Nowa wersja – 28.07.2025r.
[Rosita]
Obudził mnie ból. Tak jakby ono nagle zaczęło napierać od środka. Leżałam pośród drzew, ledwo odcinających się od ciemności nocy. Ich korony przysłaniały oprószone gwiazdami niebo, pozbawione księżyca, przez co nie udało mi się stwierdzić jak bardzo jest późno. Obróciłam się na brzuch.
– Mamo…? – wymamrotałam, nie słysząc jej oddechu, ani nie czując zapachu. Może zwyczajnie poszła się napić, nie zostawiłaby mnie bez powodu. Nie w takim...
Jęknęłam, zaskoczona brutalnym skurczem obejmującym całe podbrzusze. To nie może być ten moment… Proszę. Nie dam sobie rady... Kolejne były jeszcze silniejsze. Nie teraz, nie dzisiaj…
Odeszły mi wody, oddech znacznie przyspieszył, wraz z wzrastającymi skurczami. Co mam robić? Umrę? Ono teraz umrze? Dlaczego się nie przygotowałam? Sądziłam że ten dzień nigdy nie nastąpi?
– Mamo… – wyspałam, w próbie wołania o pomoc, zrobiło się duszniej niż wczoraj – w najgorętszy dzień lata. Krzyknęłam, źrebię chciało mnie rozsadzić od środka. Nie mogłam porządnie nabrać powietrza.
~*~
Oddychałam coraz regularnej i głębiej, usiłując powstrzymać zbierające się łzy. Przeżyłam, a ono… Nie potrafiłam się przełamać i na nie spojrzeć. Myślałam że mam jeszcze mnóstwo czasu, że kiedy już się urodzi od razu je pokocham…
Mama weszła na polanę. Zbliżyła się zaraz do źrebaka.
– Co robisz? – Cofnęłam uszy, nie podnosząc nawet głowy.
– Zmarznie jeśli go nie umyję. Odpocznij, skarbie.
– Nie wiedziałam…
– Nic się nie stało.
Zamknęłam oczy. Źrebię wydało z siebie krótkie rżenie, serce podeszło mi do gardła, już nie mogłam zaprzeczać że go nie ma, że to wszystko mi się wydawało, że to nie może być prawda.
– Już dobrze, mała. Widzisz? Twoja mama jest tuż obok – szepnęła mama, głosem nie wyrażającym żadnych emocji, poza zwykłym spokojem.
– Mamo... Ja... Ja to zrobię… – Podniosłam głowę, skurcze wróciły, słabe, ale podobne do poprzednich, opadłam z powrotem na bok. Zaczął się kolejny poród, może po prostu musiałam teraz wydalić to co miałam w środku, jak tłumaczyła mi kilka tygodni temu mama.
Po kilku chwilach coś wypłynęło na zewnątrz. Obiło boleśnie o moją tylną nogę, podrywając się i równie szybko upadając. Obejrzałam się, widząc dwa źrebaki. To drugie szamotało się, nagle zastygając w bezruchu, jakby właśnie... Umarło...?
Mama już ściągnęła z niego białą błonę z której nie mogło się wydostać, poderwało łebek, jakby nagle ktoś wybudził je ze snu i popatrzyło to na nią, to na mnie, sięgając pyszczkiem do swojej siostry lub brata. Mama zajęła się ich czyszczeniem.
– Dlaczego zmarznie? W lecie?
– Źrebaki po narodzinach mają bardzo słabą odporność i wolałam nie ryzykować. Jak już wstaną, muszą od razu napić się mleka, to ważne by dostały je od ciebie, chociaż pierwszy posiłek – wytłumaczyła mama.
Przytaknęłam słabo. Wzdrygnęłam się gdy pierwsze z źrebiąt obwąchało mój bok, powstrzymując odruch, aby się nie odsunąć. Drugie zerwało się na nogi zataczając wprost na swojego brata bądź siostrę. A ja nic nie zrobiłam. Dopiero mama złapała je w ostatniej chwili.
– Powinnam była zareagować… – Przytrzymałam je pyskiem, w ogóle nie czując że jest moje.
– Nic się nie stało, skarbie. – Przygarnęła je do siebie, trącając pierwsze, zgadywałam że chciała je zachęcić do wstawania.
~*~
[Chaos]
Proponowałam Rosicie by pobyła z Kometą, Pedro, albo którymś z przyjaciół, aczkolwiek odmówiła. Ciągle odpływała gdzieś myślami i miałam wrażenie że nie do końca docierają do niej moje słowa. W końcu zasnęła wyczerpana niedawnym porodem. Popilnowałam bliźniaczek, pozwalając córce na długi, niespokojny sen. Potrzebowała go nawet jeśli był pełen koszmarów. Gdy słońce sięgnęło zenitu odnalazł nas Argent.
– Pani, wybacz że was tu nachodzę, ale przybyła Heather.
– W takim razie powiedz o tym przywódczyni, a nie mi.
– Przybyła porozmawiać z tobą, to coś ważnego.
– Rosita – szturchnęłam ją lekko.
Poderwała głowę, patrząc na mnie ze strachem, podkuliła tylne nogi.
– To tylko ja, córeczko. Zostaniesz z nimi na chwilę?
Skinęła niemrawo głową.
– Za chwilę wrócę. – Zerknęłam jeszcze na bawiące się niedaleko klaczki i poszłam za Argentem. Heather czekała przy granicy. Skinęłyśmy sobie głowami na przywitanie.
– Chciałaś rozmawiać ze mną osobiście? – zapytałam. Dwie sroki obserwowały nas, siedząc na sośnie.
– Chodzi o twoje córki. To co chcę powiedzieć nie jest przeznaczone dla uszu innych, przejdźmy się.
Wybrałyśmy pobliski las, już poza terytorium stada. Czarno-białe ptaki podążały za nami. Przysiadłyi na pobliskiej skale, Heather warknęła rycząco, w sposób nienaturalny dla konia, sroki odleciały w popłochu i nawet moje ciało zwykle stabilne drgnęło nieznacznie, jakby instynkt ucieczki próbował je zdominować.
– Ptaszyska wszystko już wiedzą – dodała warcząco: – Ale czy ty wiesz, Ivette ci powiedziała?
– O czym miała mi powiedzieć?
– Kometa jest teraz jedną z nas. Jest mrocznym koniem. Słyszałam że Meike wam zagraża. Nie możemy zostawić pobratymca w potrzebie, może ty zdołasz namówić córkę do dołączenia do naszego stada?
– Po raz pierwszy słyszę o mrocznych koniach – odpowiedziałam, podchodząc sceptycznie do wszystkiego co powiedziała.
– Zmieniła się w niego gdy wrzucili ją do rzeki, przez pomarańczowy kryształ, dokładnie taki jak ten – wskazała pyskiem na swój kryształ na szyi: – Jesteśmy starym już gatunkiem, podobnie jak twój, z pokolenia na pokolenie ukrywamy się wśród was…
[Rosita]
Spędziłam resztę południa leżąc obok ganiających się córek. Nie patrzyłam jak się bawią, ani nie reagowałam gdy podchodziły, w nadziei że zajmą się jeszcze chwilę sobą i nie będę musiała wchodzić z nimi w interakcje.
Uniosłam głowę, słysząc rżenie jednej z nich, stała na środku polany, siostra jej odpowiedziała w tej samej tonacji, a kiedy do niej podbiegła podeszły do świerka niewiele mniejszego od nich. Spuściłam wzrok, mruganiem strącając łzy na źdźbła traw.
Któraś córka jęknęła głośno. Serce zabiło mi mocniej, a ciało znieruchomiało. Zniknęły z pola widzenia. Jedna zaczęła mnie nawoływać, a druga się rozpłakała, w przerwach na oddech rżąc rozpaczliwie. Zawołałam je słabo, łamiącym się głosem, ale żadna nie przybiegła. Nagle ucichły.
– Już dobrze – poznałam głos mamy: – Daj, wyciągnę ci to.
Po chwili przyszła tu z nimi. Jedna z klaczek szła pewnym krokiem obok mamy, z wysoko uniesionym ogonem i zadartym łebkiem, a druga z wciśniętym pyszczkiem w bok siostry i oklapniętymi uszami. Przywarła wkrótce całą szyją i łbem do jej łopatki, z ranką blisko kącika oka, cicho popłakując. Jej siostra zaczęła wylizywać ranę.
– Coś ją użądliło, pozbyłam się już żądła, aczkolwiek lepiej by obejrzała ją Ajiri – powiedziała mama.
Głos zastygł mi w gardle, bo znów nie mogłam wyczuć co tak naprawdę ona czuję.
– Potrzebujesz przerwy? – spytała po chwili.
Córki zaczęły gonić się nawzajem dookoła mnie, rżąc przy tym i zaczepiając się wzajemnie. Jedna z nich wpadła na mnie, wywracając się pod moje kopyta. Zamiast pomóc jej wstać, odsunęłam się, druga zbliżyła się do siostry, akurat ocierając się nogami o mój bok. Zamarłam, czując się tak jakby dotykał mnie Ison i jedyne o czym myślałam to żeby mama już je zabrała, ale nie potrafiłam się choćby poruszyć. Zwłaszcza kiedy zaczęły się podskubywać w trakcie udawanej walki i stojąca klaczka jeszcze bardziej i więcej szturchała mnie nogami i zadem.
– Chodźcie, wasza mama musi odpocząć.
Obie zwróciły głowy w stronę głosu, leżąca klaczka wstała, podpierając się o siostrę i podążając za nią do mojej mamy, która je zabrała ścieżką prowadzącą na równinę.
~*~
[Chaos]
– Jakie słodkie myszki – Serafina przywitała małe ciepłym, aczkolwiek zmęczonym uśmiechem, jadła razem z zajętą przygotowaniami ziół, zapewne dla Heather i Heathcliffa, Ajiri. Nadchodził czas wymiany i ufałam że Ivette kontynuuje sojusz z ich stadem, zwłaszcza po tym co dowiedziałam się że Heather robi dla Komety.
Małe obwąchały obie klacze i już sięgnęły pyszczkami do ziół. Odsunęłam je, blokując im do nich drogę sobą.
– Gdzie Ivette?
– Pewnie z Kometą – Serafina nabrała sporą garść powietrza, po czym westchnęła przeciągle: – Zostawiła dosłownie wszystko na mojej głowie.
– Ajiri, jak skończysz zbadasz je, zwłaszcza tą, która została przed chwilą użądlona, nie wiem jednak przez co, Rosita tego nie widziała, a ja przyszłam za późno.
Ajiri przytaknęła.
– Serafina, kto mógłby się nimi zająć? – zapytałam. Widziałam kogoś innego w roli zastępcy, aczkolwiek nie zamierzałam kwestionować decyzji córki, choć zupełnie jej nie rozumiałam, spodziewałam się raczej że Serafina będzie ostatnią osobą którą wybierze.
– Rosita już urodziła? – Podszedł do nas Pedro, jego głos zdradzał podenerwowanie, zapewne wypatrzył je z daleka: – Nie mówcie mi że coś jej się stało.
– Trudno jej się przełamać, poza tym nic jej nie dolega – odparłam: – Chciałbyś się nimi zająć przez chwilę? Sądzę że są twoje, widzę w nich pewne podobieństwa do ciebie.
– Oczywiście że tak, nawet nie muszą być moje, wystarczy że są Rosity.
– Szczerze to ja miałam nadzieje się nimi zająć, pani – wtrąciła Serafina.
– Ty lepiej już się za nic nie zabieraj – odpowiedział jej Pedro: – Dość zrobiłaś. Wybacz, pani, miałem ją pilnować, ale…
– Cieszę się że byłeś wtedy przy Rosicie, potrzebowała tego – przerwałam mu.
Nie minęła chwila, a małe pobiegły zaczepiać jedzącą, jak większość o tej porze koni, Zarę. Gdy je zignorowała, jedna z sióstr zaczęła ją podgryzać, zmuszając by przerwała posiłek.
– Czas na mnie – Pedro ruszył w ich stronę: – Chodźcie tu zaraz – zawołał je na wpół żartobliwym tonem.
Uciekły mu w głąb stada, śmiejąc się.
– Ej! Wracajcie tutaj. – Pobiegł za nimi.
– Są takie podobne do Angusa… – westchnęła Ajiri: – Przynajmniej z wyglądu. Rosita ich nie chcę? – Odłożyła ostatnie zioła na przygotowany stos, obok leżał drugi z resztkami.
– Jeszcze nie podjęła decyzji. – Skierowałam swoje kroki z powrotem do córki.
Sroki – oczy Meike były wszędzie, siedziały na gałęziach i uważnie przysłuchiwały się wszelkim rozmową.
~*~
[Rosita]
Irutt leżała skulona na boku, wydawała się mała, niczym roczny źrebak, teraz gdy nie miała grzywy i nałożonych na pęknięcie ziół mogłam zobaczyć w pełni jej róg… Wyglądał jakby ktoś próbował podzielić go wzdłuż na pół, wokół niego pozbawiona sierści skóra zmieniała się w twardą, czarną skorupę.
Miało się jej poprawić.
– Irutt…?
Spojrzała na mnie z ulgą, zmęczonymi, zamglonymi oczami, w chrapach miała mnóstwo strupów, poczerwieniały i odchodziła z nich skóra, identycznie z wargami i skórą wokół oczu. Nie unosiła głowy, przesunęła ją jedynie po ziemi ku mnie.
Nie wydobyłam z siebie słowa.
– Nic ci nie jest…? – zapytała słabo.
Pokręciłam głową.
– Urodziły się zdrowe?
Pokiwałam głową, z łzami w oczach: – Skąd wiedziałaś…?
– Zwykle zaglądasz do mnie o innych porach…
– Teraz jest jeszcze gorzej, chciałabym się nimi zająć, ale coś… Chyba lęk nie pozwala mi…
Dostała ataku kaszlu, próbowała coś wykrztusić, pluła krwią.
Cofnęłam się: – Potrzebujesz pomocy…
Uniosła ogon.
– Pomóż Flavi… Przeproś ją ode mnie i powiedz jej że zawsze kochałam ją jak… – zakasłała znów, po jej policzkach spłynęła krew, mrugała, co chwilę je mrużąc: – Jest moją córką.
– Nie możesz…
– Beerh zrobił co mógł…
– Miałaś dojść do siebie. Co się dzieje?
– Nie znam jednorożca który przeżyłby złamanie rogu.
– Ale on nie jest złamany…
– Tak, wtedy umarłabym od razu… To kara za to wszystko…
– Pójdę po Beerha.
– Rosita – Złapała mnie ogonem za nogę, tak słabo że ledwie poczułam jej uścisk, patrząc mi w oczy.
Z trudem patrzyłam w jej, kompletnie matowe, jakby już były martwe i gdy milczała bałam się że już się nigdy nie odezwie, że właśnie umarła.
– Beerh próbował już wszystkiego, tak samo Ajiri. – Jej ogon opadł na ziemię, zesuwając się z mojej nogi: – Martwię się tylko o Flavie, obiecaj mi że ją uratujesz…
– Nie wiemy tego, nie mogę… – zapłakałam: – Mogą nas też…
Zaczęła szybciej oddychać, trzęsła się, zwijając się w kłębek.
– Irutt…? – Na jej pysku dostrzegłam przerażenie.
Wzięła głębszy oddech: – Wyjdź… – Przymknęła oczy.
– Co ci jest?
– Jednorożce umie… – głos jej się załamał: – Musisz… wyjść.
Zamilkła, nie ruszała się. Nie byłam nawet pewna czy wciąż oddycha.
– Irutt! – krzyknęłam. Chwila wydawała się trwać wieczność, gdy patrzyłam na jej brzuch. Unosił się słabo, jakby… Jakby lada chwila…
– Zimno ci? – jęknęłam, okryłam ją, drżąca, materiałem: – Nic dzisiaj nie zjadłaś? – Chciałam tylko by znów się odezwała, choćby coś mruknęła: – Irutt…?
– Nie martw się, Szafir obiecał pomóc. – Theo oparł skrzydło na moim grzbiecie, aż zabrakło mi tchu, nie słyszałam kiedy wszedł: – Zawziąłem się i go namówiłem – dodał radosnym tonem: – Dobra, dobra, nie obrażaj się, prawie namówiłem.
– Szafir…? – Nie mogłam się otrząsnąć z nagłego odrętwienia, jakby jego dotyk odebrał mi siłę w mięśniach. Dlaczego moje ciało reaguje tak na Theo? On zawsze był przyjacielem.
– Mój brat… – Spojrzał w bok, trącił powietrze obok siebie: – Śmiało, Irutt zemdlała… No weź, mówiłem ci tyle razy, Rosicie można zaufać nawet z zamkniętymi oczami… Daj spokój brachu, ona tu umiera, co ci zrobi?
– Może wezwijmy lepiej Beerha…? – wydobyłam z siebie.
Theo spojrzał na mnie, cofnęłam uszy, w jego oczach musiałam wyglądać na wstrząśniętą, ale mógł pomyśleć że chodzi o Irutt, a nie o niego, zresztą tym też byłam przerażona.
“Ale jak coś się stanie to uciekam” zabrzmiał obcy głos w mojej głowie. Obok Theo pojawił się jednorożec, najmniejszy jakiego kiedykolwiek widziałam, sięgał czubkiem rogu do łopatki Theo. Spuścił onieśmielony wzrok. Jego róg w kształcie pioruna, miał identyczny kolor co niebieski kryształ.
– Wiesz jak jej pomóc…? – spytałam półgłosem.
“Słyszałem że wystarczy dotknąć pękniętego rogu, rogiem innego jednorożca, przekazać mu część swojej magii czy coś takiego, ale nie mam pojęcia gdzie takiego znajdziemy, Beerh i Ennia nie wydają się chętni” dodał nie otwierając pyska.
Posłałam Theo pytające spojrzenie.
– Brachu, ale ty wiesz…
“Nie jestem jednorożcem! Nie zaczynaj znowu, tylko tak wyglądam.”
– Nawet jeśli nie jesteś jednorożcem to warto spróbować, co nie? – Theo szturchnął go skrzydłem w bok.
Szafir stanął nad Irutt na drżących nogach, aż podskoczył, gdy Theo położył mu w ramach otuchy skrzydło na grzbiecie.
– I tak cię nie widzi – szepnął.
Irutt oddychała płytko, z już zupełnie zamkniętymi oczami, jakby spała.
– Zanim pobiegniemy po Ennie i Beerha może być już za późno.
Szafir dotknął pęknięcia czubkiem swojego rogu. Niebieskie światło jak iskra przeszło od jednego rogu do drugiego i z powrotem w ułamku sekundy. Irutt odepchnęła go ogonem, przeturlał się aż w skrzydła Theo.
– Schowaj mnie! Schowaj! – Szafir pociągnął ogonem za skrzydło Theo, zakrywając się przed Irutt. Patrzyła na nas zdezorientowana, leżała na brzuchu i wreszcie miała siłę trzymać głowę prosto.
– Wszyscy mnie widzą! – krzyczał spanikowany Szafir.
– Wyluzuj brachu.
– Jak mam wyluzować?!
Pęknięcie rogu Irutt się zmniejszyło i już nie przechodziło niemal od czubka do czoła, a przez środek rogu. Szafir miał takie same. Jej skóra przestała być czarna, zmieniła odcień na jasnoszarą i się wygładziła, chrapy i miejsca w okolicy oczu też wyglądały na zdrowsze.
Szafir ukrył się zupełnie pod skrzydłem Theo, wstrzymując oddech. Irutt zakręciła końcówkę ogona, wstając i przyglądając się swojemu odbiciu w pojemniku z wodą, zatrzymała wzrok na skrzydle Theo, gdzie ukrywał się Szafir Nagle popchnęła Theo na ścianę. Szafir pisnął, odskakując. Położył się na ziemi, próbując schować się za swoimi przednimi nogami.
– Chciałeś go zabić?! – Wycelowała róg prosto w szyję Theo, niemal dotykając jej czubkiem.
– Nie krzywdź go – Złapałam ją za grzywę: – Szafir się zgodził.
– Wykorzystał go.
– Theo nie wiedział – powiedział Szafir na wpół niewyraźnie, przez wciśniętą głowę między swoje przednie nogi, zakrył ją jeszcze ogonem: – Sam nie wiedziałem.
– Wystraszyłaś biedaka, zaraz zejdzie mi na zawał – powiedział luźnym tonem Theo, jakby nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia.
– Umieram… – potwierdził jego brat.
Wcisnęłam się między nią a Theo. Zrobiła krok w tył, spojrzała na mnie zmieszana.
– Ty też brałaś w tym udział?
– Nie wiedziałam… Nikt nie wiedział jakie będą tego skutki.
– Mógł zginąć.
– Skupmy się na tym że się udało, co? Szafir jest tylko lekko ranny – próbował uspokoić ją Theo: – Wcale nie umierasz brachu.
Nogi zaczęły mi drżeć.
– Zaraz cię zbadają tak dla pewności.
– Nie zrobisz mi tego!
Theo się zaśmiał, Szafir dźgnął go niegroźnie rogiem.
– Przepraszam, Rosita – Irutt oparła ogon na moim grzbiecie, teraz i jej dotyk wywoływał we mnie lęk: – Theo?
– Spoko. – Posłał jej przyjazny uśmiech.
– Szafir? – Cofnęła uszy.
– Też wybacza, prawda?
Szafir pokręcił głową.
– Dlaczego się tak nazywasz? – spytała go Irutt.
– Nie podchodź! Aaa! Słychać mnie! – Ukrył się za Theo, choć nawet nie ruszyła w jego kierunku, zabrała już ze mnie ogon.
– Nie przepada za jednorożcami, sam nie wiem dlaczego – stwierdził Theo.
– Ty musisz być synem Eseeri.
– Nie jestem jednorożcem! – wykrzyknął Szafir.
– Rozpaczała że poroniła… – mówiła coraz wolniej, coraz bardziej zszokowanym głosem, ogon owinęła wokół tylnej nogi: – Sama ją pocieszałam. Kłamała? – Zwiesiła głowę, zamykając oczy, po kilku sekundach zaczęła łkać wprawiając całe ciało w drżenie. Znów wyglądała na bezbronną, jak wtedy gdy zwijała się z bólu.
– Irutt…? – Położyłam współczująco uszy, oparłam głowę na jej grzbiecie, coś ścisnęło mi ciasno nogę, zerknęłam w dół, chwyciła mnie mocno ogonem.
– My już pójdziemy, bo inaczej Szafir zaraz naprawdę dostanie zawału… Wybacz, brachu, chciałem tylko rozluźnić atmosferę.
– Nie używaj magii… – wymamrotała Irutt przez łzy, zdałam sobie sprawę że Szafir zniknął: – Bo wtedy pogorszysz swój stan.
– Sroki go zobaczą.
– Schowa się pod moim skrzydłami – Theo podsadził go na własny grzbiet i oboje wyszli z groty,
– Mógł lepiej uwolnić ich od zielonych kryształów – dodała Irutt.
– Umarłabyś…
– W pełni zasłużyłam.
– Przestań, twoja Flavia by rozpaczała.
– Bez sprawnego rogu, ani ja, ani Szafir nie jesteśmy w stanie zniszczyć żadnego kryształu.
– Jednorożce są w stanie je zniszczyć? Każdy rodzaj?
– Tak. Od pokoleń niszczymy kryształy tych którzy nie zasłużyli by dołączyć do przodków, ich dusze i tak znikają, to czy zostaną po nich kryształy czy nie, nic nie zmienia, ale robimy to by nawet wśród żywych nie pozostał po nich ślad. Wystarczyłoby żeby Szafir się tam zakradł i uwolnił wszystkich kontrolowanych.
– Dlaczego wcześniej nic nie powiedziałaś?
– Nie mamy w zwyczaju zdradzać naszych sekretów obcym gatunkom. Nie narażę Enni ani Beerha, poza tym oni też powinni o tym wiedzieć. – Westchnęła: – Szafir byłby niezauważalny dzięki swojej magii.
Położyła się na ziemi, ułożyłam się niedaleko, blisko wyjścia, ostatnio nie znosiłam przebywać wśród ścian, czułam się wtedy jak w potrzasku, jak u Isona.
– Kim była Eseeri? – zapytałam.
– Znajomą…
– Myślałam że była ci bliska.
Spojrzała na mnie: – Była, przyjaźniłyśmy się – odpowiedziała takim tonem jakby to było coś oczywistego, dodając ciszej w stronę ziemi: – Jak mogła porzucić syna? Nie rozumiem.
Spuściłam wzrok, a w oczach już zebrały mi się łzy.
– Rosita, nikt jej nie zmuszał do ciąży. – Zatrzymała ogon nad moją przednią nogą, ostatecznie go wycofując: – Z czasem będzie ci łatwiej, w końcu miłość do twoich córek pokona lęk.
– A jeśli… Ich wcale nie pokocham?
– Nie wierzę w to. Byłabyś wspaniałym jednorożcem.
Popatrzyłam na nią. Zdążyłam ją już poznać i wiedziałam jak wielką wagę mają te słowa.
– Nie mogę uwierzyć że zrobiłaś to wszystko – powiedziałam.
– Nie powinnam była tak mówić, ale masz w sobie cechy, które powinien posiadać każdy jednorożec. Żałuje że nigdy nie miałyśmy okazji się zaprzyjaźnić.
– Nadal możemy…
– Powinnaś dobierać sobie lepszych przyjaciół.
Patrząc na to jak ostatnio zachowywała się Serafina, co zrobiła Karyme i jak bardzo skrzywdził mnie Ison, miała rację.
– Mama już pewnie się o mnie martwi…
Na zewnątrz, zaskoczyła mnie cisza, zwykle wśród drzew śpiewały chociaż ptaki.
~*~
Wyszłam z lasu, po drodze nie spotykając ani jednego strażnika. Znalazłam się na przeciwko mnóstwa ciał...
Nie… To niemożliwe…
Zaczęłam się cofać, nogi uginały się pode mną. Widok się nie zmieniał, tylko przysłoniły go z powrotem gałęzie drzew. Zapach krwi unosił się w powietrzu.
Ktoś nagle złapał mnie za grzywę.
– Zguba się znalazła – zawołał do reszty obcych koni. Gniady ogier nosił niebieski kryształ. Szłam tam gdzie mnie ciągnął, nie potrafiąc wyrwać się z oszołomienia. Widziałam same konie Tiziany, każdy leżał zabity dźgnięciem w szyję. Niekiedy tak blisko siebie że musiałam uważać gdzie stawiałam kopyta.
Popchnął mnie do klaczy, z naszego stada. Pilnowało nas kilkoro zaklętych. Pobiegłam przez tłum napotykając pełne szoku i strachu spojrzenia.
– Mamo… – Zatrzymałam się pośrodku, mijając już wszystkich. Nigdzie jej nie było, ani moich sióstr, nie wspominając o wszystkich ogierach ze stada.
– Meike nie życzy sobie żadnych wadliwych źrebiąt, zostaniecie poddane selekcji jak tylko Beerh skończy badać waszych potencjalnych partnerów – powiedział jeden z zaklętych.
– Naprawde musimy robić coś tak chorego, bracie? Ubierz to chociaż w jakieś cieplejsze słowa.
– Chętnie posłucham jak próbujesz, Troi.
– Meike nas napadła – Serafina podeszła do mnie, jej głos był dziwnie przytłumiony: – Walczyła z twoją mamą, a potem ją zabrała.
Uniosłam wzrok na Serafinę, straciła kawałek ucha w walce, jej rany zakrywały opatrunki, a z oczu płynęły łzy.
– Przegraliśmy…
Pokręciłam głową.
– Ustawcie się do badania – kazał jeden z zaklętych. Klacze posłusznie stanęły jedna za drugą, oprócz naszej dwójki.
– Serafina – zawołała Ajiri.
– Wasz opór przysporzy wam jedynie więcej kłopotów – powiedziała zaklęta idąca w naszym kierunku.
– Chodźmy, Ros – Serafina dołączyła do klaczy, oglądając się na mnie.
Zaklęta w końcu poprowadziła mnie do reszty: – Naprawdę mi przykro, siostro.
~*~
[Kometa]
Zsunęłam się ze ściany, patrząc jak wychodzą z kopytami od krwi. Minęli się z Meike, przyglądała się im z pogardą, jednak nie gorszą niż żywiła do mnie. Łapałam powietrze, zbyt szybko, właściwie już połykałam, choć to bez sensu, bo mogłam oddychać tylko przez sklejone zaschniętą krwią chrapy.
– Zepsułaś Ivette. – Stanęła nade mną, mówiąc lodowatym głosem. Takim, powodującym dreszcze, patrzyłam wszędzie byle nie na nią, ledwo powstrzymując się od potoku słów, naprawdę ledwo, a to byłoby chyba najgorsze co teraz mogłabym zrobić.
– Ponad to zmieniłaś się w potwora – Trąciła kopytem jeden z porozrzucanych na ziemi szponów, nadal bolało, prawie tak samo mocno jak w chwili gdy mi je wyrwali: – Jakby kalectwo nie wystarczyło. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo cię nienawidzę.
– To czemu jeszcze żyję?! – wykrzyknęłam: – Skoro tak bardzo mnie nienawidzisz… To chyba logiczne że… Po prostu byś zabiła. W końcu jesteś zła i...
– Czy jak nie lubisz jeść jakieś rośliny to niszczysz je wszystkie? W czasie głodu zostałabyś z niczym. To nieroztropne. – Przymknęła oczy.
– Co to znaczy?
– Czasami jednak te rośliny okazują się trujące i lepszy jest głód niż one, ale jest tak silny że musisz się ich pozbyć. – Podniosła sztylet leżący na ziemi. Dźwignęłam się na przednie nogi, unosząc z wysiłkiem też tył, krzywiąc się z bólu.
– Dlaczego to robisz? W końcu jesteśmy rodziną, jestem pewna że jesteś bardzo samotna, mogłabym ci wybaczyć… – Zrobiłam kilka kroków wzdłuż ściany, za mało: – I zostać tu z własnej woli. Jesteś zła, ale to nie oznacza że nie możesz być dobra. – Trzymałam głowę na wysokości grzbietu, tak łatwiej było iść, nogi uginały się pode mną, bolące i poobijane. Zostawiałam za sobą ślady krwi. Leciała mi z nóg i z pyskach, z dwóch miejsc, po wyrwanych kłach.
– Nigdy nie potrzebowałam towarzystwa innych koni. – Przytrzymała mnie nagle przy ścianie. Tak mocno że nie możliwym było się ruszyć.
– Nie! Proszę, zrobię co chcesz…
Wbiła sztylet tam gdzie kończył się grzbiet, a zaczynał zad, prosto w kręgosłup. Otworzyłam pysk, przez chwilę nie mogłam oddychać, opadłam twardo na zad. I… Już nie czułam ani nóg, ani ogona, ani wrażliwych miejsc…
Przesunęłam zad po ziemi, jakbym straciła cały tył, a zamiast niego ciągnęła przyczepiony do ciała głaz. Oglądałam się nerwowo, nie czułam bólu mimo wbitego sztyletu.
A ona stała niewzruszona.
– Już dawno powinnam była to zrobić. – Opuściła jaskinie z takimi słowami. Coś ściskało mi gardło jak nigdy dotąd i nie mogłam prawie wcale oddychać. Po policzkach popłynęły łzy. Wpatrywałam się w wejście. Chcąc wołać o pomoc, ale nie bardzo mogąc przez ściśniętą też krtań. Załkałam, z trudem przełykając ślinę.
[Ivette]
– Już, pani – powiedział delikatny głos, należący do klaczy. Zdrętwiały mi mięśnie. Ledwie uchyliłam powieki, wszystko widząc mętnie i w zwolnionym tempie. Niemal zamęczyli mnie na śmierć, tak długo walczyłam. Do środka weszła nieśpiesznie Meike. Postawna jak matka, nawet poruszały się podobnie.
– Byłaś najbardziej obiecująca z całej trójki. A tymczasem co zrobiłaś? – powiedziała surowo, stając nade mną. Mierzyłam w jej oczy. Ze ściany obok dobiegał urywany płacz, poznałam głos Komety, ale trudno było zrozumieć co mamrotała. Utknęłam tam wzrokiem, próbując unieść głowę, zacisnęłam zęby, całe ciało było zbyt wiotkie, słabe.
– Nie, nie zobaczysz. Swojej siostry. Nigdy.
Wbiłam wzrok w Meike. Pożałujecie tego, jak nikt inny dotąd.
– Dam ci szansę, dlatego że mimo wszystko masz w sobie krew Chaosa i nikt nigdy nie poprowadził cię właściwą drogą. – Odwróciła się powoli, długo nie spuszczając ze mnie oziębłego wzroku. W spojrzeniu matki nie było tyle bezwzględności.
– Szanse? – spytała z kpiną Sheila, wyszła z cienia.
Spojrzałam na nią nienawistnie.
– Nie zapomniałaś co tu robisz? – spytała z obojętnością Meike, wpatrując się we mnie.
– Zrobiłam co chciałaś.
– Chcę o wiele więcej, na razie nie jesteś w stanie mnie zadowolić. – Wyszła bez pośpiechu. Sheila zwiesiła łeb, nade mną, przycisnęłam uszy do szyi. Sznur krępował mi pysk i każdy mój krzyk był dla niej niezrozumiały.
– Jeśli nie będzie potrafiła cię zmienić użyje zielonego kryształu, od ciebie zależy co wybierzesz.
Śledziłam ją zmrużonymi oczami, jak rusza ku wyjściu.
~*~
Założyli mi na szyję sznur, trzymając za niego z obu stron i ciągnąc tak do wyjścia. Zapierałam się kopytami o skalistą powierzchnię, ślizgając się po niej. Skrzydłami napierałam na drugi sznur, trzymający je złożone, nie zważając na to że się boleśnie w nie wbija.
Zakneblowana wydawałam z siebie jedynie stłumione kwiki. Wyciągnęli mnie siłą na łąkę, otoczoną przez wysokie, gładkie skały porośnięte mchem, naprzeciw Meike.
– Zaczniemy od samego początku. Jeśli zastanawiasz się dlaczego cię zakneblowałam, to proste, źrebaki po narodzinach nie potrafią mówić – stwierdziła beznamiętnie. Jak śmiała tak mnie traktować?! Rzuciłam się na nią. Przewróciła mnie w ułamku sekundy, obiłam bokiem o ziemię, wbiła boleśnie kopyta w moje żebra, puszczając równie szybko. Odruchowo osłoniłam je tylną nogą, głupie łzy już zgromadziły się w oczach.
– Nie atakuj więcej kiedy cię o to nie proszę – powiedziała bez emocji.
Zerwałam się, celując w jej szyję zębami, zatrzymała mnie nadgarstkiem wbitym w klatkę piersiową, przymykając oczy. Zakasłałam, pchnęła mnie na ziemię. Krzyknęłam, a liana krępująca mi pysk całkowicie to stłumiła.
Znalazłam się momentalnie na nogach, znów atakując. Zraniła zębami mój grzbiet szyi, kopnęła w brzuch, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię. Zaatakowałam po raz kolejny. Próbowałam uderzyć ją skrzydłem, ale tylko się przewróciłam, zapominając że są związane. Oparła kopyto na mojej łopatce przenosząc na nią swój cały ciężar.
– Nic nie potrafisz. Nawet słuchać.
~*~
[Rosita]
Ocknęłam się wśród stada, zerwałam się z ziemi, mając wciąż w pamięci chwilę gdy Beerh mnie usypiał swoją magią, tak jak kilka innych klaczy ze stada, większości tuż po badaniach pozwolono zaczekać na uboczu, ale nie nam. Był pod wpływem zielonego kryształu, Ennia pewnie skończyła tak samo.
Poczułam narastający ból, zaczęłam cała dygotać, obejrzałam się, widząc opatrunek między tylnymi nogami. Obok mnie budziła się reszta klaczy, które nie przeszły badań, w tym samym stanie. Niektóre wybuchły płaczem, inne szeptały coś do siebie. Wśród nas były też ogiery, zostali okaleczeni w ten sam sposób, jeden z nich krzyknął przeraźliwie.
– Gdzie są twoje źrebaki?! – Gniady ogier szarpnął mnie w przód. Spojrzałam na niego szeroko otwartymi oczami, potrząsnął mną: – Gdzie je ukryliście?!
– Nie… Nie wiem… – jęknęłam: – Naprawdę nie wiem… – Do oczu napłynęły mi łzy.
Rzucił mnie na ziemię.
– Pedro musiał z nimi uciec, on też zniknął. – Podszedł do niego Troi.
– To bez znaczenia, te źrebięta i tak nadają się jedynie do zabicia, a ogierów nam nie brakuje. – Przybyła biała, spora jak mama klacz i już wiedziałam że to Meike, jej głos był bezwzględny. A oczy miały ten sam odcień co mamy, a mimo to przyprawiały o dreszcze.
– Tak, pani.
Służące jej konie pochyliły głowy do samej ziemi.
– Wiedźma! – Helios, jeden z okaleczonych ogierów rzucił się na nią, Meike złapała go za grzywę, Helios nawet jej nie dotknął. Złamała mu kark. Gdy odwróciła w nasza stronę głowę, od razu spuściłam wzrok.
– Zadziwiające jak bardzo jesteś podobna do swojej matki. – Zatrzymała się nade mną.
Trzęsłam się: – Dlaczego to robisz?
– Słabi nie mają racji bytu, Rosita. Zamierzam uczynić to stado potęgą, jaką miało być od początku, a ty jesteś jedynie jedną z przeszkód, ale wkrótce przysłużysz się sprawie, jeśli nie podołasz swojej nowej roli ja ci w tym pomogę.
Wymieniła jeszcze kilka słów ze swoimi końmi, rozeszli się, a ja pobiegłam przez stado, szukać mamy, znalazłam jedynie Serafinę, ona przeszła badania, rozmawiała z Sheilą.
– Gdzie mama? – spytałam rozpaczliwie pegazicy.
– Dołączyła do kontrolowanych – odpowiedziała Sheila.
Nie…
Zakręciło mi się w głowie, straciłam równowagę. Sheila złapała mnie w skrzydła.
– Powiedziała: Musisz być silna, Rosita, cokolwiek się stanie, ból w końcu minie, Meike nie będzie żyła wiecznie.
⬅ Poprzedni rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz