem jedynym obrońcą, który przeżył, nasz przywódca wyszkolił całą piątkę.

– Co na to twoi rodzice? – spytała Erin zmęczonym głosem. 

Linda nic nie odpowiedziała, wydawała się zamyślona.

– Co z twoimi rodzicami? – powtórzyłem pytanie.

– Nigdy nie miałam rodziców, uratował mnie Kale i wyszkolił, jak każde osierocone źrebię, które znalazł, przecież żaden rodzic nie oddałby źrebaka na pożarcie przez gryfa.

– Żaden dobry rodzic – podkreśliłem.

– Każdy ma rodziców… – mruknęła sennie Erin, ziewnęła, zerkając na Kei. 

Linda spuściła na chwilę wzrok, a uszy opadły jej na czoło. 

– Od czego cię uratował? – wtrąciła Erin.

Linda zdawała się jej nie słyszeć.

– Wiem że słyszałaś. – Córka położyła uszy.

– O co chodzi? – zapytałem: – Dlaczego jej nie odpowiesz?

– Nie pamiętam co się stało, miałam jakiś wypadek, mówił że tonęłam, a on wyciągnął mnie z wody. – Patrzyła na mnie, teraz już wiem że celowo ignorując Erin.

– Czymś ją uraziłaś? – Spojrzałem na córkę.

– Jasne. – Przewróciła oczami, wycofała się nagle, uderzając głową w bok Lindy: – Nie lubisz mnie? No, powiedz.

– Miałam je karmić, nie z nimi rozmawiać. – Poskarżyła się Linda. Pewnie Erin ją faktycznie zraziła do siebie, nie zdziwiłbym się ani trochę. Choć to wciąż niezbyt miłe jak tak potraktowała moją córkę. Odpuść, Pedro. Nie wszyscy muszą je lubić, to nawet zrozumiałe że większości będą działać na nerwy, przynajmniej Erin, taki jej urok. 

– Erin, daj jej spokój – poprosiłem: – Nie każdy musi mieć ochotę z tobą rozmawiać. To nic osobistego.

Mała parsknęła obrażona. Dołączyła z powrotem do siostry, szukającej jej pyskiem z zamkniętymi oczami, coś szepnęła jej na ucho. Uff, chociaż ten jeden raz odpuściła.

– Źrebaki po prostu bywają męczące, odpowiesz na jedno ich pytanie i zadadzą kolejne – wyjaśniła Linda, jakby… Poruszona. Zamrugała, chcąc pozbyć się łez.

– Mi nie musisz się tłumaczyć, chyba że chcesz. – Jej osobiste sprawy, to nie twoje sprawy, Pedro. Mogłem zadać o jedno pytanie za dużo, nie chciałem wyjść na wścibskiego, ale wolałem wiedzieć niż nie wiedzieć z kim mam do czynienia, skoro mamy razem podróżować i chronić moje córki. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz