niedziela, 2 stycznia 2022

Więź cz.6

Nowa wersja – 26.07.2025r.


[Chaos]


Serafina czekała na mnie przed jaskinią Irutt, wraz z kilkoma końmi. Każdy z nich pokłonił głowę, Serafina sięgnęła nią najbliżej ziemi.

– Wybacz, pani… Jednak nie mogę zostawić w takim stanie stada jakim jest obecnie…

– Irutt nie żyje – odparłam: – Możecie się rozejść.

– Czy to prawda, pani? – zapytała Morgana. Najwyraźniej Serafina opowiedziała im każdy szczegół, nie pomijając chwili w której próbowałam ją oszukać.

– Możecie zobaczyć ciało, jeśli chcecie.

Strażnicy wyciągnęli właśnie Irutt na zewnątrz, ciągnąc ją po ziemi. Konie patrzyły na to szeroko otwartymi oczami. Dwie sroki wychyliły się z górskiej skarpy. Sierść schodziła jej z głowy odsłaniając skórę, a pęknięcie rogu wypełniała zgniła zieleń ziół. Przez skórę lekko rysowały się żebra.

Serafina podeszła do niej, przyglądając się dłuższą chwilę jej brzuchowi, a potem przykładając pysk do jej szyi. Grupa uważnie ją obserwowała.

– Nie żyje – oznajmiła: – Jak Rosita to zniesie, pani? – Spojrzała na mnie.

– Rosita jeszcze nie wie i nie chce byś do niej w ogóle podchodziła, przynajmniej dopóki nie urodzi, nie może się denerwować.

– Przykro mi, ale po dzisiejszym jest i tak mocno wstrząśnięta. Lilia zmarła przy porodzie, ciocia nie mogła nic poradzić, nim posłali po Beerha było już za późno. Ivette nie ma prawa ich sobie przywłaszczać na wyłączność dla Komety, dlatego nie mogłam dłużej milczeć. Dosyć niesprawiedliwości!

– Dosyć niesprawiedliwości! – wykrzyknęli za nią.

– Idźcie – kazałam strażnikom. Gdy zaciągnęli Irutt w krzaki, zwróciłam się do grupy: – Kometa choruje, dlatego Beerh był przy niej, nikt nie jest w stanie przewidzieć że będzie bardziej potrzebny gdzie indziej. I dłużej nie zamierzam tolerować dręczenia jakiejkolwiek z moich córek.

– Pani… – odezwała się zaskoczona Serafina: – To znaczy że będziesz nam przewodzić? Z przyjemnością stanę u twojego boku.

– Pokazałaś że nie mogę ci ufać.

– Nie, pani, nie okłamałam cię, mówiłam że postaram się milczeć, okoliczności w pełni to usprawiedliwiają. Ivette nadal nie ma w stadzie, nie obchodzimy jej, a Devon uciekł.


~*~


[Rosita]


– Nie umrzesz, sama mówisz że nie masz żadnych objawów – Ennia trzymała ogon na moim grzbiecie, a Pedro stał tak blisko że mogłabym w każdej chwili się w niego wtulić, ale tym razem powstrzymywał mnie lęk. Beerh czekał niedaleko. 

A jak źrebak będzie musiał zginąć bym przeżyła? To ja powinnam się poświęcić, prawda?

– Gdzie mama? – zapłakałam znów.

– Za chwilę przyjdzie – powiedział Pedro: – Serafina się do niej wybrała.

– Beerh zbada cię magią, tylko przyłoży róg do twojego boku, więcej nie będzie cię dotykał.

Pokręciłam głową, cofając się. Nie mogę, nie sama. Nie chcę decydować które z nas ma przeżyć.

– Rosita, to nic… – zaczął Pedro.

Pobiegłam do lasu.

– Rosita! – Pedro niemal złapał mnie znów za grzywę, Ennia go zatrzymała, po chwili też Beerh.

– Zostaw ją, jak będziesz ją gonił to… – głos Enni zniknął w oddali. Zatrzymałam się dopiero na polanie gdzie rodziły klacze, Lilia nawet tu nie dotarła. Nie wiem co bym zrobiła gdybym poczuła tu jej zapach i zobaczyła krew. Położyłam się przy drzewie, po paru chwilach chodząc w kółko i płacząc, cała się trzęsłam. 

– Rosita.

– Mamo, gdzie jesteś? – Zatrzymałam się. Wyszła do mnie zza drzew. Podbiegłam do niej, obejmując ją mocno głową i łkając.

– Beerh będzie cały czas w pobliżu, córeczko, nic nie może się stać. – Położyła głowę na moim grzbiecie.

– A Lilia…? Ona nie miała tak dużego brzucha jak ja, a mimo to…


***


Przysypiałam przy Pedro, przez niepokój co chwilę otwierając oczy. Dlaczego nie potrafię mu zaufać? Nie zrobił nic bym tak go traktowała.

– Mam poszukać twojej mamy? – zapytał w końcu.

– Wkrótce powinna wrócić… Albo sama do niej pójdę. – Podniosłam się, ale gdy patrzyłam na szczyty górskie daleko w oddali na tle lasu ogarnął mnie strach i zatrzęsły mi się nogi. A jeśli ob drogę zacznę rodzić?

– Pójść z tobą? 

Pokiwałam głową, mając już łzy w oczach. Nie chcę jeszcze rodzić, nie chcę w ogóle być w ciąży, chcę tylko by było jak dawniej.

Zaszeleściły gałązki, Pedro nagle mnie osłonił. Devon wyskoczył z lasu, zapłakany, potykając się o własne nogi, cały mokry na grzbiecie. Choć musiały targać nim silne emocje, nie poczułam ani jednej. 

Ledwo przy nas wyhamował: – Gdzie... – Przełknął: – Jest Beerh...?

Za nim wybiegła Ajiri, zatrzymując się by złapać oddech.

– Nie wiemy – odpowiedział Pedro.

– Lilia nie może... urodzić...  Błagam! Ona umiera…!

– Nie żyje, ona i źrebię – powiedziała Ajiri.

Devon przebiegł obok nas. Po chwili przyszli Ennia i Beerh w jego towarzystwie, wraz z Serafiną.

– Gdzie jest? – spytała łagodnie Ennia.

– Nie żyje – odpowiedziała Ajiri: – Ale skoro już jesteście to możecie się jeszcze upewnić. – Poprowadziła ich. Devon i Serafina poszli z nimi.

– Ja też umrę? – zapytałam.

– Nie mów tak! Nie mogę cię stracić – Pedro chciał mnie objąć, ale mu odskoczyłam, przez chwilę mając wrażenie że patrzę na Isona.

– Idę po twoją mamę.

Odszedł na parę kroków, a pobiegłam go zatrzymać.

– Nie zostawiaj mnie!

– Co się z tobą dzieje? 

– Nie idź, nie chcę umierać sama. – Cofałam się, gdy próbował mnie dotknąć.

– Coś cię boli? – Popatrzył na mnie przejęty.

– Nie… Ale będzie. Nie przeżyje porodu…

– Idziemy zaraz do Enni i Beerha. – Złapał mnie za grzywę, krzyknęłam: – Rosita, przestań, proszę cię – Pociągnął mnie za sobą.

– Puść mnie! – Zaparłam się nogami, ale on był silniejszy i ciagnął mnie dalej: – Pedro… 

– Nie ma mowy, Beerh musi cię zbadać. 

– Nie! Zostaw mnie! Zostaw! – Szarpałam się mu, w końcu wyrwałam się tak mocno że prawie poleciałam na ziemię.

– Rosita, nic ci nie jest? 

– Dlaczego mnie krzywdzisz? – zapytałam, czując się winna, że tak o nim myślę, a jednocześnie trzęsąc się ze strachu przed nim.

– Chciałem tylko zaprowadzić cię do Beerha, wiesz jak mnie wystraszyłaś? 

– Nie dotykaj mnie jak tego nie chcę!

– Dobrze, już dobrze, ale chodźmy, upewnimy się że wszystko jest w porządku.

Ennia i Beerh sami do nas przyszli, długo próbując mnie namówić na te badania, ale nie potrafiłam się przełamać. Pedro już pewnie myślał że straciłam rozum i sama chwilami tak się też czułam.


***

[Chaos]


Odkryłam że sroki nigdy nie obserwują w środku nocy. Dlatego o tej porze wybrałyśmy się do Irutt, Rosita musiała ją zobaczyć. Beerh szedł razem z nami, tym razem bez siostry.

– Irutt.

Otworzyła oczy dopiero jak usłyszała mój głos, obracając się z boku na brzuch. Ktokolwiek do niej zaglądał musiała udawać martwą, co ułatwiało jej  osłabione ciało niezdolne utrzymać odpowiedniej temperatury.

– Tracisz sierść… – dodała półgłosem Rosita, stała obok mnie, wyciągając do niej głowę.

– Pani, wilki już tu są – oznajmił jeden ze strażników.

– Mamo… – Rosita spojrzała na mnie wielkimi oczami.

– Chcę by wyglądało to tak jakby ją zjadły.

Dwójka strażników położyła obok Irutt martwego jelenia, bez głowy i koniuszka ogona, a ją wzięli ostrożnie na swoje grzbiety, okrywając płachtą, przysunęłam jelenia dokładnie na jej miejsce, wycierając go zebraną z groty sierścią Irutt.

– Obym teraz mogła ci ufać. – Spojrzałam w jej brązowe oczy zdradzające ogrom bólu, osobiście ścinając jej włosy, aczkolwiek nie poczułam niczego w związku z tym, nalegała bym zrobiła to ja, chcąc mi w ten sposób zadośćuczynić.

. Przynieśli też pęknięty róg na wzór jej pęknięcia, czaszkę i kości ogona jednorożca – Irutt odwróciła wzrok – szczątki pochodziły od jej bliskich.

– Wymyśliłyśmy to razem, Rosita, ta część z włosami to był mój pomysł – przyznała Irutt.

Wyszliśmy jednym z wielu korytarzy, zacierając nasze ślady. 

– Meike w to uwierzy?

– Musi, Rosita – odpowiedziałam: – Nie musielibyśmy tego robić gdyby Serafina nas nie zdradziła.

Irutt zakasłała ostro. Rosita patrzyła na nią przejęta. Beerh przyłożył do szyi Irutt róg.

– Pogorszyło się – powiedział ochrypłym, lekko zniekształconym głosem. 


~*~


[Ivette]


– Nie ma sensu byś dłużej tu zostawała. – Podniosłam się tuż po posiłku Komety, kierując się do wyjścia. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, czułam na ciele ciepły powiew docierający z lasu oddzielającego równinę od wyżyn.

– Ale… Co z tą… Tym czym teraz jestem? – Kometa stanęła obok, opierając policzek o mój grzbiet, szyją uginając moje pióra, jej oddech był cieplejszy niż byle zefir.

– Co wieczór pójdziemy trenować, wtedy zjesz.

– To oznacza że nie będziemy trenować? – wyrzuciła z siebie szybko, niespokojnie.

– Zdążymy, jak nie będziesz się ociągać z jedzeniem.

Zabrała głowę, cofając uszy z grymasem na pysku.

– Wiem – powiedziałam, kiedy otworzyła pysk: – Przestań po prostu to przeżywać.

– Jak? Przecież to…

– Kometa. – Przerwałam jej zanim na dobre by się rozgadała. Ustawiłam się do niej przodem: – Devon uciekł, więc jednak będę cię uczyła na zastępczyni, musimy wybrać teraz na to stanowisko kogoś tymczasowo. 

– Obie? Jesteś pewna? Nadal nie jestem zbyt doświadczona, właściwie… Naprawdę nic nie zrobiłam dla stada. – Spuściła wzrok, grzywka zasłoniła jej oczy, już miała trzepnąć łbem, ale odgarnęłam jej ją skrzydłem.

– Jesteśmy razem czy nie? – Nie wiadomo jak długo, Meike zwleka z atakiem, ale to nie potrwa wiecznie.

– To może… Serafina? Nie bardzo radzi sobie z zachowaniem tych… Sekretów, prawda?

– Serio? To jest twoja propozycja? 

– Może… Gdyby była twoją zastępczynią to nie mogłaby działać przeciwko tobie? A przynajmniej byłoby to o wiele, wiele trudniejsze, tak myślę… Nie bardzo potrafi kłamać, albo w ogóle tego nie robi.

– Myślałam że wymyślisz coś lepszego niż ja.

– Też o niej myślałaś? – spytała zaskoczona.

– Najpierw myślałam o Enni, ale mi odmówiła, dopiero potem o Serafinie. Szczerze jej nienawidzę. Ale przez to że nie potrafi kłamać to faktycznie najmniejsze zło z całej tej zgrai zdrajców. Nigdy mnie nie oszuka.

– A Rosita? Theo? Mama? Nie ufasz im?

– Theo się nie nadaje, jest za głupi, Rosita tak samo. – Zacisnęłam zęby, jeszcze tego by brakowało aby przybłęda zajmowała się ze mną stadem: – A mama, nawet gdyby mogła zostać zastępczynią, to nie wybiorę jej z oczywistych względów.

– Dla mnie nie są aż tak oczywiste.

– Rano zrobimy sobie mały trening, a po nim wrócimy do stada. Na co masz teraz ochotę? – To chyba moje pierwsze pytanie tego typu. Byłam ciekawa co wymyśli, co jej osobowość jeszcze przede mną skrywa. Czy to wszystko to aby dobry wybór? 

– Dobra… – Wzięła głęboki oddech: – Za… – urwała gwałtownie: – Nie, to głupie. 

– Co?

– Nie, raczej nie będziesz chciała…

– Chciała co?

– Trochę się pobawić? – Uśmiechnęła się niepewnie, cofając uszy.

– Pobawić? – Zmrużyłam oczy.

– W taką zabawę jak ta gdy tata ganiał za mną po całym wąwozie, a ja mu uciekałam, i może jeszcze.... Właściwie to jedyna zabawa jaką znam, chociaż… Nie, tarzanie raczej się nie liczy?

Westchnęłam. Ale niech jej będzie. Objęłam ją skrzydłem, ruszając z nią w głąb wyżyn.

– Pokaże ci więcej zabaw, ale ani słowa komukolwiek o tym.

– Naprawdę?! – O mało nie podskoczyła z radości.

– Tylko pamiętaj że jesteś dorosła.

– Ba, a nawet starsza od ciebie… 

– Tym nie powinnaś się chwalić, naprawdę – przekomarzałam się.

– Cóż…

Po jej cofniętych uszach odczytałam że się nie zorientowała, a może po prostu byłam słabo przekonująca.

– Nie mówiłam serio. – Westchnęłam: – Nadal masz problemy w odnalezieniu się wśród koni? – bardziej stwierdziłam niż spytałam.

– To już dziwne? Czy mam jeszcze trochę czasu na poznanie więcej twojego świata?

– No dobra, możemy się pościgać, wiesz jak…? – Nim dokończyłam, wystartowała. 

– Widziałam jak inni to robią, o dziwio dorośli też – zawołała.

Ruszyłam za nią galopem: – Są niedojrzali jak źrebaki.

– To mnóstwo koni jest źrebakami.

– Teraz po prostu mi uciekasz, nie wybrałyśmy punktu do którego będziemy się ścigać. – Dogoniłam ją.

– Łączymy zabawę! Pobiegnijmy tak długo aż któraś z nas będzie miała dość, ta co pierwsza się zatrzyma przegrywa! – Przyspieszyła. Skoro chodzi o wytrzymałość, to taki pośpiech sprawi że przegra.

Nigdy nie zwracałam uwagi jak skocznie galopuje, jakby przemieszczała się w piasku, choć jej rozwiana grzywa teraz najbardziej przyciągała wzrok i te iskierki w morskich oczach – czysta radość. Chyba to jej ciągle powracająca pogoda ducha mnie przyciągnęła. I mam to wszystko stracić?

Gwałtownie zawróciła, hamując ukosem i jednocześnie skręcając, skoczyła do dalszego biegu w odpowiedniej chwili, aby faktycznie się przy tym nie zatrzymywać, większość koni przewróciłaby się przy takim manewrze. Po przebiegnięciu kilkunastu kroków zmieniała kierunek. Zamierzałam podjąć to wyzwanie, na razie dokładnie ją obserwując.


~*~


Słońce ledwo się wychyliło zza horyzontu, a już przechodziłyśmy przez las, dzielący nas od równiny. 

– Nadal cię boli? – Kometa dotknęła ostrożnie mojego zbitego uda. Upadłam na nie podczas wczorajszego manewru, który zresztą przerwał całą tą głupią zabawę. 

Oderwałam tylną nogę od ziemi. Po co w ogóle je rusza?

– To nic takiego – powiedziałam przez zaciśnięte zęby: – Boli tylko jak dotykasz.

– Wybacz… – Oparła pysk o moje skrzydło.

– Musisz mnie tego nauczyć.

– Nigdy nikogo niczego nie uczyłam i… Mam ci pozwolić na więcej ran?

– To siniak, a nie rana, a poza tym…

– Ale kulałaś! – Przytuliła się. 

Położyłam uszy, wypuszczając z chrap powietrze: – Myślisz że jak uczyłam się walczyć to nie miałam żadnych kontuzji? 

– Czyli tylko ze mną uważałaś? – Popatrzyła mi zatroskana w oczy.

– Zachowujesz się jakbyśmy nie walczyły niedawno z innym stadem i omal nie zginęły, co z tobą?

– Nie chcę byś skończyła jak ja, z tymi nogami… – Uciekła wzrokiem w bok, zakrywając zad ogonem.

– Przestań, nie masz się czego wstydzić.

– Wiem… – Uśmiechnęła się cierpko, już tylko kołysząc ogonem, jakby odpędzała niewidzianle muchy. 

– Nic mi nie będzie, wychodziłam z gorszych rzeczy – Przycisnęłam ją do siebie skrzydłem, czując słodki zapach jej grzywy. Wytarzała się w kwiatach by pozbyć się zapachu krwi, Ennia dała jej też coś do popicia: – Chodź, miejmy to już z głowy.


~*~


Kometa ukryła się w krzakach, kiedy Fox przyprowadził Serafine. Ta zmierzyła mnie wzrokiem, cofając uszy.

– Nie rozumiem, po co mnie wezwałeś? – Widząc że nie okazuje wrogości, skierowała je z powrotem do przodu, a na jej pysku gościła już tylko powaga.

– Zostaniesz zastępcą zamiast Devona, tymczasowo, aż Kometa dojdzie do siebie, chyba że się wykażesz.

– Pani… – Otworzyła szerzej oczy, starając się powstrzymać od uśmiechu, wpełzającego na jej pysk: – Nie wiem co powiedzieć. Właściwie… Powinnam odmówić.

– Obie wiemy jak o tym marzyłaś. A stado od razu cię zaakceptuje, może nawet to docenią że tak się poświęcam.

– Powinnam odmówić – odparła, patrząc mi prosto w oczy: – Nie mogę być ci lojalna po tym jak uświadamiałam stado jaka jesteś. I namawiałam je do buntu przeciwko tobie. Chcę być tu dla nich, a nie przeciwko im, służąc tobie. Poza tym, wydaje mi się że jesteśmy do siebie wrogo nastawione to z pewnością utrudni współpracę.

– Zapomnijmy o tym – wycedziłam: – Chcesz dobrze dla stada? To przez ciebie się podzieliło. W trakcie wojny z Tizianą! 

– Żałuje że tak się stało, nie wiem czy to była dobra decyzja, ale pomińmy już Kometę. Ty nie byłaś…

– Powiedziałam że o tym zapominamy. Zostajesz zastępczynią czy nie?

– Chciałabym wiedzieć czy Kometa nadal nią będzie.

– Będzie. To moja zaginiona siostra, coś jej się należy.

– Ale…

– Co? Zabronisz samej przywódczyni spotykać się z własną siostrą? Mam ją ignorować całe życie, bo powiedziała coś głupiego, tego chcecie?! – Rozpostarłam skrzydła.

– To w końcu  jesteście spokrewnione czy nie?

– Co cię to do cholery obchodzi? – podniosłam głos: – Pytam ostatni raz, zostajesz tymczasową zastępczynią? 

– Tak, nie potrafię chociaż nie spróbować.


~*~


Wymieniłam kilka ciosów z Kometą, zauważając że jej siła fizyczna wzrosła. Często też zachodziła mnie od tyłu i celowała w grzbiet. Robiłam z łatwością uniki, albo blokowałam ją skrzydłami, a ona i tak uparcie próbowała.

– Nie skupiaj się tylko na jednym miejscu, bo każdy… – urwałam, trafiła kopytem w moją łopatkę, kiedy zdawało się że zamierza uderzyć w bok. Specjalnie zrobiłam do tego unik, zabierając z zasięgu jej kopyt brzuch: – Nieźle, ale mogłaś szybciej mnie zmylić.

– Wtedy nie zadziałałoby tak dobrze – wysapała, zwieszając głowę aby szybciej poodychać.

Kondycja za to jej spadła. Chociaż nie pamiętam kiedy ostatni raz trenowała, ja robiłam to niemal codziennie.

– Sprawdźmy co umiesz w tej postaci. – Wsunęłam skrzydło pod jej naszyjnik, momentalnie go ściągając, nie dając jej czasu na reakcje. 

– Nie! – Stanęła dęba, sięgając po kryształ. Za wolno, już złożyłam z nim skrzydło. W dzień jej czerwone oczy nie świeciły, za to czarna sierść zupełnie pochłaniała światło, ledwo rysowały się na niej jakiekolwiek cienie.

– Czekaj! – Ruszyła na mnie, odepchnęłam ją drugim skrzydłem: – A co jeśli…

– Nikogo tu nie ma, strażnicy pilnują by nikt nam nie przeszkadzał, a poza tym ty od razu usłyszałabyś że ktoś się zbliża.

Nawet szpiegów Meike nigdzie nie widziałam.

– Nie! Wiesz o co chodzi... – Trochę mnie przesunęła, zaparłam się mocniej kopytami: – Wpadnę w tą… Tą…

– Furie? A jesteś głodna?

– Nie…

– Czyli nic się nie stanie. Przestań się tego bać.

– Od kiedy ostrożność to strach?

– Spróbuj przyciąć szponami to drzewo, zobaczymy jak bardzo są ostre. – Wskazałam jej na średniej wielkości brzózkę za nami. 

– Myślałam że tak jak mi, tobie też nie podoba się ta sytuacja.

– Czym szybciej to zaakceptujesz tym lepiej.

– Akceptuje to – powiedziała z łzami w oczach.

– Właśnie widzę.

– Może nie w pełni, ale jednak. Ach! – Odwróciła się wbijając szpony głęboko w drzewo, położyła nerwowo uszy. Poryła tylnymi kopytami w ziemi, nie mogąc się odczepić. Pomogłam jej, obejmując jej klatkę piersiową skrzydłami, uniosła od razu głowę aż do nieba, pewnie żebym przypadkiem nie zraniła się jej kłami. Razem dałyśmy radę odczepić jej szpony. Odsunęła się, kładąc się na ziemi, bokiem do mnie.

– Ja… Cieszę się że mnie w pełni akceptujesz, ale… Wolę tą poprzednią siebie. Jestem pewna że ty też… – Spojrzała na mnie, z przygnębiającą miną.

– Tak naprawdę nie liczy się to jak wyglądasz, nie znoszę jedynie słabości. – Podsunęłam jej skrzydło z kryształem, od razu wsunęła głowę w naszyjnik, ledwo zdążyłam zabrać skrzydło. Oczywiście jej wygląd mnie do niej przyciągnął, ale to chyba jej wnętrze mnie przy niej zatrzymało?

– Jesteś na mnie zła, bo… Chyba okazałam słabość? – Skrzywiła się.

– Nie. – Przywarłam do jej łba swoim, otaczając skrzydłami: – Będzie jeszcze mnóstwo okazji, chyba że się tego pozbędziemy... – Na jej miejscu bym tego nie robiła, dla mnie nie wyglądała jak potwór, właściwie nie wiem która jej wersja podobała mi się bardziej. Miała teraz przewagę nad kimś kto miałby podobne umiejętności w walce co ona, a może i trochę wyższe. Stała się silniejsza, czemu tego nie dostrzega?


[Chaos]


Zbliżało się południe, powietrze stawało się coraz gorętsze, a niebo pozbawione chmur co chwilę przecinały jaskółki, sroki i wróble. Jadłam z Rositą w cieniu drzew, obserwując daleko od nas pasące się stado.

– Mamo… – szepnęła Rosita: – Martwię się o Irutt…

– Musi wytrzymać do nocy.

– A jeśli…?

– Meike nie nabierze się drugi raz, Rosita.

– Nie może nawet wezwać pomocy…

Ku nam szły Kometa i Ivette, Rosita weszła do lasu. Kometa uśmiechnęła się na mój widok, Ivette poprawiła jedynie skrzydła, wyprzedzając ją o kilka kroków. Przelotnie oparłam głowę na jej grzbiecie na powitanie, zrobiła to samo.

– Zaczekaj chwilę – odparłam, zbliżając się do Komety. Ją już przytuliłam, niemal w tej samej chwili przywarła do mnie mocno. Jej naturalny zapach przyćmiewała zbyt intensywna woń kwiatów, w sierści na grzbiecie dostrzegłam trochę żółtego pyłku.

– Dawno cię nie widziałam – stwierdziłam, odsuwając się już. Ivette przyglądała się nam zdziwiona.

– Mamo… – Łzy zebrały się w oczach Komety, wtuliła się jeszcze raz, błyskawicznie i mocno, objęłam ją ponownie łbem.

– Długo się będziesz ukrywała? – zawołała Ivette w las.

– Ivette – starałam się by mój głos wyrażał prośbę, a nie naganę.

– Co z nią jest nie tak? – Położyła uszy: – Nic jej nie zrobiłam.

– Martwisz się o nią? – Kometa wtuliła głowę w jej szyję.

– Jasne – Ivette odepchnęła ją skrzydłem: – Chciałam by przywitała się z tobą.

– Rosita przeżywa teraz trudne chwilę – powiedziałam: – Niedługo urodzi.

Kometa delikatnie odchyliła gałęzie, cofnęła uszy, oglądając się na nas: – Chyba już jej tu nie ma…


~*~


[Rosita]


Irutt zwijała się z bólu, zaciskała zęby na grubej gałęzi, a i tak pojękiwała, zakręcając ogon pod własnym brzuchem, materiał leżał zwinięty przy niej, wyszłam po zioła. Zerwałam je pospiesznie, rozglądając się za srokami.

– Rosita? Co tu robisz? 

Obejrzałam się wystraszona, na Pedro. Nie zauważyłam go, więc ptaki też mogłam przegapić…

– Nic. – Upuściłam rośliny.

– Coś cię boli?

– Nie.

– Ale zrywasz zioła… Gdzie twoja mama?

– Nie muszę być ciągle z nią.

– Myślałem że…

– Daje sobie radę! – krzyknęłam: – Większość czasu… – Zwiesiłam głowę, nie spuszczając z niego jednak wzroku.

– Ale po co ci zioła?

– Nie chce by ktokolwiek był przy porodzie.

– To już?

– Nie, możesz mnie zostawić w spokoju?

– Jak chcesz, ale jakby się coś działo to zawsze ci pomogę.

– Wiem… – Położyłam z żalu uszy, patrzyłam za nim jak odchodził. Zebrałam wszystkie zioła i wróciłam do Irutt, jeszcze ich nie położyłam przed nią, a złapała je w ogon, od razu je wzięła, z jej oczu płynęły łzy. Zwinęła się w kłębek.

– Zostać z tobą? – spytałam, ale nic nie odpowiedziała: – Irutt?

– Nie… – jęknęła słabo. 

Przykryłam ją i mimo to położyłam się obok niej. Pedro do nas zajrzał, aż się wzdrygnęłam, prawie podrywając się do ucieczki.

– Martwiłem się – powiedział półszeptem: – Mogę wejść?

– Nie wiem czy nie widziały mnie żadne ze srok…

– Mogłaś powiedzieć. – Wszedł do środka, położył się przy wyjściu.

– A gdyby usłyszały? Też… Nadal czuje lęk.

– Rozumiem że mam wyjść?

– Nie musisz…

– Przynieść jej jeszcze zioła? – Spojrzał na Irutt, a gdy powiodłam za jego wzrokiem, zobaczyłam że Irutt ma drgawki.

– Co jej jest?

– Podpytam po drodzę Beerha. Czy lepiej go tu zawołać?

– Wszyscy się dowiedzą… – wymamrotała Irutt: – Flavia…

– Chociaż go spytam. – Pedro już wyszedł. Minął się z mamą, skinęła mi głową, bym za nią poszła i wyszłyśmy na zewnątrz. Do moich sióstr.

– Widzisz, nic jej nie jest, chodźmy już na trening – powiedziała Ivette do Komety.

– Na pewno, Rosita? – Kometa patrzyła w moje oczy nieco zaniepokojona.

– Tak… Po prostu nie mam siły rozmawiać… 

– Psychicznie – dodałam widząc jej zmartwioną minę.

– Chodźmy już – poganiała ją Ivette: – Raczej się z tobą nie przywita.

– Jestem pewna że mogłabyś być dla niej nieco bardziej delikatna. – Kometa przechyliła w jej stronę głowę, Ivette dopiero po chwili zrobiła krok w bok, jak gdyby dopiero sobie o tym przypomniała.

– Wejdźmy do środka – powiedziała mama wchodząc już do groty. Odwróciłam się by wejść, ale poczułam się źle po prostu tak odchodząc, zwłaszcza że wcześniej im uciekłam. Obejrzałam się na siostry.

– Już ci lepiej? – spytałam Komety, wyglądała tak jakby wcale nie chorowała. Jej sierść wręcz lśniła i aż stąd pachniała kwiatami.

– O wiele… To… Chcesz się przytulić? Chociaż tak na szybko.

Zawahałam się, w końcu podchodząc do niej: – Tylko dotkniemy swoich grzbietów, może być?

Już oparła pysk na moim grzbiecie, zrobiłam to samo, patrząc na Ivette, odwróciła ode mnie wzrok, parskając, ale miałam wrażenie że też się martwiła, albo to było tylko moje życzenie.


~*~


[Kometa]


Jedzenie z zamkniętymi oczami coś da? Nie bardzo, nadal czułabym ten zapach… Powinien mnie mdlić, cokolwiek, ale nie przyciągać. I odgłos, okropny nawet teraz bardziej niż byłby kiedyś, bo mój słuch za bardzo się wyostrzył. Każdy chrzęst, mlask, odrywanie mięśni i ich rozrywanie… Popatrzyłam w wyjście jaskini, bo nagle wydało mi się że ktoś się tam w nim pojawił.

Ivette znów z tym przyleci, a ja znów... Przełknęłam, bo ślina zbierała mi się już w pysku. Nie cierpię tego jak reaguje mój organizm, jakby już tylko w połowie należał do mnie. Znów będę musiała to zjeść. Chociaż nie jest to wcale trudne, trudne jest walczyć by tego nie robić, a że i tak muszę, to wszystko nie ma żadnego sensu. Ale naprawdę mam zaakceptować że jem… Kogoś?

Ivette już nadlatywała, mój słuch z łatwością wyodrębniał jej trzepot skrzydeł spośród mnóstwa innych dźwięków.

Wyszłam, szukając na niebie gwiazd, które choć trochę układałyby się w znajomy kształt, mimo że już aż tak dobrze go nie pamiętałam, to to wystarczyło.

– Tato, mama nie może mi nic powiedzieć, bo nie mogę jej o tym powiedzieć… A ty tato, co ty o tym myślisz?

Wypatrywałam czegokolwiek choć nic teraz nie zauważe, bo wszystko było – każde drzewo, właściwie pas drzew rozpoczynający las, krzewy między nimi, małe żyjątka na źdźbłach traw, cykające teraz, kamyki w skompo porośniętej ziemi, bądź te chowające się w gęstych trawach – tak samo widoczne jak w dzień, tyle że szare. Noc to teraz szary świat, a dzień kolorowy i bardzo rażący wszystkimi tymi intensywnymi barwami, choć wcześniej mi to nie przeszkadzało. Nie, po prostu wcześniej były... Normalne?

Ivette wylądowała, upuszczając zawinięte sporym liściem zwłoki, udające że wcale nimi nie są. Może gdyby jeszcze swoim wyglądem o tym przypominały, byłoby gorzej? Czułabym się bardziej podle?

– A co gdybym… Powoli próbowała przerzucić się na trawę? – spytałam, żałując że w nocy jej oczy, nie mają tej pięknej jasnoniebieskiej barwy, nawet one były szare.

– Zapytasz o to Heather, jutro wybierzemy się poza stado. – Zdjęła mi kryształ z szyi. 

– Do Heather? Tam jest pewnie mnóstwo mrocznych koni… – Usilnie skupiałam się na rozmowie, choć zapach krwi… Utrudniał myślenie. Najgorsze że o wiele bardziej przyciągała mnie woń tej ciepłej krwi, krążącej w żyłach Ivette. Potrząsnęłam mocno głową, zaciskając oczy.

– Zjedz najpierw.

Chyba… Tak. Ma racje.


~*~


Absolutnie nie powinnam była jej pozwolić zlizywać znów starą krew z mojego pyska, ale ten nasz mały zwyczaj dodawał mi otuchy, przy okazji powodując też wyrzuty sumienia, bo jak zachorowałaby to przeze mnie.

– Jutro jest dzień w którym umarła Feniks – stwierdziła. 

Od razu przytknęłam swój pysk do jej, zapominając już nawet o kłach, na szczęście nie wyrastały od razu z przodu, popatrzyłam w jej oczy współczująco.

– Ale… Skąd to wiesz? – Przerwałam ciszę, obejmując ją łbem.

– Księżyc, zmienia się w czasie i te cykle powtarzają się kilka razy w ciągu każdej pory roku. – Odwzajemniła uścisk: – To były dwa dni przed pierwszym wiosennym nowiem, została zamordowana w południe.

Cofnęłam uszy, przegryzając wargę, syknęłam z bólu. Ivette od razu się odsunęła.

– Co…?

– Zapomniałam o kłach. – Chwyciłam już szybko z ziemi naszyjnik, sięgnęła pyskiem do mojej rozciętej wargi by ją wylizać. Odskoczyłam w samą porę.

– Zarazisz się!

– Przez krew to się nie stanie.

– Nie chcę się przekonywać… 

– Najwyżej.

– To była ironia? – Nie przeszło mi przez myśl że mogłoby być inaczej.

– A jeśli nie?

– Jak to nie? Jestem pewna że nie chciałabyś nikogo zjadać i tak wyglądać…

– Nie odtrąciłabyś mnie przecież. Prawda? – Spojrzała głęboko w moje oczy, mrugając, kiedy światło z moich oczu, odbiło się od jej oczu. 

– Wiesz że…

– A jeśli zrobiłabym to specjalnie? – Stanęła nade mną.

– To żywe konie, znaczy były żywe…

– I obce.

– To okrutne.

– Myślisz że ktokolwiek obcy przejąłby się moim losem?

– Tak, przecież pomogłaś mi choć byłaś wtedy dla mnie obca. Jestem pewna że nie myślisz w ten sposób…

Zapadła cisza, leżałyśmy obok siebie. Nie, nie jest okrutna. Może chce za wszelką cenę bym zaakceptowała czym się stałam? Tak, to musi być to. Nie ma mowy o innym powodzie. Założyłam kryształ. Westchnęła.

– Meike może nam zagrozić w każdej chwili. Też za bardzo myślę o tym jak skończyć z Tizianą, albo nas zabije, albo my ją – przyznała.

– Tak za wszelką cenę?

– Sama wiesz ile to już trwa – wycedziła: – Zresztą niech Serafina się teraz o to martwi. Nie chcę cię więcej zostawiać, choćby na tą chwilę jak lecę po jedzenie. Załóż go. – Przysunęła do mnie skrzydłem żółty kryształ.

– Co to?

– Da ci skrzydła.

– Naprawdę?

– Powinnam dać ci go od razu, musisz nauczyć się latać.

– Ale że teraz?

– Tak, teraz, póki nigdzie nie ma srok.

– Nie widzisz w ciemności tak dobrze jak ja i nie chciałabym żebyś…

– Nie ma na to czasu – Poderwała się: – Jak Meike nas zaatakuje uciekniesz, a ja ją zatrzymam.

– Nie.

– Zrobisz jak mówię!

– Nie zostawię cię!

– Zostawisz!

– Nigdy. – Położyłam uszy, patrząc jej w oczy z łzami w swoich: – Za bardzo cię kocham by cię tak po prostu porzucić. I wszystkich.

– Nie rozumiesz że ona cię zabije?! Już próbowała!

– Próbowała mnie okaleczyć, jestem pewna, zabiłaby mnie już dawno, a nie przetrzymywała w wąwozie, więc na pewno nie chce mnie zabić.

Przysunęła moją głowę skrzydłem do swojego czoła, zamknęłam oczy.

– Nauczę cię latać.

– Pani! – krzyknął jeden ze strażników i nagle po tym zapadła cisza. Ivette przycisnęła uszy do szyi patrząc w wejście jaskini. 

– Wychodźcie, natychmiast – kazał czyiś głos, taki przyjemny głos, jakby należał do naprawdę miłej osoby i ten żądający ton zupełnie do niej nie pasował.

– Wyjdziemy razem, zatrzymam ich a ty uciekniesz – szepnęła Ivette, patrząc na mnie kątem oka.

Pokręciłam głową.

– Nie utrudniaj.

– Wiem że tam jesteście – zawołała obca.

Przywarłam głową do skrzydła Ivette.

– Wiesz… Ty masz o wiele większe szanse do ucieczki. – Popchnęłam ją na ścianę, wybiegając na zewnątrz. Chciałam ją ratować, ale oni….

– Kometa! – Ivette znalazła się przy mnie.

Otoczyli nas. Było ich całe mnóstwo, tak wiele że nie potrafiłam ich zliczyć, znalazło się nawet kilka pegazów. 

– Ty?! Czego tu chcesz? Co oni tu robią? – rzuciła Ivette do izabelowato srokatej pegazicy.

– Spełniam jedynie żądania Meike, ona oczekuje ciebie, albo pójdziesz dobrowolnie, albo cię zmusimy.

Zbliżali się do nas, przysunęłam się do Ivette, chciałam ją osłonić, ale ona już zakryła mnie skrzydłem przyciskając do siebie, słyszałam jak szybko bije jej serce, wcale nie wolniej od mojego.

– Dotknijcie ją, a was zabije! – krzyknęła, wycofałyśmy się do środka. Kwiknęła na nich, rzucając się nieco do przodu i tupiąc kopytami. Złapali ją za grzywę, wyszarpała się im, już teraz osłaniając mnie bokiem.

– Przykro mi, ale Meike nie pozwoli ci jej zatrzymać.

Złapali ją, mnie właściwie też, może nie trzymali mnie bezpośrednio, jak Ivette, wyciągając siłą z jaskini, ale całkowicie mnie od niej odcięli. Uderzała kogo się da, strasznie się szarpała, wyrwała już sobie przy tym mnóstwo piór i sierści, krzycząc przeraźliwie, potem ją przewrócili i przytrzymali.

– Nie krzywdźcie jej! – Rzuciłam się na nich, posłali mnie brutalnie na ziemię.

– Siedź cicho, kaleko – kary ogier kopnął mnie w głowę, uderzając nią o ziemię.

– Zabije cię! – wrzasnęła Ivette. Przez chwilę nic nie widziałam, a do chrap napłynęła mi krew, zakrztusiłam się nią.

– Zostaw ją – kazała pegazica. 

Kaszlałam, a on stał już nade mną.

– Ona nie ma już wartości dla Meike.

– Mówię ci byś ją zostawił, a ty posłusznie wykonasz mój rozkaz inaczej poślę cię zaraz w powietrze i wątpię że przeżyjesz upadek.

– Przeklęta – burknął pod nosem.

Otrząsnęłam się, też przy okazji strzepując łzy. Patrzył na pegazicę. Zerwałam kryształ i próbowałam wbić się jakoś w tłum do Ivette, ale znów wylądowałam na skalnej ziemi, mignęła mi jedynie przed oczami, zakneblowali ją i związywali jej nogi, wciąż próbowała im się wyrwać.

– Myślałaś że nas zaskoczysz, co? Meike doskonale wie czym się stałaś – kary prychnął, spojrzał z wrednawym uśmiechem na pegazice: – Sheila, nie łudź się że po tym co zrobiła czeka ją cokolwiek dobrego. Nie mogę się doczekać.

Patrzyła na niego z takim nieprzyjaznym wyrazem pyska, a potem porwał go wiatr, uderzył nim w sufit, trzasnęły kości i ukruszyło się kilka kamieni, spadając z hukiem razem z nim. Zaczął zawodzić z bólu i wić się tak jakby… Kości się w nim przesuwały.

– Podoba ci się teraz, sadysto?

Odwróciłam wzrok. 

– Zginął w walce i niech tylko ktoś wygada Meike, a zrobię mu to samo – obiecała Sheila. Parę koni, które stały najbliżej niej, patrzyły na innych wrogo.



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz