[Ivette]
Zamrugałam, przyzwyczajając oczy do półmroku jaskini. Kometa wciąż spała, trąciłam ją w bok łba. Uniosła leniwie powieki, uśmiechnęła się do mnie.
– Ivette. – Poderwała głowę, ocierając czulę policzek o moją klatkę piersiową.
– Zostaniesz tu przez jakiś czas sama – powiedziałam.
– Co się stało? – Cofnęła głowę, patrząc mi w oczy.
– Lilia potrzebuje pomocy jednorożców.
– To przeze mnie... – Skierowała uszy do tyłu.
– To absurd.
– Nazwałam jej ciąże chorobą, choć wtedy nie wiedziałam... Ale jednak! To przez to zachorowała.
– To tak nie działa. Już kiedyś poroniła. – Widząc jej pytającą minę, dodałam: – Nie wiesz co to znaczy poroniła?
– Nie.
[Rosita]
Minęło już trochę czasu od odejścia Devona, a żadne z nas się nie odezwało. Pedro próbował ukradkiem spojrzeć na mój brzuch, jego wzrok za każdym razem uciekał, zanim jeszcze tam docierał, bo ciągle go obserwowałam.
– Nic mnie nie boli… – powiedziałam, chcąc uspokoić bardziej siebie, niż jego: – I całkiem dobrze się czuje, fizycznie.
– No tak… – odpowiedział zamyślony.
Ennia wyszła z tłumu koni, podbiegając do nas, zakręciła ciasno końcówkę ogona.
– Gdzie Devon? – spytała.
– Nie poszedł z wami…? – odpowiedziałam zdziwiona.
– Nie.
– Jak to? – Podeszłam bliżej niej.
– Nie przyszedł choćby na chwilę.
– Poszukam go – powiedział Pedro, zanim jeszcze zdążyłam podzielić się z nimi swoimi złymi przeczuciami: – Niczym się nie przejmuj. – Pobiegł już.
Gdybym czuła emocje Devona, nigdzie byśmy go nie puścili.
– Chcesz by mój brat zbadał twojego źrebaka? – spytała Ennia.
Pokręciłam głową.
~*~
[Ivette]
– Jesteś pewna że urodziłaś się mrocznym koniem? – przyjrzałam się krytycznie Heather. Odcinała szponami nogi martwego źrebięcia, od tułowia, stwierdziłam że nic mi taki widok nie robi, gdy spytała czy będzie mi to przeszkadzać.
– A co? To się powtórzyło?
– Nie. Zastanawiam się jak to działa.
– Kryształy pomagają nam się tylko ukrywać. – Poczęstowała się obciętą nogą, jedząc powoli ze smakiem, pomagając sobie grubszymi od Komety kłami, rozrywać ścięgna. Wzdrygnęłam się, zaciskając ukradkiem zęby, ale nie odrywając wzroku.
– I gromadzą gaz – powiedziałam.
– Który znika jak tylko ściągniemy kryształ, tego nie widziałaś? – Podniosła na mnie wzrok, pysk ociekał jej krwią, a oczy błysnęły.
Oderwałam skrzydła od boków, stając w gotowości.
– Proszę, spróbuj. – Wskazała mi na stos pomarańczowych kryształów: – Są dla naszych źrebiąt, które jeszcze się nie urodziły. Nikt ich jeszcze nie zakładał.
– Przecież nie jestem mrocznym koniem i nie zamierzam.
– Założe się że pomógłby ci ukryć skrzydła. Gdyby nasi przodkowie zarażali inne konie, wiesz ile wtedy by nas było? – Wbiła przednie szpony w pień palmy: – Konie, jednorożce i pegazy urządziły na nas rzeź. – Oderwała jeden sięgając wyżej, by znów go wbić, potem zrobiła tak samo z drugim: – By raz na zawsze pozbyć się problemu. – W ruch poszły tylne szpony, zaczepiła się nimi o korę palmy: – Nie winię ich o to. Byliśmy gorsi od zwykłych drapieżników – powiedziała, zwisając tak, po czym wspięła się aż do liści. Wpatrywałam się w nią ze zdumieniem. Palma uginała się pod jej ciężarem.
~*~
– Nie ma sensu byś dłużej tu zostawała. – Podniosłam się tuż po jej posiłku, kierując się do wyjścia. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, czułam na ciele ciepły powiew docierający z lasu oddzielającego równinę od wyżyn.
– Ale… Co z tą… Tym czym teraz jestem? – Kometa stanęła obok, opierając policzek o mój grzbiet, szyją uginając moje pióra, jej oddech był cieplejszy niż byle zefir.
– Co wieczór pójdziemy trenować, wtedy zjesz.
– To oznacza że nie będziemy trenować? – wyrzuciła z siebie szybko, niespokojnie.
– Zdążymy, jak nie będziesz się ociągać z jedzeniem.
Zabrała głowę, cofając uszy z grymasem na pysku.
– Wiem – powiedziałam, kiedy otworzyła pysk: – Przestań po prostu to przeżywać.
– Jak? Przecież to…
– Kometa. Spieszę się. – Przerwałam jej zanim na dobre by się rozgadała. Ustawiłam się do niej przodem: – Devon uciekł, więc jednak będę cię uczyła na zastępczyni, musimy wybrać teraz na to stanowisko kogoś tymczasowo.
– Obie? Nie jestem zbyt doświadczona, za to ty, jestem pewna że sobie z tym poradzisz, z tym wyborem… A jak chodzi...
– Myślałam o Serafinie. – Nie dałam jej dokończyć: – Nie potrafi kłamać, a co więcej mogłaby mi o każdym powiedzieć coś ciekawego, bo tajemnic też nie potrafi dochowywać, więc to najmniejsze zło z całej tej zgrai zdrajców.
– O. Wybaczyłaś jej? Nie spodzie...
– Nie, nigdy jej tego nie zapomnę, ale to lepszy wybór niż… Komu mogę jeszcze zaufać…?
– Mamie, Rosicie… – Tym razem sama weszła mi w słowo: – Theo?
– Theo się nie nadaje, Rosita tak samo. – Zacisnęłam zęby, jeszcze tego by brakowało aby przybłęda zajmowała się ze mną stadem: – A mama, nawet gdyby mogła zostać zastępczynią, to nie wybiorę jej z oczywistych względów.
– Dla mnie nie są aż tak oczywiste.
– Serafina ci odpowiada?
– Mi? Dlaczego mi? Znaczy… Pytasz o to mnie? Dlaczego miałoby to zależeć ode mnie? Ty decydujesz skar… Ehem… I każdy twój wybór będzie dobry. – Uśmiechnęła się lekko, obejmując mnie łbem. Nie wiem co ona ma w głowie, ale zaczyna mnie irytować. Odepchnęłam ją skrzydłem.
– Przez nią cię pobili, dlatego i tylko dlatego cię pytam. Chyba jesteśmy razem – odpowiedziałam ostrzej. Nie chcę nad nią dominować, bo to już nie będzie miało nic wspólnego z… Wiadomo czym.
– Wiesz… – Przechyliła na bok głowę: – Dla mnie to obojętnie kto będzie zastępcą, a już zwłaszcza tymczasowym. Nie znam się… Jeszcze, bo...
– Rano zrobimy sobie mały trening, a po nim wrócimy do stada. Na co masz teraz ochotę? – To chyba moje pierwsze pytanie tego typu. Byłam ciekawa co wymyśli, co jej osobowość jeszcze przede mną skrywa. Czy to wszystko to aby dobry wybór?
– Spieszyłaś się… Kłamałaś?
– Chciałam byś przestała tak to przeżywać. To obcy. Ja nie miałam żadnych oporów, ani dylematów na twoim miejscu. Nie męcz mnie już tym.
– Dobra… – Wzięła głęboki oddech: – Za… – urwała gwałtownie: – Nie, to głupie.
– Co?
– Nie raczej nie będziesz chciała…
– Chciała co?
– Trochę się pobawić? – Uśmiechnęła się niepewnie, cofając uszy.
– Pobawić? – Zmrużyłam oczy.
– W taką zabawę jak ta gdy tata ganiał za mną po całym wąwozie, a ja mu uciekałam, i może jeszcze.... Właściwie to jedyna zabawa jaką znam, chociaż… Nie, tarzanie raczej się nie liczy?
Westchnęłam. Ale niech jej będzie. Otoczyłam ją skrzydłem, ruszając z nią w głąb wyżyn.
– Pokaże ci więcej zabaw, ale ani słowa komukolwiek o tym.
– Naprawdę?! – O mało nie podskoczyła z radości.
– Tylko pamiętaj że jesteś dorosła.
– Ba, a nawet starsza od ciebie… Chyba tak się to mówiło… I oby znaczyło to co myślę że znaczy.
– Tym nie powinnaś się chwalić, naprawdę – przekomarzałam się.
– Cóż…
Po jej cofniętych uszach odczytałam że się nie zorientowała, a może po prostu byłam słabo przekonująca.
– Nie mówiłam serio. – Westchnęłam: – Nadal masz problemy w odnalezieniu się wśród koni? – bardziej stwierdziłam niż spytałam.
– To już dziwne? Czy mam jeszcze trochę czasu na poznanie więcej twojego świata?
– No dobra, możemy się pościgać, wiesz jak…? – Nim dokończyłam, wystartowała.
– Widziałam jak inni to robią, o dziwio dorośli też – zawołała.
Ruszyłam za nią galopem: – Są niedojrzali jak źrebaki.
– To mnóstwo koni jest źrebakami.
– Teraz po prostu mi uciekasz, nie wybrałyśmy punktu do którego będziemy się ścigać. – Dogoniłam ją.
– Łączymy zabawę! Pobiegnijmy tak długo aż któraś z nas będzie miała dość, ta co pierwsza się zatrzyma przegrywa! – Przyspieszyła. Skoro chodzi o wytrzymałość, to taki pośpiech sprawi że przegra.
Nigdy nie zwracałam uwagi jak skocznie galopuje, jakby przemieszczała się w piasku, choć jej rozwiana grzywa teraz najbardziej przyciągała wzrok i te iskierki w morskich oczach – czysta radość. Chyba to jej ciągle powracająca pogoda ducha mnie przyciągnęła. Choć nie tak jak bym chciała, przecież wystarczyłaby zwykła przyjaźń…
Gwałtownie zawróciła, hamując ukosem i jednocześnie skręcając, skoczyła do dalszego biegu w odpowiedniej chwili, aby faktycznie się przy tym nie zatrzymywać, większość koni przewróciłaby się przy takim manewrze. Po przebiegnięciu kilkunastu kroków zmieniała kierunek. Zamierzałam podjąć to wyzwanie, na razie dokładnie ją obserwując.
~*~
Słońce ledwo się wychyliło zza horyzontu, a już przechodziłyśmy przez las, dzielący nas od równiny.
– Nadal cię boli? – Kometa dotknęła ostrożnie mojego zbitego uda. Upadłam na nie podczas wczorajszego manewru, który zresztą przerwał całą tą głupią zabawę.
Oderwałam tylną nogę od ziemi. Po co w ogóle je rusza?
– To nic takiego – powiedziałam przez zaciśnięte zęby: – Boli tylko jak dotykasz.
– Wybacz… – Przetarła pyskiem o mój bok.
– Musisz mnie tego nauczyć.
– Nigdy nikogo niczego nie uczyłam i… Mam ci pozwolić na więcej ran?
– To siniak, a nie rana, a poza tym…
– Ale kulałaś! – Przytuliła się.
Położyłam uszy, wypuszczając z chrap powietrze: – Myślisz że jak uczyłam się walczyć to nie miałam żadnych kontuzji?
– Czyli tylko ze mną uważałaś? – Popatrzyła mi zatroskana w oczy.
– Zachowujesz się jakbyśmy nie walczyły niedawno z innym stadem i omal nie zginęły, co z tobą?
– Nie chcę byś skończyła jak ja, z tymi nogami… – Uciekła wzrokiem w bok, zakrywając zad ogonem.
– Przestań, nie masz się czego wstydzić.
– Wiem… – Uśmiechnęła się cierpko, już tylko kołysząc ogonem, jakby odpędzała niewidzianle muchy.
– Nic mi nie będzie, wychodziłam z gorszych rzeczy – Przycisnęłam ją do siebie skrzydłem, czując słodki zapach jej grzywy. Wytarzała się w kwiatach by pozbyć się zapachu krwi, Ennia dała jej też coś do popicia: – Pójdę teraz do Serafiny, spotkamy się tutaj na treningu.
~*~
Fox przyprowadził Serafine wprost do mnie. Zmierzyła mnie wzrokiem, cofając uszy.
– Nie rozumiem, po co mnie wezwałeś? – Widząc że nie okazuje wrogości, skierowała je z powrotem do przodu, a na jej pysku gościła już tylko powaga.
– Zostaniesz zastępcą zamiast Devona, tymczasowo, aż Kometa dojdzie do siebie, chyba że się wykażesz.
– Pani… – Otworzyła szerzej oczy, starając się powstrzymać od uśmiechu, wpełzającego na jej pysk: – Nie wiem co powiedzieć. Właściwie… Powinnam odmówić.
– Obie wiemy jak o tym marzyłaś. A stado od razu cię zaakceptuje, może nawet to docenią że tak się poświęcam.
– Powinnam odmówić – odparła, patrząc mi prosto w oczy: – Nie mogę być ci lojalna po tym jak uświadamiałam stado jaka jesteś. Chcę być tu dla nich, a nie przeciwko im, służąc tobie. Poza tym, wydaje mi się że jesteśmy do siebie wrogo nastawione.
– Zapomnijmy o tym – wycedziłam: – Chcesz dobrze dla stada? To przez ciebie się podzieliło. W trakcie wojny z Tizianą!
– Żałuje że tak się stało, nie wiem czy to była dobra decyzja, ale pomińmy już Kometę. Ty nie byłaś…
– Powiedziałam że o tym zapominamy. Zostajesz zastępczynią czy nie?
– Chciałabym wiedzieć czy Kometa nadal nią będzie.
– Będzie. To moja zaginiona siostra, coś jej się należy.
– Ale…
– Co? Zabronisz samej przywódczyni spotykać się z własną siostrą? Mam ją ignorować całe życie, bo powiedziała coś głupiego, tego chcecie?! – Rozpostarłam skrzydła.
– Żałuje że o tym komukolwiek powiedziałam, pani, przepraszam. – Pochyliła głowę.
Przeprasza? To możliwe że Theo do niej dotarł? Może nie jest taki beznadziejny jak się wydaje, ale niech nie sądzi że mu to powiem.
– Zostajesz tymczasową zastępczynią?
– Tak, nie potrafię chociaż nie spróbować.
[Pedro]
No i jest, sama, przy jeziorze, lepszej okazji nie mogłeś sobie wymarzyć. Podszedłem szybko, w nadziei że równie szybko się dogadamy. Odwróciła się od razu.
– Serafina, wiesz że tak tego nie zostawię? Jestem ojcem i...
– Długo się przygotowywałeś do tej rozmowy – stwierdziła ponuro. Że też akurat dzisiaj musi być nie w humorze.
– Zamierzasz mnie wysłuchać?
– Nie zabronię ci spotykać się z własnym źrebakiem – odparła rzeczowym tonem, patrząc na mnie z niechęcią: – Ale ustalmy sobie jedno, tylko ja zajmę się jego wychowaniem.
– Chciałbym go nauczyć różnych praktycznych rzeczy, jak sobie radzić samemu, poza stadem, jak się wspinać po górach, zapamiętywać drogę, wszystko co wiem…
– Dobra, zróbmy tak, o wszystkim będziesz mi mówił.
– W porządku możemy wszystko ustalać razem. – Razem powinno być łatwiej, przynajmniej w teorii, podejmować decyzje dobre dla malca.
– Nie, nie. Źle mnie zrozumiałeś, to ja będę o wszystkim decydować.
– Oboje jesteśmy jego rodzicami. Mam prawo…
Podrzuciłem ogonem, kiedy bezceremonialnie mi przerwała:
– Matka jest ważniejsza od ojca, to ja je teraz cały czas noszę i potem ja będę je karmić, nie ty.
– Powiedz to mojemu ojcu. Gdyby nie on to ani mnie, ani naszego źrebaka by nie było. Podróżowaliśmy od stada do stada, prosił inne klacze by dały mi mleka, bo mama nie zdążyła mnie do końca wykarmić – mówiłem już nerwowym tonem, inaczej się nie dało: – I wiesz co ci powiem? Oboje rodzice są ważni. Matka nauczyła mnie empatii, ojciec trochę też, ale przede wszystkim nauczył mnie jak przetrwać.
Stała w milczeniu, patrząc w ziemię z nieodgadnioną miną.
– Nie wiesz jak to jest stracić rodziców, twoi żyją, niech nasze źrebię czerpię jak najwięcej z tego że ma i ojca i matkę.
– Szczerze to nic już nie wiem, myślałam że wszystko jest jasne i oczywiste, a nie jest, ale to rozmowa na inny temat. – Westchnęła: – Zgoda, jakoś się dogadamy jak je wychowywać.
– Cieszę się że się rozumiemy. Kiedy wybieramy imiona?
– Chciałam zrobić to sama, ale skoro chcesz... – stwierdziła na siłę. Czy to takie ważne?
– Dobra, to tylko imię, wybierz sama. – Zostawiłem ją, spiesząc do Rosity. Nareszcie. Aż nie wierzę że się udało.
[Ivette]
Wymieniłam kilka ciosów z Kometą, zauważając że jej siła fizyczna wzrosła. Często też zachodziła mnie od tyłu i celowała w grzbiet. Robiłam z łatwością uniki, albo blokowałam ją skrzydłami, a ona i tak uparcie próbowała.
– Nie skupiaj się tylko na jednym miejscu, bo każdy… – urwałam, trafiła kopytem w moją łopatkę, kiedy zdawało się że zamierza uderzyć w bok. Specjalnie zrobiłam do tego unik, zabierając z zasięgu jej kopyt brzuch: – Nieźle, ale mogłaś szybciej mnie zmylić.
– Wtedy nie zadziałałoby tak dobrze – wysapała, zwieszając głowę aby szybciej poodychać.
Kondycja za to jej spadła. Chociaż nie pamiętam kiedy ostatni raz trenowała, ja robię to niemal codziennie.
– Sprawdźmy co umiesz w tej postaci. – Wsunęłam skrzydło pod jej naszyjnik, momentalnie go ściągając, nie dając jej czasu na reakcje.
– Nie! – Stanęła dęba, sięgając po kryształ. Za wolno, już złożyłam z nim skrzydło. W dzień jej czerwone oczy nie świeciły, za to czarna sierść zupełnie pochłaniała światło, ledwo rysowały się na niej jakiekolwiek cienie.
– Czekaj! – Ruszyła na mnie, odepchnęłam ją drugim skrzydłem: – A co jeśli…
– Nikogo tu nie ma, strażnicy pilnują by nikt nam nie przeszkadzał, a poza tym ty od razu usłyszałabyś że ktoś się zbliża.
– Nie! Wiesz o co chodzi... – Trochę mnie przesunęła, zaparłam się mocniej kopytami: – Wpadnę w tą… Tą…
– Furie? A jesteś głodna?
– Nie…
– Czyli nic się nie stanie. Przestań się tego bać.
– Od kiedy ostrożność to strach?
– Spróbuj przyciąć szponami to drzewo, zobaczymy jak bardzo są ostre. – Wskazałam jej na średniej wielkości brzózkę za nami.
– Myślałam że tak jak mi, tobie też nie podoba się ta sytuacja.
– Czym szybciej to zaakceptujesz tym lepiej.
– Akceptuje to – powiedziała z łzami w oczach.
– Właśnie widzę.
– Może nie w pełni, ale jednak. Ach! – Odwróciła się wbijając szpony głęboko w drzewo, położyła nerwowo uszy. Poryła tylnymi kopytami w ziemi, nie mogąc się odczepić. Pomogłam jej, obejmując jej klatkę piersiową skrzydłem, uniosła od razu głowę aż do nieba, pewnie żebym przypadkiem nie zraniła się jej kłami. Razem dałyśmy radę odczepić jej szpony. Odsunęła się, kładąc się na ziemi, bokiem do mnie.
– Ja… Cieszę się że mnie w pełni akceptujesz, ale… Wolę tą poprzednią wersję siebie. Jestem pewna że ty też… – Spojrzała na mnie, z przygnębiającą miną.
– Tak naprawdę nie liczy się to jak wyglądasz, nie znoszę jedynie słabości. – Podsunęłam jej skrzydło z kryształem, od razu wsunęła głowę w naszyjnik, ledwo zdążyłam zabrać skrzydło.
– Jesteś na mnie zła, bo… Chyba okazałam słabość? – Skrzywiła się.
– Nie. – Przywarłam do jej łba swoim, otaczając skrzydłami: – Będzie jeszcze mnóstwo okazji, chyba że się tego pozbędziemy... – Na jej miejscu bym tego nie robiła, dla mnie nie wyglądała jak potwór, właściwie nie wiem która jej wersja podobała mi się bardziej. Miała teraz przewagę nad kimś kto miałby podobne umiejętności w walce co ona, a może i trochę wyższe. Stała się silniejsza, czemu tego nie dostrzega?
[Kometa]
Jedzenie z zamkniętymi oczami coś da? Nie bardzo, nadal czułabym ten zapach… Powinien mnie mdlić, cokolwiek, ale nie przyciągać. I odgłos, okropny nawet teraz bardziej niż byłby kiedyś, bo mój słuch za bardzo się wyostrzył. Każdy chrzęst, mlask, odrywanie mięśni i ich rozrywanie… Popatrzyłam w wyjście jaskini, bo nagle wydało mi się że ktoś się tam w nim pojawił.
Ivette znów z tym przyleci, a ja znów... Przełknęłam, bo ślina zbierała mi się już w pysku. Nie cierpię tego jak reaguje mój organizm, jakby już tylko w połowie należał do mnie. Znów będę musiała to zjeść. Chociaż nie jest to wcale trudne, trudne jest walczyć by tego nie robić, a że i tak muszę, to wszystko nie ma żadnego sensu. Ale naprawdę mam zaakceptować że jem… Kogoś?
Ivette już nadlatywała, mój słuch z łatwością wyodrębniał jej trzepot skrzydeł spośród mnóstwa innych dźwięków. Jeszcze kilkanaście minut.
Wyszłam, szukając na niebie gwiazd, które choć trochę układałyby się w znajomy kształt, mimo że już aż tak dobrze go nie pamiętałam, to to wystarczyło.
– Tato, co ty o tym myślisz? – spytałam: – Mama nie może mi nic powiedzieć, bo nie mogę jej powiedzieć.
Wypatrywałam czegokolwiek choć nic teraz nie zauważe, bo wszystko było – każde drzewo, właściwie pas drzew rozpoczynający las, krzewy między nimi, małe żyjątka na źdźbłach traw, cykające teraz, kamyki w skompo porośniętej ziemi, bądź te chowające się w gęstych trawach – tak samo widoczne jak w dzień, tyle że szare. Noc to teraz szary świat, a dzień kolorowy i bardzo rażący wszystkimi tymi pstrokatymi barwami, choć wcześniej mi to nie przeszkadzało. Nie, po prostu wcześniej były... Normalne?
Ivette wylądowała, upuszczając zawinięte sporym liściem zwłoki, udające że wcale nimi nie są. Może gdyby jeszcze swoim wyglądem o tym przypominały, byłoby gorzej? Czułabym się bardziej podle?
– A co gdybym… Powoli próbowałabym przerzucić się na trawę? – spytałam, żałując że w nocy jej oczy, nie mają tej pięknej jasnoniebieskiej barwy, nawet one były szare.
– Zapytasz o to Heather, jutro wybierzemy się poza stado. – Zdjęła mi kryształ z szyi.
– Do Heather? Tam jest pewnie mnóstwo mrocznych koni… – Usilnie skupiałam się na rozmowie, choć zapach krwi… Utrudniał myślenie. Najgorsze że o wiele bardziej przyciągała mnie woń tej ciepłej krwi, krążącej w żyłach Ivette. Potrząsnęłam mocno głową, zaciskając oczy.
– Zjedz najpierw.
Chyba… Tak. Ma racje.
~*~
Absolutnie nie powinnam była jej pozwolić zlizywać znów starą krew z mojego pyska, ale ten nasz mały zwyczaj dodawał mi otuchy, przy okazji powodując też wyrzuty sumienia, bo jak zachorowałaby to przeze mnie.
– Jutro jest dzień w którym umarła Feniks – stwierdziła.
Od razu przytknęłam swój pysk do jej, zapominając już nawet o kłach, na szczęście nie wyrastały od razu z przodu, popatrzyłam w jej oczy współczująco.
– Ale… Skąd to wiesz? – Przerwałam ciszę, obejmując ją łbem.
– Księżyc, zmienia się w czasie i te cykle powtarzają się kilka razy w ciągu każdej pory roku. – Odwzajemniła uścisk: – To były dwa dni przed pierwszym wiosennym nowiem, została zamordowana w południe. Teraz jej ciało tkwi w lodzie, więc będziesz mogła ją zobaczyć, tak jak wyglądała w chwili śmierci.
– Nie wiem czy jestem… Chociaż trochę gotowa – Cofnęłam uszy, przegryzając wargę, syknęłam z bólu. Ivette od razu się odsunęła.
– Co…?
– Zapomniałam o kłach. – Chwyciłam już szybko z ziemi naszyjnik, sięgnęła pyskiem do mojej rozciętej wargi by ją wylizać. Odskoczyłam w samą porę.
– Zarazisz się!
– Przez krew to się nie stanie.
– Nie chcę się przekonywać…
– Najwyżej.
– To ta słynna ironia? – Nie przeszło mi przez myśl że mogłoby być inaczej.
– A jeśli nie?
– Jak to nie? Jestem pewna że nie chciałabyś nikogo zjadać i tak wyglądać…
– Nie odtrąciłabyś mnie przecież. Prawda? – Spojrzała intensywnie w moje oczy, mrugając, kiedy światło z moich oczu, odbiło się od jej oczu.
– Wiesz że…
– A jeśli zrobiłabym to specjalnie? – Stanęła nade mną.
– To żywe konie, znaczy były żywe…
– I obce.
– To okrutne.
– Myślisz że ktokolwiek obcy przejąłby się moim losem?
– Tak, przecież pomogłaś mi choć byłaś wtedy dla mnie obca. Jestem pewna że nie myślisz w ten sposób…
Zapadła cisza, leżałyśmy obok siebie. Nie, nie jest okrutna. Może chce za wszelką cenę bym zaakceptowała czym się stałam? Tak, to musi być to. Nie ma mowy o innym powodzie. Założyłam kryształ. Westchnęła.
– Za bardzo myślę o tym jak skończyć z Tizianą, albo nas zabije, albo my ją – przyznała.
– Tak za wszelką cenę?
– Sama wiesz ile to już trwa – wycedziła, obracając się do mnie grzbietem: – Dobranoc.
– Śpisz tutaj, przecież… Nie miałyśmy być bardziej ostrożne? Nie to że mi się nie podoba, ale jednak… Pamiętam jak mówiłaś coś innego…
Już nie odpowiedziała. Po chwili wtuliłam głowę w jej szyję, też zasypiając.
~*~
[Ivette]
Jak już oswoiłam się z wiecznym szokiem w spojrzeniu Feniks, ziejącą raną i wybrudzonym od krwi ciałem, zawieszonym nad moją głową w bryle lodu, w którym została zamknięta, zaczęłam się zastanawiać. Co czuła w tych ostatnich sekundach? Czy w ogóle zdążyła o czymkolwiek pomyśleć, żałować tego że już się nie zobaczymy?
Kątem oka spojrzałam na Komete. Stała z szeroko otwartymi oczami przyglądając się każdemu szczegółowi. Powróciłam wzrokiem na pysk Feniks.
Nie jestem okrutna. To okrutne że myślę o dobru stada, tak? O naszym wspólnym dobru?
– To… Nie wiem czy mnie znasz, ale… Ja cię nie… – Westchnęła.
Obejrzałam się na Komete, mówiła z zadartą ku Feniks głową.
– Ona nie żyję, to tylko ciało, puste, pozbawione życia ciało – wtrąciłam, odchylając skrzydła od boków, by w ostatniej chwili powstrzymać się od ich rozpostarcia, obiłam nimi o boki.
– Nigdy nie próbowałaś z nią rozmawiać?
– To nie ma sensu…
– Oczywiście że ma. Może spróbuj teraz? – Trąciła mnie w bok.
– Nie, nie czułabym jakbym do niej mówiła, jej już nie ma. – A gdyby była, co by o mnie teraz pomyślała? Zaakceptowała by to co zrobiłam? I to kim jestem…?
– Może być wszędzie, nie znika się tak po prostu to by było dziwne, tak… Wyparować.
W odpowiedzi przytuliłam ją tylko do siebie skrzydłem, drugie kładąc na ziemi, rozłożone, zwiesiłam głowę.
~*~
[Irutt]
Ciemność. Moje racice uderzały rytmicznie o twarde, gładkie podłoże, jakby nieśliski lód. Biegłam przed siebie, a jednak nie opuszczało mnie wrażenie że tak naprawdę zataczam koła, bo wszystko się kręci i cofa do początku trasy. Mijała wieczność.
Kończyny stawały się coraz cięższe, aż w końcu coś przytwierdziło je do podłoża. Brzęknęło. Czaszka zaczęła pulsować, coraz ostrzej. Sapnęłam, czując jak ból rozchodzi się po całym ciele. Znów brzęknęło. Wilgość wsiąkała w mój brzuch – boleśnie spłaszony własnym ciężarem – i w całe ciało. Brzęknęło.
Uniosłam powieki, biała postać przede mną się potroiła. Zakasłałam, drżąc, oderwałam ściśnięty ogon od podłoża, próbując go wyszarpać z łańcucha, jak i nogi, i szyję. Łzy cisnęły się do oczu, gdy łupnęło w czaszce.
– Irutt… – szepnęła tuż przy uchu Flavia.
Czyli ta biała to ktoś zupełnie inny. Odpuściłam, unosząc wzrok na pysk obcej.
– Skończyłaś? Doskonale – powiedziała głosem wypranym z emocji: – Uprzedzając pytania, masz pęknięty róg, gdybym cię nie uratowała byłabyś martwa.
– Po co… Miałbyś to robić? – stęknęłam, mrurząc oczy, przepełnione po brzegi łzami i krwią.
– To ja kazałam Zenowi wykończyć twoje stado, jeszcze byś się zaraziła, a szkoda tak wspaniałej mocy, jak twoja. – Podniosła coś z ziemi. Zamrugałam, krew zmieszana z łzami spłynęła po policzkach.
– Magii… – wymamrotałam, dostrzegając ledwo zielony kryształ na jej szyi. Szarpnęłam się, czując jakbym spadała. Skierowałem ku niej róg, założyła na nim drugą połówkę kryształu, upuściłam go z krzykiem, z zawrotami głowy i próbującym rozedrzeć czaszkę bólem, ciało stało się bezwładne. Podniosła mi głowę, opierając ją o swoją nogę i zakładając naszyjnik. Wchłaniał się, a światło, naśladujące żyłki, zaczęło się wspinać od klatki piersiowej w kierunku łba. Kręciłam rozpaczliwie ogonem, obijając nim o ziemię. Nikt już nie zareaguje na ten sygnał.
Wbiłam w klacz nienawistny wzrok, jej kryształ pulsował światłem. Zaiskrzyłam ledwo magią na końcu rogu, a ból wgniótł się w czaszkę, wydzierając ze mnie krzyk. Stała niewzruszona.
Użyłam całej magii, przedzierając się przez pęknięcie, wzdłuż rogu, zmieniłam się w jaskółke. Kryształ i łańcuchy huknęły o ziemię. Klacz nie ruszyła się z miejsca.
Nie widząc za dobrze na wykrwawiające się oczy, pomknęłam w górę, wylatując przez najbliższą szparę. Wylądowałam na zewnętrznej stronie sklepienia. Łapałam z trudem oddech, otwierając szeroko dziób. Podtrzymywałam się opartymi o podłoże skrzydłami i wbitymi w nie pazurami. Zewsząt nadlatywały sroki. Wzbiłam się do lotu, a rzuciły się za mną w pogoń…
[Ison]
Ach, piękna, acz niebezpieczna istoto, niczym deszcz, niosący ulgę skonanej po suszy ziemi i duszy zaspokajający pragnienie, a potem, zanim się zorientujesz, zmienia twoje życie w powódź. I toniesz w tej toni coraz bardziej na dno. Nie możesz wypłynąć, bo nie ma już lądu.
Witasz z udawaną serdecznością, każdego dnia, wybrankę niewybraną przez ciebie, lecz twoich rodziców tyranów, obiecujesz wolności każdego dnia że do niej powrócisz. Choćbym miał sam, usypać z morskiego dna górę by wydostać się na powierzchnię.
– Jestem ciekawa o czym teraz myślisz – odezwała się Ksymena, nadeszła moja niewola, moje nieszczęście. Zwiesiła łeb na moim grzbiecie, jakby nie potrafiła ustać na własnych nogach, niczym drzewo przewrócone nagle przez wichurę. Za każdym razem tak. I to wzdychnięcie z nieukrywaną satysfakcją – Jesteś mój, pragnę to oznajmić całemu światu.
– Trzeba się cieszyć póki moi rodzice rządzą stadem, później już nie znajdziemy chwili dla siebie.
– Nigdy nie chciałem nikogo niańczyć – mruknąłem.
– Co mówiłeś? – Przesunęła się na obolałe miejsce, od jej ciężaru, jakby każdego dnia dokładano mi tam głaz, przyklejający się na zawsze. Jak ktoś tak cienki niczym wąski przesmyk może tyle ważyć?
– Ison musisz mówić wyraźniej, głośniej. – Ach, jak ta fałszywa nuta miłości w jej głosie z łatwością grała: – W ogóle za mało mówisz, nic o tobie nie wiem, czemu jesteś tak skryty? Jak mamy razem przewodzić? Jak mamy razem się kochać? – Zdjęła głowę: – Hm? – Trąciła mnie w lewą łopatkę, regularnie zniewalane jej wonią miejsce.
– Jakoś tak. Taki już jestem. – Leciutki uśmiech teraz wychodził mi naturalnie, choć i tak nie zorientowała się przy tych pierwszych, sztucznych uśmiechach.
– Kocham w tobie wszystko, oprócz tego milczenia, rozumiem że to pomaga ci się skupić, ale teraz jesteś ze mną, przestań bujać w obłokach.
Jestem ofiarą życia, niesprawiedliwego i okrutnego.
– Kochanie – powiedziała z naciskiem.
Spojrzałem na nią, ukradkiem żłobiąc czubkiem, gdyby jednak zauważyła, tylnego kopyta ziemię.
– Nic na to nie poradzę, najdroższa. – Lewą stroną i tak przesiąkniętą nią, otuliłem tą uciążliwość. Cisza się rozgościła wśród nas.
– Yyy… To… Emm… Co będziesz teraz robił?
Rozbudziłem się z tego letargu, patrząc na nią zaskoczony, jak na zupełnie nową osobę. Zawsze mówiła pięknie i pewnie. Spuściła wzrok, wygładzając kopytem trawę.
– A co ty chcesz robić?
– O… Ja? Ja… Too… Eee…
– Zamierzałem wymyślać nowe wiersze, ale, nie miej mi tego za złe, potrzebuje do tego samotności.
– Czekam na twój wiersz. – Odeszła pogodna, otrzymawszy to co chciała – bliskość. Jej wzrok mówił “spróbuj nie wrócić”.
Uśmiechnąłem się na pożegnanie, trwając tak aż zniknęła całkiem z oczu. Rosito, pewnego dnia zapłacisz za te krzywdy. Jeśli nie ja to mój potomek zemści się na tobie. Każdego dnia będziesz musiała go oglądać, tak jak ja Ksymene i udawać że go kochasz.
[Ivette]
Idąc obok Komety odczułam jak dużo czasu stracimy w drodzę do Heather. Lecąc wracałam już po kilku godzinach. W tym tempie wrócimy dopiero następnego dnia.
Jeszcze zatrzymała się w połowie drogi, jakby nie szła już wystarczająco wolno i zbyt blisko, zupełnie nie widząc moich, położonych w poirytowaniu uszu i na przekór przysuwając się z powrotem gdy sama ją odpychałam.
Teraz napierała na skrzydło, którym nas oddzieliłam.
– Przestaniesz? Daj mi swobodnie iść. – Odsunęłam się.
– Chyba jednak nie chcę wiedzieć… – Zastrzygła nerwowo uszami, patrząc na mnie zmartwiona i wreszcie przestając się siłować.
– Nie musisz jej o to pytać.
– Jestem pewna że zrozumiesz dlaczego nie chcę tam iść.
– Dlaczego?
– To… Chyba niektórych rzeczy można się bać?
– Można.
– To nie oznacza od razu że jest się tchórzem.
– Nie, o ile teraz się nie wycofasz i przestań naruszać moją przestrzeń kiedy nie mam na to ochoty. – Wyprzedziłam ją, nie spiesząc się z złożeniem skrzydeł.
~*~
Zbliżałyśmy się do celu. Tak cicho podążała za mną, że musiałam ciągle się oglądać czy nadal tam jest. Wpatrywała się w ziemię. Stanęłam, zaciskając zęby.
– Co ci jest? – spytałam z pretensją: – Nie idziemy tam za karę.
– Zamyśliłam się… – przyznała, podnosząc wzrok: – O tacie i… Feniks. Bardziej o tacie, co nie znaczy że o niej zapomniałam… Przykro mi. I przykro mi że inni też cierpią, bo ich bliskich… No… Są zjadani. Nie chcę zobaczyć jak Heather...
– Będzie miała już wszystko przygotowane, wie że przyjdziesz.
– Całą stertę ciał? – Skrzywiła się.
– Wiesz o co mi chodzi.
– Wiem że mnie tam nie zostawisz, ale i tak się boję że tam zostanę… – Przytuliła się.
Westchnęłam, obejmując ją na krótko skrzydłem, by po kilku chwilach odsunąć ją od siebie łbem.
– Nie licz dzisiaj na więcej.
– Co?
– Nie lubię nadmiaru czułości, a już na pewno nie podczas wyprawy, chcę już mieć to z głowy. – I w końcu przestać się rozkojarzać tym absurdalnym pragnieniem, pogłębionym z każdym jej dotknięciem.
– Ja też. Chcę mieć to z głowy.
Przez chwilę popatrzyłyśmy sobie w oczy, zbliżyła pysk.
– Ostatni raz?
– Dlaczego jesteś tak męcząca? – Napuszyłam pióra, jednak pozwalając jej skubnąć czulę moją łopatkę, wokół blizny. Przeczesałam jej sierść na boku, zbyt blisko podbrzusza. Parsknęłam, na wpół z ekscytacji, na wpół w proteście, cofając się.
– Chodźmy już.
Ponownie spojrzałyśmy na siebie.
– Chciałabym… – urwała.
– Co? – spytałam nerwowo, podrzucając ogonem i zaciskając zęby.
– Uznasz to za głupie... Albo niepotrzebne, chociaż i tak… Chciałabym.
Spojrzałam na nią wyczekująco, zniecierpliwiona rozgrzebując kopytem ziemię, sypiąc ją właściwie prosto na własne tylne kopyta.
– Czy… – Skrzywiła się jakby kolejne słowa miały zaboleć: – Zostaniesz… Moją partnerką? – Wstrzymała oddech. Za to ja zastygłam w bezruchu. Czując jakby ktoś tak gwałtownie wybudził mnie ze snu że jeszcze nie zorientowałam się czy nadal śnię czy to już rzeczywistość. A ona wciąż uparcie nie oddychała.
– Co to za pytanie? – zabrzmiałam jakbym autentycznie nie wiedziała.
– To… Konie łączą się w pary czyli…
– Wiem o co spytałaś, tylko dlaczego? Teraz? – Zacisnęłam zęby, uniosłam głowę, orientując się że trzymam ją zbyt nisko.
– Chyba żaden moment nie byłby… Odpowiedni.
– I po co o to pytasz? Czy nie jesteśmy już razem?
– To znaczy tak, czy nie?
– Nie wierzę w to, ale tak. – Powiedzmy.
– Ale w co nie wierzysz?
Czasami mnie załamuje swoimi głupimi pytaniami. Westchnęłam ciężko, nim odpowiedziałam: – W to że jestem z tobą, nie wierzę że coś takiego mi się przytrafiło…
– Ja nie żałuje. – Uśmiechnęła się czulę. Wciąż nie rozumiała że nie możemy się do siebie całkiem zbliżyć, jak to robią pary. Nie wiedziałam nawet czy ona tego chce i czy ma to jakikolwiek sens.
~*~
Kometa stała tak blisko że niemal dotykała bokiem mojego skrzydła, jednocześnie mierzyła odważnie w oczy Heather, jakby od tego zależało jej życie, ani na chwilę nie spuszczając wzroku na przygotowane ciało, zawinięte w palmowe liście.
– Nadal nie wierzysz że urodziłam się mrocznym koniem? – spytała mnie Heather.
– Jesteście zbyt mili…
– Zupełnie jakbyśmy coś ukrywali? – dokończyła za mnie, przechylając głowę i uśmiechając się znacząco. Heatcliff przebiegł między palmami, wyglądał mniej więcej tak jak go zapamiętałam, miał kryształ na szyi, a za nim popędził miniaturowy mroczny koń, dla zabawy udając że warczy. Zmrużyłam oczy. Źrebię.
– Nasza córka – powiedziała Heather.
– To jeszcze nie dowód.
– Skąd masz to ciało? – Kometa skrzywiła się, cofając uszy i zniżając głowę, wciąż nie odrywając od niej wzroku.
– Śmiało. – Heather wskazała nam na stosik owoców dzikiej róży: – Kometa, ty też możesz, owoce są dla nas smaczne, poza paroma wyjątkami.
– Zabiłaś go? Nawet nie jest ci przykro. Dlaczego pozbawiłaś go jego rodziny? – Położyła uszy, patrząc na nią oskarżająco.
Trąciłam ją ukradkiem skrzydłem, byłyśmy w samym środku ich terytorium, w dodatku potrzebuje ich sojuszu i pokarmu dla niej.
Heather zaśmiała się serdecznie: – Nie miał rodziny, mówiłam wam, a przynajmniej tobie, Ivette, że nie polujemy.
– To skąd ich bierzecie? – spytałam.
– Przemilczmy to, Heatcliff byłby zły gdybym wam powiedziała, to zbyt ryzykowne.
– I tak znamy twoją tajemnice.
– A ja znam waszą.
– Zbieracie już martwe konie? Tylko dlaczego to miałoby być tajemnicą? – wtrąciła Kometa już dość przyjaźnie, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Może po prostu postanowiła udawać jak Heather.
– No właśnie, więc nie zdziwi cię że nie.
– Skoro nie mają rodziny, to muszą być sieroty – zasugerowałam.
– Nie jesteście ani trochę blisko odpowiedzi. Nawet teraz mogłoby być wam ciężko to zrozumieć. Bądź razie nic nie wiedzą, nie cierpią, nie musisz martwić się o swoje sumienie.
– Co im robicie że nic nie wiedzą? – spytała Kometa, otrzepała się.
– Nie mogę zdradzić wam takich szczegółów, Heatcliff owszem, ale ja, pozwólcie że się od tego powstrzymam. I nie chcę was wypraszać, ale… Nie mam więcej czasu dla was.
Zostawiła nas, mijając się z Heatcliffem. Na powitanie, jeszcze w trakcie drogi do nas skinął łbem, uśmiechając się przyjaźnie: – Prześpijcie się u nas – nalegał.
– To niemożliwe, muszę… musimy być rano w stadzie – powiedziałam.
– Przygotowaliśmy już siano i jedzenie, Shira nie może się doczekać by poznać Komete.
– Kto? – spytała szybko Kometa.
– Nasza córeczka, nie na co dzień gości się kogoś z nas.
– Nie jestem z was, znaczy taka sama jak wy…
– Słyszałem że od niedawna jesteś, zresztą twój zapach to zdradza. – Podrzucił lekko łbem, uśmiechając się zadziornie.
– Jak to?! – Obejrzała się na siebie, wtykając nos w własną sierść.
– To subtelna różnica, niewykrywalna dla zwykłego konia – mówiąc to zerknął na mnie. Jakby nie widział skrzydeł.
Uniosłam łeb, cofnęłam uszy, mrużąc oczy. – Nie zostajemy – Kometa spojrzała na mnie porozumiewawczo: – Tak jak mówiłam. – Obiecałam jej że będziemy tu tylko chwilę.
– Kometa powinna już zjeść, a drugi kawałek przygotujemy jutro, ten nie byłby już świeży, a wtedy mogłabyś mieć problemy – powiedział w moją stronę. Czy Heather mu wszystko opowiedziała? Położyłam uszy.
– Spokojnie przejdziecie same przez nasze terytorium, reszta o was wie, zostawiam was tutaj. – Poszedł tą samą ścieżką co Heather, wąchając trochę zapachu z ziemi, trochę z powietrza.
– Pospieszmy się – zwróciłam się do Komety, pochyliła głowę, ułatwiając mi zdejmowanie kryształu.
[Chaos]
Pomimo że już nie odpowiadałam teoretycznie za stado, nadal pozostawałam wyczulona na wszelkie bodźce, kilka razy bardziej od zwykłego członka stada. Wyłapywałam je z otoczenia odruchowo, także wtedy gdy znajdywałam się w najbezpieczniejszym miejscu, w środku terytorium, obok stada. Czasami nie warto pozbywać się starych przyzwyczajeń. Zwłaszcza kiedy to nie tylko nie wykonalne, aczkolwiek także przydatne. Z drugiej strony natomiast zawsze wyczerpujące, a wtedy łatwo o błędy.
Zbliżało się południe, powietrze stawało się coraz gorętsze, a niebo pozbawione chmur co chwilę przecinały jaskółki, sroki i wróble. Pierwsza dostrzegłam powracające córki, ruszając w ich stronę jako jedyna. Kometa uśmiechnęła się na mój widok, Ivette poprawiła jedynie skrzydła, wyprzedzając ją o kilka kroków. Przelotnie oparłam głowę na jej grzbiecie na powitanie, zrobiła to samo.
– Zaczekaj chwilę – odparłam, zbliżając się do Komety. Ją już przytuliłam, niemal w tej samej chwili przywarła do mnie mocno. Jej naturalny zapach przyćmiewała zbyt intensywna woń kwiatów, w sierści na grzbiecie dostrzegłam trochę żółtego pyłku.
– Długo cię nie widziałam – stwierdziłam, odsuwając się już. Ivette przyglądała się nam zdziwiona.
– Mamo… – Łzy zebrały się w oczach Komety, wtuliła się jeszcze raz, błyskawicznie i mocno, objęłam ją ponownie łbem.
– Gdzie Rosita? – spytała Ivette.
– Z Pedro. Mamy okazję spędzić czas w trójkę, Serafina już wszystkim się zajęła, poza tym nie sądzę byśmy przekraczały granice terytorium.
– Nie ufałabym jej aż tak – stwierdziła Ivette.
– Jestem pewna że jeszcze przez jeden dzień nic złego nie zrobi. – Kometa znalazła się przy niej. Ivette od razu oddzieliła ją od siebie skrzydłem, wskazując ukradkiem łbem na stado. Zdecydowałam się udawać iż tego nie zauważyłam. Podążyłyśmy w trójkę nad jezioro. Każda z córek szła przy moim boku, przywodząc na myśl czasy, kiedy Rosita i Ivette były małe i także stanowiłam dla nich barierę oddzielającą je od siebie, jednakże teraz Kometa co chwilę zerkała niespokojnie na Ivette, próbując złapać z nią kontakt wzrokowy, ta natomiast skupiła się na obserwacji stada, pasącego się kilkadziesiąt kroków dalej.
– Byłyście z Feniks tak długo? – zapytałam.
– Właściwie to zabłądziłam i Ivette musiała mnie znaleźć… – Kometa spuściła zawstydzona wzrok, wzdychając cicho: – I wydostać z terytorium obcego stada, na które przez przypadek weszłam, byli wściekli…
Ivette wpatrywała się w nią zmieszana, odwróciwszy głowę w momencie gdy zdała sobie sprawę że ją widzę.
– Wybacz, musiałam powiedzieć, to nasza mama, nie powinniśmy mieć przed nią tajemnic – zwróciła się do niej.
– Nic ci nie zrobili? – zapytałam.
– Poza nastraszeniem to nie – wzdrygnęła się.
– Jak się zgubiłaś?
– Pokłóciłyśmy się – odpowiedziała za nią Ivette.
[Ivette]
Tak po prostu ją okłamała, jakby robiła to od zawsze. Myślałam że już z tym skończyła. Teraz nie rozmawiały o niczym ważnym. Popijałam wodę, walcząc z opadającym łbem i powiekami. Nie spałyśmy ani trochę tej nocy, inaczej wróciłybyśmy o wiele później. Na Komecie w ogóle nie odbiło się żadne zmęczenie, chyba że to też potrafiła ukryć. Nawet nie wiem kiedy, a jej pysk znalazł się blisko mojej szyi. Oparłam skrzydło na jej boku, chcąc ją odepchnąć.
– Ktoś idzie… – szepnęła mi do ucha: – Dużo koni, chyba… Stado. Przez nasz las, ktoś upadł… – Nastawiła oba uszy w stronę południowego lasu, rosnącego blisko wzgórza.
Popędziłam do stada. Na drugiej części równiny kręciła się tylko garstka z koni Tiziany. Zarżałam alarmująco, stado zgromadziło się za mną, część dopiero gdy dołączyła Serafina. Zza drzew wynurzały się konie Tiziany, a Vumbi szedł na ich czele. Nasi strażnicy wybiegali z innej części lasu, ci będący tutaj osłonili stado. Pognałam do wrogów, blokując im drogę dodatkowo przy pomocy rozłożonych skrzydeł. Ta garstka z ich połówki też zaczęła tu biec.
– Nie macie prawa naruszać granicy mojego stada! – krzyknęłam w kierunku Vumbiego, z wysoko uniesionym łbem i położonymi w groźbie uszami.
– A wy nie mieliście prawa zabijać Tiziany!
– My? Niby jak? – wycedziłam.
– A kto inny? Tylko wy życzycie nam śmierci! – Uniósł w groźbie kopyto.
Strzeliłam w ziemię swoim: – Naprawdę jesteś tak bezmyślny by wierzyć że to by się nam w ogóle opłacało?
– Chciałaś się zemścić, za to co zrobiliśmy twojej mamusi – syknął.
Zacisnęłam zęby, cała się spinając, ledwie powstrzymując się przed rzuceniem na niego. Przeszyłam go na wskroś wzrokiem.
– Czy widziałeś by ktokolwiek z nas chociażby znalazł się na waszym terenie? To prawdopodobnie Irutt. – Mama podeszła do nas z neutralną miną.
– Irutt jest po naszej stronie, dość krzywdy jej zrobiliście.
Kometa trąciła mnie w bok, wskazując na kolejnych intruzów. Szli sobie tu spokojnie z połowy równiny należącej do stada Tiziany. Poznawałam izabelowato srokatą klacz, była zbyt podobna do napotkanej pegazicy kilka dni temu. I Thais. Był z nimi jeszcze gniady ogier z zielonymi pasemkami w grzywie i bułana klacz z łbem białym aż do końca szyi.
– Co przeklęci robią na naszym terytorium?! – Vumbi zmierzył wzrokiem moją matkę.
– Nie sprowadziłam ich tutaj – odparła stanowczo.
– Od dawna to planowałaś!
– Może to oni zabili Tizianę – wtrącił ogier z różową skórą, od pyska ciągnącą się aż do oczu.
– Na polecenie któreś z was – rzucił w naszym kierunku Vumbi.
– Pomyśl logicznie, po co Rosita tworzyłaby dla was jezioro?! – odpowiedziałam.
– Żeby uśpić naszą czujność!
– Ani kroku dalej! – zawołałam do przeklętych, dzieliło nas już zaledwie kilka kroków. Izabelowato srokata, rozpostarła najpierw w półprzeźroczyste, potem całkiem widoczne śnieżnobiałe skrzydła, po kilku sekundach je złożyła. Spojrzała na mnie z poważnym, a mimo to jednocześnie łagodnym, wzbudzającym zaufanie, wyrazem pyska, jego delikatne rysy nieco jej to ułatwiały.
– Jestem Sheila, Opiekunka Zaklętych – przedstawiła się, kłaniając lekko przede mną głowę. Znalazła Thais i ośmiela się ją tu przyprowadzać?! Co to niby wszystko ma znaczyć?! Doskonale wie co ta wariatka mi zrobiła.
– Ivette, przywódczyni stada Pega. – Przywitałam ją tak samo, jakbyśmy się w ogóle wcześniej nie spotkały, zaciskając mocniej zęby, wciąż z położonymi uszami, nie obchodzi mnie jak to odczyta.
– Pomożemy wam jak oddacie nam jednorożce. Poza tym potrafię cofnąć przemianę w mrocznego konia.
– Nie potrzebujemy waszej pomocy. – Przeszyłam ją wzrokiem.
– Pewnie zastanawiasz się skąd to wiem. Widzisz, nie trudno się domyślić że to Midnight. Eksperymentowała z kryształami, wiesz jakimi.
Na dźwięk tego imienia, Thais uśmiechnęła się tak jakby to ją podnieciło. Rzuciłam w jej stronę nienawistne spojrzenie, rozbawiając ją tym. Zbliżyłam się momentalnie, unosząc skrzydła, zacisnęłam zęby, prawie zaatakowałam… Stado za mną zaczęło szeptać między sobą i rzucać pytające spojrzenia.
– Zostaw moje stado w spokoju! – Vumbi zaszarżował. Natrafił na niewidzialną barierę, odbijając się od niej i lądując na ziemi. Thais zaśmiała się szyderczo. Nie przestając jej obserwować, odwróciłam się do Sheili.
– Coś sobie ubzdurałaś – wycedziłam w jej pysk, podrzucając ogonem.
– I mogę ożywić twoją siostrę, tą w lodzie, na kilka minut, potem rozpadnie się w pył, ale zdążysz zamienić z nią choć słowo, o ile dobrze na to zareaguje, jej mózg przetrwał bez uszkodzeń, więc nie powinno być problemu. – Oparła skrzydło na moim grzbiecie, przysuwając nagle do siebie. Trawiłam jeszcze jej słowa. Ożywi Feniks...?
– Muszę zabrać jednorożce, nie chcę, ale muszę – szepnęła. Wyszarpałam się.
Wokół zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do mnie sens jej słów. Zmrużyłam podejrzliwie oczy.
– To moja moc – dopowiedziała Sheila: – Nie mogę nic więcej dla ciebie zrobić.
– Ivette. – Mama oparła głowę na moim grzbiecie: – To tak jakbyś miała przeżyć drugi raz jej śmierć.
– Nie mogłam się z nią nawet pożegnać! – Głupie łzy, już napływały mi do oczu, a Sheilia się przez nie zamazywała. Konie Vumbiego zaczęły padać, jeden po drugim.
– Co jest? Co im zrobiliście?! – Vumbi obejrzał się na własne stado błyskając białkami z przerażenia.
– Ivette, w zamian za jednorożce pożegnasz się z zmarłą siostrą, pozbędziesz raz na zawsze wrogów i uratujesz wiesz kogo, decyduj.
– Nie… – wydusiłam z siebie, choć w środku aż krzyczało aby się zgodziła. Zerknęłam na moment w oczy Komecie, znajdując w nich zrozumienie, wyglądała jakby chciała mnie przytulić.
– Uwierz że tak będzie lepiej dla nas obu.
– Powiedziałam nie – wycedziłam. Vumbi upadł nieprzytomny.
– Przykro mi – pochyliła na moment głowę: – Midnight.
W tym momencie trzasnęłam skrzydłem, o jej skrzydło, blokujące mój cios wymierzony w jej łeb. Stanęłam dęba. Po stadzie rozniosły się spanikowane rżenia. Obejrzałam się, konie odsunęły się jak najdalej od Komety, stojącej teraz przed nimi jako mroczny koń. Pomarańczowy kryształ przeleciał nad moim łbem, prosto do Midnight.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz