[Pedro]
Oderwałem się od jedzenia, ktoś się zbliżał. Chaos i Rosita wyszły z lasu z naprzeciwka. Brawo, Pedro, znów wybrałeś nie to miejsce co trzeba. Ostatnio ciągle na nią wpadałem, a ona tego zupełnie nie widziała, już właściwie nikogo nie dostrzegała. Mijała każdego z obojętnością – kto oczywiście oddalił się od stada, bo do niego w ogóle się nie zbliżała.
Jej brzuch był ogromny, więc pewnie niedługo urodzi. Nie wiem jak poradzi sobie z tym źrebakiem. Momentami zastanawiałem się czy nie jest ono moje. To całkiem możliwe...
To nie twoja sprawa, Pedro, naprawdę, przestań już się na nią gapić. Jedź. Daj jej spokój. Kurczę! Przestań się o nią martwić. I tak nie możesz jej pomóc.
Ale jeśli to moje źrebię? Go też nie mogę tak zostawić...
Chaos trąciła ją w bok, wskazując na mnie i coś mówiąc. No i stało się, Rosita ruszyła w moim kierunku. Nie bądź natarczywy, nie odzywaj się pierwszy, bo ją spłoszysz… I nie patrz tak jej w oczy. Zdołała jedynie zerknąć, nie potrafiła utrzymać dłuższego kontaktu wzrokowego. Sam popatrzyłem sobie na trawę przed nią. Co ten drań jej zrobił? Jak śmiał? Dlaczego? Co nim kierowało? Nie ważne, nic go nie usprawiedliwia.
– Pedro... – Usłyszałem jej głos, przygnębiony i cichy, jakby w ogóle należał do kogoś innego. Uniosłem głowę i przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Trochę dłużej niż ułamek sekundy, potem się cofnęła, błądząc wzrokiem po ziemi.
– Co u ciebie? – spytała.
– Nic nowego...
– Coś na pewno się działo, po tym jak się rozstaliśmy. I… Od naszego ostatniego spotkania...
– Nic szczególnego. Jak się czujesz?
– Nie wiem…
– Czy…? – Nie mów jej o tym, ale kiedy właściwie będzie dobry moment? I jak miałbym jej to inaczej powiedzieć niż bezpośrednio?
– Czy gdyby okazało się że to tak naprawdę nasze źrebię, to byłoby ci łatwiej?
– Nie wiem… – Spuściła głowę, cofając uszy.
– Obojętnie czyje ono jest, chciałbym...
Stłumiła nagły płacz. Pedro, ty idioto! Chciałem ją pocieszyć, ale zanim się ruszyłem, odbiegła. Odruchowo wystartowałem za nią, hamując w ostatniej chwili. Pochodziłem w tą i z powrotem, dobrze się zastanawiając czy to aby dobry pomysł. Jesteś ogierem Pedro, a kto ją skrzywdził? Ogier, to głupie uznawać od razu wszystkich za tych złych, ale widziałeś Nieve. Tylko czy mogę ją zostawić w takim stanie? Chaos już za nią poszła, rozstając się z jednym ze strażników. Teraz już nie jestem tam do niczego potrzebny. Chociaż... Dobra, po prostu sprawdzę czy wszystko z nią dobrze.
~*~
Stała sama, nad jeziorem, roniąc łzy i co chwilę łkając dość mocno, w pewnym momencie uderzyła kopytem o wodę, kładąc się i zanurzając oba przednie nogi, po pęciny.
– Przepraszam... – Stanąłem obok niej, ucichła, odwracając głowę.
– Proszę, zostaw mnie samą…
– Myślałem że twoja matka tu z tobą będzie, inaczej bym się nie narzucał.
– Była. Muszę zostać teraz sama, proszę, idź... Nic sobie nie zrobię.
– Nie pomyślałem o tym ani przez chwilę.
– Pomyślałeś...
– No dobrze, masz rację. Ale kto by się nie martwił widząc że cierpisz? Nie mam żadnego pojęcia jak ci pomóc, ba, nie wiem jak rozmawiać...
– Boję się śmierci, dlatego nic sobie nie zrobię. – Spojrzała na mnie. Na widok jej zapłakanych oczu, położyłem się obok. Najwyżej ucieknie, nie będę jej powstrzymywał. Spuściła wzrok. Poleżeliśmy sobie w ciszy, słońce mozolnie zbliżało się ku horyzontowi, gdy zaczęło w końcu się chować, oparła się o mnie, objąłem ją łbem, wsłuchując się w jej spokojny oddech i powstrzymując się od patrzenia na jej brzuch. Czyli jednak nie chciała być sama.
~*~
[Ivette]
– Pani, Heather przyniosła coś dla ciebie. – Konelia położyła przede mną coś, owinięte palmowymi liśćmi i związane solidnie lianami. Pewnie kryształy. Zaczęłam je przegryzać, w cieniu wzgórza, niewidoczna dla stada. I dobrze, nie miałam ochoty nikogo oglądać.
Zorientowałam się że strażniczka wciąż tu stoi.
– Co tu jeszcze robisz? – syknęłam.
– Czekałam, aż pozwolisz mi odejść, pani. – Skłoniła głowę, idąc wreszcie. Głupia wymówka. Rozwinęłam fioletowy, czerwony, niebieski, przeźroczysty i żółty kryształ, wszystkie przygotowane do powieszenia na szyję. Czyli tylko trzy nowe. Wzięłam je w pysk, lecąc do Komety. Oby w końcu coś zjadła.
Dostrzegłam z daleka że grota jest otwarta, co za... Ennia z Beerhem stali w wejściu. Już z odległości kilkunastu kroków usłyszałam jak Kometa ciężko i świszcząco oddycha, jakby... Umierała. Wylądowałam, dalszą część drogi pokonując galopem. Upuściłam kryształy przy wyjściu. Jednorożce się odsunęły. Leżała na boku, pośrodku jaskini, z dobrze widocznymi żebrami i zapadniętym brzuchem, przy wydechu jakby w ogóle go nie miała. Nie głodowała od tygodni, a zaledwie dwóch dni. Nie mogła tak wyglądać.
– Kometa, spójrz na mnie.
Zrobiła to, już nie ważne że dzikimi, czerwonymi, świecącymi w półmroku groty, oczami, bardzo wyrazistymi. Warknęła, otworzyła pysk, przebierając nogami, jakby w zwolnionym tempie, a mimo to próbując zranić mnie szponami.
– Niestety nie tknęła trawy – powiedziała półgłosem Ennia: – Umiera...
– Minęły dopiero dwa dni! – Założyłam jej fioletowy kryształ, nic się nie stało. Podobnie z przeźroczystym, zaświecił jedynie gdy znalazł się na moment w pobliżu Beerha, ten odsunął się szybko. Żółty zaczął emanować coraz bardziej rażącym światłem. Z grzbietu Komety wyrosły... Skrzydła? Czarne jak jej ciało, bardziej puszyste od moich, przez to niepasujące do szorstkiej, twardej sierści mrocznego konia.
– Jest w jakieś części pegazem – wyjaśniła Ennia: – Ale lepiej nie używać tego kryształu, uzależnia i zmienia osobowość. – Ennia natychmiast go zdjęła rogiem, wyrzucając na zewnątrz.
Wyszłam stąd, udając się do lasu, znalazłam tam na szybko gniazdo z pisklętami, ich rodzice pewnie latali gdzieś w pobliżu. Trudno, to tylko głupie ptaki. Wzięłam je w pysk, kładąc podirytowana uszy, bo zaczęły się wydzierać w niebogłosy.
Ennia na ich widok zamarła, z szeroko otwartymi oczami, odwróciła gwałtownie głowę zaciskając powieki i kładąc uszy. Jak wchodziłam do groty, odbiegła. Ledwie je postawiłam przed chrapami Komety, a je pożarła. Po kilku sekundach pozostało jedynie puste, rozerwane gniazdo. Było mi już tak wszystko jedno że ani odgłos łamanych kości, ani przeraźliwe ćwierkanie nie zrobiło na mnie wrażenia. Beerh podszedł ostrożnie, zbadał ją i pokręcił łbem, cofając się powoli, nie spuszczając jej z oka. Wciąż ciężko oddychała, przymykała oczy. Nie pozostało nic innego jak wybrać się do Heather.
~*~
Heather miała już przygotowane kawałek ciała konia, sam tułów źrebaka, tak pokrojony by sprawiał wrażenie że pochodzi od innego zwierzęcia, ale zapach i tak wskazywał do kogo należał. Pod nim leżał liść palmy.
– Co z nią? – spytała Heather, łapiąc za liść i tak mi podając te zwłoki.
– Umiera – odpowiedziałam oschle, zabierając to i już wzbijając się do lotu.
– To dziwne, nie powinno tak być – zawołała Heather.
~*~
Kometa pożarła je jeszcze szybciej, brudząc sobie cały pysk krwią. Beerh wypatrywał siostry, pewnie nie mógłby tak stać spokojnie przy wejściu, gdyby słyszał. Wzdrygnęłam się raz, przy głośnym chrupnięciu kręgosłupa.
Po wszystkim głowa jej opadła, zamknęła oczy, dyszała jeszcze, choć powoli zaczął wyrównywać jej się oddech. Brzuch się zaokrąglił, właściwie cofając się do stanu poprzedniego. Pewnie nie chciałaby się obudzić umazana czyjąś krwią, więc zaczęłam wylizywać jej pysk, uważając by nie zranić się jej kłami. Co chwilę wypluwałam zebraną na języku krew.
– Co ty robisz?! – zawołała z zewnątrz Ennia, łypnęłam na nią okiem, na jej pysku pojawił się grymas obrzydzenia, cofnęła się.
– Ivette... – wymamrotała Kometa.
– Lepiej ci? – spytałam, nie przestawając lizać jej po pysku. Dźwignęła się do siadu, osowiała, przytuliłam ją do siebie skrzydłem, podpierając sobą.
– Co się dzieje? – szepnęła.
– Już po wszystkim.
– Pani, nie powiedziałabym że jest po wszystkim – wtrąciła Ennia.
Spiorunowałam ją wzrokiem.
– Czuję zapach krwi i... – dodała cicho Kometa: – Jej smak, ale... To dziwne, chyba nie powinno tak być... Ona...
– Smakuje ci – powiedziała za nią Ennia, z uniesionym ogonem i płasko położonymi uszami.
– Nie rozumiem tego. – Kometa wtuliła się mocniej we mnie.
– Zostawcie nas same – kazałam jednorożcom.
[Rosita]
Odnalazłam jego szare oczy, nie mogąc tym razem niczego wyczuć. Podniosłam się szybko, przez nagły lęk. Czasami sama już nie wiedziałam skąd się brał.
– Może wybralibyśmy się gdzieś razem? – zaproponował, też wstając. Przeszły mi ciarki po grzbiecie, bylibyśmy zupełnie sami, a tu przynajmniej mama jest w pobliżu, innym koniom nie potrafiłam zaufać.
– Nie… Nie wiem… – Mama powiedziałaby że warto się przełamać. A to Pedro, nie zrobiłby… Tak naprawdę nie wiem… Nie czuję.
– A jakbyśmy poszli z twoją mamą? Widziałem jak często gdzieś idziecie. Nie dziwie się, sam już tu nie wytrzymuje.
– To… – urwałam, czekał te kilka minut i chyba czekałby dłużej, gdybym się nie odezwała: – Dlaczego sam gdzieś nie wyruszysz?
– Samemu ciężko byłoby tu potem wrócić.
– Co cię tu trzyma? Ja? Wcześniej nie miałeś nawet pojęcia że wrócę, musi być inny powód.
– Teraz nie bardzo mogę ci powiedzieć.
– Mama już dość przede mną ukrywała, ty też zamierzasz? – Położyłam uszy.
– Zrobiłem coś głupiego po prostu.
– Czyli?
– Będziesz naciskać, co?
– Ja… – szepnęłam, cofając się, niepewna co ma na myśli, czy to groźba czy zwykłe pytanie? Nie potrafiłam stwierdzić po głosie co czuł, a nawet jeśli to czy to jego prawdziwe emocje?
– Stęskniłem się za twoją wścibskością.
– Nie widzę tu żadnej wścibskości... – Cofnęłam się jeszcze, sprawdzając czy mama jest w zasięgu wzroku. Właśnie rozmawiała z Ajiri. Trzęsły mi się nogi, skoro ma coś do ukrycia… To może być cokolwiek.
– Mam źrebaka z Serafiną – powiedział nagle.
– Co…?
– Myślałem że cię straciłem i… Jestem idiotą. Powinienem był spróbować być z tobą na serio kiedy o to prosiłaś. Bałem się.
– Wiem… – Spuściłam wzrok.
– Nie jesteśmy razem, byliśmy, ale to stare dzieje.
Czyli chodzi mu tylko o źrebię? Ale… Co z tym co czuł do mnie…?
– Mogłabym pokazać ci plaże, na której uczyłam się jak panować nad mocą, wraz... Wraz z Karyme i mamą. – Dopiero teraz zdałam sobie sprawę jak tęsknię za tymi czasami. Czy Karma naprawdę jest szczęśliwa wśród innych zaklętych? Tutaj i tak by nie była.
– Idziemy sami?
– Nie wiem…
– Zawsze możemy zawrócić po twoją mamę.
[Ivette]
– Nie pamiętam co tu robimy, uderzyłam się w głowę? Miałam strasznie dziwny sen... Dlaczego wszystko jest nagle takie szare? Jesteśmy w jaskini? A na zewnątrz... Ja... Chyba widzę w ciemności... Ivette, proszę cię, powiedz coś wreszcie! – Uderzyła lekko we mnie łbem, wciąż nie wypuściłam jej spod skrzydła: – Czy... Czy naprawdę... Powiedziałaś mi że czujesz to samo? – Spojrzała na mnie, czerwonymi, rażącymi oczami. Musiałam zamrugać, żeby się przyzwyczaić.
– Skąd, tak po prostu cię przytulam – stwierdziłam ironicznie. Trzeci raz. Trzeci raz miałam okazję by się wycofać, tylko że nie jestem tchórzem.
– Nie?
– To była ironia.
– Ironia?
– Czyli tak. Powiedziałam ci to. – A potem wszystko się zawaliło, w końcu ja nie mogę być szczęśliwa nawet na chwilę.
– To... To te inne rzeczy też... – Spuściła wzrok na własne nogi, odsuwając się nagle jak oparzona, pod samą ścianę: – Coś... Coś mi się w nie wbiło... – Chwyciła jeden ze szponów, jej kły zgrzytnęły o niego. Trzepnęła łbem, dotykając ich językiem. Poderwała się, ruszając w stronę wyjścia, złapałam ją za grzywę.
– Zaczekaj. – I zawróciłam gwałtownie: – Zmieniłaś się w mrocznego konia.
Odwróciła się do mnie. Skrzywiła się.
– Co ja zjadłam?
– Czyjeś ciało, będziesz musiała od tej pory je jeść – odpowiedziałam już nerwowym tonem: – Albo wpadniesz w taki stan, który nazywa się furią i zabijesz każdego w pobliżu. Czyli tak czy inaczej jesteś skazana by to jeść. Heather będzie ci je dostarczać, nie wiem skąd je ma i nie chcę wiedzieć, najważniejsze że nie musimy nikogo zabijać, ani szukać czyiś zwłok.
– Nie! Nie ma mowy. – Odsunęła się.
– Musisz.
– Będę jadła jak przedtem.
– Nic innego nie przełkniesz.
– Jestem pewna że cię oszukała... – Wzięła w pysk trawę, której mnóstwo nanosiły tu jednorożce, kilka gatunków, od cienkiej jak pojedynczy włos do grubej i długiej. Zaczęła przeżuwać coraz bardziej się krzywiąc i otrzepując co chwilę, mrużyła oczy, przełknęła z wysiłkiem: – To minie, w końcu... – Sięgnęła po więcej trawy. Zakryłam ją skrzydłem.
– Pamiętasz jak rozbolał cię brzuch? Przestań.
– To nic, przyzwyczaję się. To minie. Musi. Jakoś.
– Możesz wyglądać jak przedtem dzięki temu. – Wzięłam w pysk pomarańczowy kryształ przy wyjściu, zakładając jej go na szyję, już roniła łzy, popatrzyła po sobie, potem unosząc brązową nogę i oglądając ją z każdej strony.
– Ale nic więcej na razie nie da się zrobić – dodałam.
Przejechała językiem po zębach, kły zniknęły: – Nadal widzę w ciemności... Może jak zjem więcej trawy...
– Nie. Zobaczymy czy po tej nie rozboli cię brzuch.
– Czy to znaczy że nigdy już niczego nie posmakuje i… Mam jeść... Żywe stworzenia?! – Wyprostowała się jakby się czegoś przestraszyła.
– Nie są żywe. – Objęłam ją skrzydłem, przylegając łbem do jej grzywy: – Teraz musimy ukrywać dwie rzeczy, to że jesteśmy razem i to w co się zmieniłaś. – Schowałam kryształ za jej długą grzywą.
[Rosita]
– W porządku? – dopytywał się Pedro. Przekroczyliśmy las, oglądałam się na ścieżkę z której zeszliśmy. Zbyt późno, aby się wycofać. Przytaknęłam, wracając do niego wzrokiem.
– Na pewno chcesz iść tylko ze mną?
– Teraz już nie jestem pewna, skoro ciągle o to pytasz. – Odsunęłam się. Może żałował że mi to zaproponował? Nie wiem… Albo to ostrzeżenie...
– Nie chcę żebyś znowu uciekła, w ogóle nie chcę cię do niczego zmuszać.
– Nie zmuszasz… Potrafię odmówić.
– Oby. Może jednak zawrócimy po twoją…
– Przestań, dam sobie radę. – Wyprzedziłam go. Jak mam to przezwyciężyć, skoro sam to sabotuje?
Nie próbował mnie dogonić, szedł z tyłu. Ciągle oglądałam się na niego, starając się wyglądać przy tym na spokojną, ale zbyt szybkie ruchy i tak mnie zdradzały.
– Widziałeś gdzieś Nieve?
– Nie, przykro mi...
~*~
Stąpaliśmy po piasku, a szum morza zagłuszał nasze oddechy. Pedro stanął obok mnie jak zatrzymałam się przed pieniącą, poruszającą się rytmicznie w przód i tył wodą, pozwalając jej obmywać swoje kopyta.
– Pomogę ci z tym źrebakiem.
– Nie mów o tym… – Chciałam go minąć, stanął mi na drodzę, za sobą miałam tylko morze.
– Miałaś rację, nie powinienem dłużej od tego uciekać. Chcę być z tobą. Oczywiście o ile ty chcesz być ze mną.
– Co ja mam ci na to odpowiedzieć?
– To co czujesz? Nie ważne czy to moje źrebię czy Isona…
– To dlaczego wtedy odmówiłeś?! Dlaczego zrobiłeś to z Serafiną?! I dlaczego nie dajesz mi żadnego wyboru?! Może wcale go nie chcę!
Wycofałam się gwałtownie we wodę przerażona własnymi słowami, drżąc i szybko oddychając. Co we mnie wstąpiło?
Wpatrywał się we mnie zaszokowany z sztywno postawionymi uszami i szeroko otwartymi oczami.
– Wcale nie musisz go zatrzymywać – dodał po chwili spokojnym tonem.
– Nie… – rozpłakałam się: – Nie… Nie, ja nie chcę tego czuć... Chcę je po prostu pokochać, ale nie mogę! – krzyknęłam rozpaczliwie. Przytulił mnie do siebie. Wahałam się chwilę zanim zamknęłam oczy, wypłakując się w jego grzywę.
[Ivette]
W drodze do stada ciągle się do mnie uśmiechała i trącała zaczepnie, czulę iskając mi sierść, to na boku, to na brzuchu. Na oczach jednorożców. Po tym co tu widzieli, czy jest sens to przed nimi ukrywać?
Za każdym razem gdy się odwzajemniałam, Ennia wzdychała z zachwytem, zaczynając doprowadzać mnie do szału. Kometa w pewnym momencie się roześmiała.
– O co ci chodzi? – Położyłam uszy, unosząc wyżej głowę.
– Gdybyś widziała swoją minę. Rozluźnij się, skarbie.
– S... Skar-bie? – Zmrużyłam oczy.
– Widziałam jak... – zaczęła Kometa: – Nie. Raczej słyszałam jak Devon tak nazywał Lilie i...
– Nie mów tak do mnie. Jeszcze się przyzwyczaisz i zapomnisz.
– Będę bardzo uważać – ściszyła głos zbliżając swój pysk do mojego.
– Nie. – Odsunęłam się poza jej zasięg, zwiększając tempo, zostawiłam ją z tyłu. Przeszłyśmy kawałek w milczeniu.
Podrzuciłam kilka razy ogonem, kątem oka widząc jak Ennia mówi coś Beerhowi, na pewno o mnie.
– Chodź, rozluźnisz się trochę. – Kometa przeszła do masowania mojego grzbietu, zwolniłam, po krótkiej chwili zasłoniłam go skrzydłami.
– Wystarczy już tego pokazu dla jednorożców. – Nachyliłam się do jej ucha. Kometa nie pierwszy raz zachowywała się tak jakby nic się nie stało, ale oni też zdawali się zapomnieć i przy okazji zidiocieć, a przecież czuwali przy niej przez te ostatnie dwa dni.
– Przecież nie robimy niczego dla nich, tylko dla siebie. Czy coś pomyliłam? – odpowiedziała, ukradkiem muskając mnie w policzek i strzygąc przy tym uszami.
– Może ci nie przeszkadza że nas obserwują, ale mi tak – wycedziłam.
– Mam dla was piosenkę. – Ennia nas dogoniła.
– Piosenkę? – Kometa zastrzegła znów uszami, odwracając do niej głowę: – Gdzie?
– Może tutaj? Spójrzcie na ten konar. – Pobiegła wskakując na powalone drzewo, kilka kroków dalej, porośnięte mchem z mnóstwem odstających gałęzi. Chwyciła ogonem za jedną z nich, przytrzymując się. Jej róg zaświecił, a wokół zaczęły latać kolorowe światełka.
– Świetnie. – Odgarnęłam je skrzydłem, przeniknęły przez nie.
– Tutaj nikogo nie ma pani, tylko nasza czwórka, bez obaw – zawołała Ennia, jakby mówiła do tłumu.
– To jest piosenka? – Kometa próbowała podążać wzrokiem za wszystkimi światłami na raz. Ennia zaczęła śpiewać. Po ziemi mknęły kosmyki światła, a w nich mieniące punkciki, próbujące naśladować gwiazdy przysłaniane co chwilę chmurami. Kometa patrzyła na nie zachwycona, potem zwracając zdziwiony wzrok na Ennie, która manipulowała ciemnogranatowym światłem, niemal czarnym, tak aby naśladowało noc. Wywołała złudzenie że otaczają nas zmieniające kolory gwiazdy. Kometa dołączyła się do śpiewania już przy drugiej piosence, powtarzając za Ennią jak echo. Trochę nieudolnie, jednak nie fałszując aż tak strasznie jak niektóre konie. Dość szybko zapamiętała refren mogąc śpiewać z Ennią jednocześnie.
– Przyłącz się, to przyjemne. – Trąciła mnie, na chwilę przerywając.
– Nigdy w życiu.
Śpiewając, zrobiła krok ku niej, w rytm piosenki, obejrzała się na mnie, gdy Ennia rozpoczęła kolejną zwrotkę, dodając: – Jestem pewna że też masz na to ochotę.
– Naprawdę wyobrażasz sobie żebym coś śpiewała?
– Właśnie teraz sobie to wyobrażam.
– To przestań! – Popchnęłam ją, niezbyt mocno. Zaśmiała się, uśmiechając się do mnie przekornie.
– Zróbmy to razem – zaśpiewała.
– Bądź poważna. – Przez cały ranek zachowywała się jak źrebię.
– Ooo, odmówisz mi?
– Przestań śpiewać.
– Zróbmy too...
– Wystarczy. – Zasłoniłam jej pysk skrzydłem, kładąc uszy: – Powinnaś wiedzieć że nie znoszę tego typu wygłupów. Z Rositą może mogłabyś się tak pobawić, ale nie ze mną.
– A próbowałaś? – Cofnęła się, w końcu mówiąc normalnie.
– Powinnam już wracać do stada, odprowadzasz mnie dalej, czy wracasz z jednorożcami?
Ennia znów zaczęła śpiewać, jej głos ponosił się echem, jakbyśmy znalazły się nagle w sporej jaskini. Odrywała się lekko od kory śpiewając coraz bardziej przeciągle i głośniej, czysto. Światła współgrały z piosenką, roznosząc się po lesie, na przemian uciekając i zwalniając z jej tempem. Jaśniało i zupełnie ciemniało gdy następowały ciche momenty w piosence. Kometa podziwiała to wszystko z lekkim uśmiechem na pysku. Niech jej będzie, zniosę jeszcze tą jedną piosenkę.
– Koniec – odezwałam się od razu gdy tylko się skończyła.
– I jak? – Ennia podeszła do nas, przywracając las do stanu poprzedniego.
– Byłaś niesamowita – pochwaliła ją Kometa.
Ruszyłam dalej. Rozmawiały o tym dobrą chwilę, a przecież będzie miała tyle okazji jak zostanie z jednorożcami. Zerkałam na nie, pilnując dość jawnie Komety, by przypadkiem nie przymilała się do Enni.
– Ivette. – Wreszcie wróciła do mnie: – Chciałabym ci pomóc, ze stadem, bardziej się zaangażować, co muszę robić jako zastępczyni?
– Jak już wrócisz do stada Devon cię pouczy, a potem poćwiczymy walkę.
– Lepiej byś sobie z tym poradziła niż Devon. – Wtuliła swój policzek w mój. Zatrzymałyśmy się
– Już ci mówiłam. Nie możemy ryzykować. – Przyległam czołem do jej czoła, na moment zamykając oczy: – Muszę już iść.
– Będę tęsknić.
– Zobaczymy się w nocy.
[Pedro]
– Nie pamiętam kiedy ostatni raz się uśmiechałaś – powiedziałem ot tak, by tylko przerwać ciszę.
Leżeliśmy na jednej z wydm na plaży, podpatrując polujące mewy. Nie wspomniałem już więcej o źrebaku.
– Ty też się nie uśmiechasz. – Spojrzała na mnie.
– Ja to ja, ty byłaś bardziej radosna, więc nie wmawiaj mi tu że jest dobrze.
– Pedro... Odpuść, zapomnij o tym choć na chwilę. – Wtuliła głowę tuż pod moją. Trwaliśmy tak dłuższy moment..
– Uwielbiam kiedy jesteś blisko – szepnęła. Spokojnie, Pedro, na nic się nie nastawiaj, już raz wystawiła cię do wiatru, czemu nie miałaby zrobić tego znowu? Ale ty jesteś okrutny, dobrze wiesz że nie jest w najlepszym stanie, bądź żeś dla niej wyrozumiały. Jak tata dla mamy. Nigdy o nic nie miał do niej pretensji. Chociaż zaczynam się niepokoić jej nagłymi zmianami nastroju.
[Ivette]
Kręciła się, próbując usnąć, z grymasem na pysku, nie otwierając jednak oczu i co chwilę uspokajając oddech. Przez całe pół nocy przeleżałam przy niej. Dłużej nie mogłam czekać. Podniosłam się.
– Ivette? – Otworzyła zaspane oczy, mrugając. Uniosła głowę.
– Boli cię brzuch, prawda?
– Po prostu muszę się przyzwyczaić na powrót do trawy, to wszystko... Nie leć, zostań ze mną – prosiła.
– Wrócę rano.
– Obejdę się bez tego, naprawdę, zjem więcej trawy...
– To wszystko na nic! Musisz wreszcie się z tym pogodzić! – Oderwałam skrzydła od boków, ostatecznie rozkładając je dopiero na zewnątrz by wznieść się w powietrze. W pobliżu jaskini dostrzegłam czuwającego Beerha obok śpiącej Enni, zmieniali się co kilka godzin.
~*~
Świtało, Kometa jednak jakoś zasnęła. Ułożyłam się przy niej zostawiając kawałek konia obok ściany, tym razem zupełnie nie do poznania z której części ciała dokładnie pochodzi.
Wciągnęła powietrze przez chrapy, zrywając się nagle i węsząc. Cofnęła się na widok mięsa. Otrzepała się kilkukrotnie, kręcąc przy tym łbem. Sięgnęłam po jej kryształ, stanęła spokojnie, nie unosząc powiek dopóki go nie zdjęłam.
Spojrzała na mnie zaniepokojonymi, już czerwonymi, żarzącymi się oczami. Tylne nogi zaczęły się pod nią uginać, przysiadła na zadzie.
– Heather przygotowała je specjalnie dla ciebie. – Podsunęłam je jej, kształtem przypominało spory kapelusz grzyba.
Zbliżyła głowę, ale potem ją odwróciła. Na podłoże zaczęły kapać jej łzy.
Zakryłam jej grzbiet skrzydłem, obejmując łbem szyję: – Kocham cię… – szepnęłam.
– Ja też cię kocham... – Wtuliła policzek w moją łopatkę.
– Zrób to dla mnie.
Przytaknęła. Wgryzła się w mięso, aż prysło krwią. Przy każdym kęsie łkała, roniąc coraz więcej łez. Po wszystkim zabrałam się za zlizywanie z jej pyska krwi.
– Co ty...? – Odwróciła głowę.
– Trochę krwi mi nie zaszkodzi, to jak wylizywanie rany. – Kontynuowałam uważając na jej przerośnięte kły. Tym razem po prostu przełykałam, nie była taka zła. Oparła się o mnie.
– Skąd Heather to ma?
– To nie ma znaczenia. – Skończyłam.
– Ma... Bo jak on cierpiał zanim... Stało się z nim to. To...
– Mnóstwo koni cierpi jeszcze bardziej niż on. – Dźwignęłam się w pół przytomna, kładąc się na boku naprzeciwko niej, powieki już mi opadały: – Pewnie zginął naturalnie, albo gdzieś go znaleźli.
Pewnie nie, ale co z tego? To obcy.
– Nieprawda... Był młody. Zdrowy.
– Zapach czasami może być mylący, na przykład jakby spadł i złamał kręgosłup nie wyczułabyś tego, albo jakby zginął w walce, albo się utopił, cokolwiek... Nie przejmuj się tym. – Trąciłam ją w klatkę piersiową, nie zabierając już pyska. Schyliła głowę nad moją szyją, w ostatniej chwili się powstrzymując.
– Nie zrobię tego z tymi kłami, jeszcze bym cię zraniła... – Zabrała głowę.
– O ile mi wiadomo nie straciłaś czucia. – Uniosłam jeszcze ten jeden raz przed zaśnięciem łeb, dotykając grzbietem nosa jej gardła i skubiąc pieszczotliwie po spodzie pyska. Po chyba jedynym miękkim miejscu jakie miała w tej postaci. Przemogła się jak podparłam czoło o jej klatkę piersiową, przysypiając. Przeczesywała delikatnie, ledwie odczuwalnie moją sierść na boku.
~*~
Przebudziłam się z wtuloną we mnie Kometą, do tego stopnia że wsunęła przednią nogę między moimi przednimi nogami, drugą podpierając tą na wierzchu, przez co obie mi zdrętwiały. Nie była już mrocznym koniem, dodatkowo jej kryształ uwierał w moją klatkę piersiową.
Jak można w ogóle się wyspać w tak niewygodnej pozycji?
Zsunęłam ją z siebie skrzydłem, obracając się na brzuch. Obejrzałam się na wyjście. Już po południu. Podniosłam się ciężko, wychodząc na oślepiające słońce, przysłoniłam się skrzydłem.
– Pani, możemy przekazać stadu że też jesteś chora, na to samo co Kometa – zaproponowała Ennia: – Powinnaś odpocząć.
– Świetny pomysł, od razu pomyślą że cały ten czas byłam z nią – odparłam podirytowana, już teraz pewnie nie myślą o niczym innym. Wytarzałam się porządnie kawałek dalej, pozbywając się najlepiej jak się dało zapachu Komety. Dlaczego nie mogłam urodzić się normalna? Naprawdę zamierzam być z własną siostrą? Nie mogłam jej teraz zostawić... I nie chciałam.
Odbiłam się skrzydłem od podłoża obracając gwałtownie na brzuch i otrzepując grzywę i pióra z pyłu. Po prostu nie. Nie chcę dłużej z tym walczyć. Chcę tylko w końcu zaznać szczęścia. Zasługuje na nie bardziej niż ktokolwiek inny. Tylko dlaczego zakochałam się akurat w niej? Jest tyle ogierów, na pewno znalazłby się... Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Dlaczego? Poderwałam się, ruszając przez las do stada.
[Serafina]
– Chaos i Devon nie są po naszej stronie – przemówiłam do sporej części stada, zgromadzonej razem, póki Ivette jeszcze nie wróciła, a Devon i była przywódczyni pobiegli dokądś z ciocią.
– Skoro im to nie przeszkadza to czemu miałoby nam? – odezwała się Dzisel, stojąca na zewnątrz grupy, coś rozrywała w trawie, coś co przytrzymywała kopytami: – To głupie kogoś prześladować za swoje dziwactwa.
– No, to w sumie nie nasza sprawa. – Fox popatrzył na konie stojące obok niego.
Jeden z nich przytaknął.
– Jakby się głębiej zastanowić to ich problem, nie nasz. Nawet nie są razem, po co ta cała afera?
– Mi Kometa nic osobiście nie zrobiła – dodała Morgana, ciemnogniada klacz, z najmniejszymi chrapami z pośród koni, przez co brzmiała dość piskliwie, od razu zwracając na siebie uwagę wszystkich, też przechodzących obok nas członków stada: – Ivette właściwie też nie. I walczyła razem z nami z Tizianą. Mogliśmy trafić gorzej.
– Jak nie chcecie niczego zmieniać, to co tu robicie? – rzuciła ostrzej jasnosiwa Lonely stojąca po mojej prawej stronie.
– Racja. – Dzisel zabrała w pysk, jak się okazało, kawałek czarnego, podziurowanego materiału, odchodząc jako pierwsza, po niej oddaliło się kilka innych koni. Nie przypuszczałam że Theo jest aż tak przekonujący, dlaczego po tym wszystkim, robi cokolwiek dla Ivette?
– Wciąż możemy coś zmienić – stwierdziłam.
[Ivette]
Pierwsze konie na jakie natrafiłam to przybłęda i Pedro, razem. Leżeli obok siebie, rozmawiając i oczywiście ciągle patrząc sobie w oczy. Ma nawet to – normalną miłość – czego ja nigdy mieć nie będę. Gdyby chciała przewodzić stadu, pewnie też zdobyłaby je z łatwością. Czy ktoś jeszcze pamiętał że jest przeklętą?
Obejrzałam się słysząc tętent kopyt – Devon tu biegł, potykał się aż o własne nogi. Zdyszany, ze sklejoną od potu sierścią.
– Pani! – wysapał. Ledwo wyhamował: – Gdzie... – Przełknął: – Jest Beerh...?
– Mówiłam ci...
– Lilia nie może... urodzić...
– Wezwij Ajiri.
– Nie może nic poradzić! Umiera! Pani, błagam... – Upadł na przednie nogi, robiąc mi scenę przy przybłędzie.
Uniosłam jedną z nóg by przypadkiem mnie nie dotknął.
– Błagam! Ona umiera…!
– Wstań – wycedziłam, patrząc na niego z góry, z położonymi w irytacji uszami: – Jesteś zastępcą czy słabeuszem?
Rozpłakał się jak kilkudniowy źrebak.
– Co się stało? – Podeszła do nas Rosita z Pedro.
– Polecę po nich. – Rozłożyłam skrzydła.
[Serafina]
– To tylko przypuszczenia, ale to nie dziwne że Kometa akurat teraz się rozchorowała i to że Ivette ciągle dokądś znika? – mówiłam: – Mam wrażenie że są razem.
– Może gdybyśmy je przyłapały to innym otworzyłyby się oczy – dodała Lonely: – Skończyliby z tą obojętnością.
– Prawdą jest że nigdy przedtem się z tym nie spotkaliśmy – próbował swoich sił Theo, włączyłam go z przyjemnością do dyskusji gdy tylko przyleciał. Tylko tak mogę go przekonać że się myli. Bardzo chciałam mieć go po swojej stronie, nie tylko dlatego że mi się podoba. To nadal mój przyjaciel.
– Dlatego że nie powinno nigdy do tego dojść. Rozmawiałam z byłą przywódczynią i ona twierdzi że to naturalne, że wśród innych gatunków też się zdarza, ale dlaczego natura miałaby działać tak bezsensownie? Z takich par nigdy nie powstaną nowe pokolenia, jakby wszyscy chcieli tak żyć to by nasz gatunek wymarł.
– Czekaj, czekaj, a to nie jest tak że źrebaki można mieć nie z miłości? – wtrącił Theo.
– Tak, pewnie, ale miłość to wszystko napędza.
– Chodzi mi o to że to nie zawsze ma ze sobą związek, czyli zakładając że ten irracjonalny scenariusz miałby miejsce, no bo hej, dlaczego nagle wszyscy mieliby się zmienić? Ale zakładając, to nadal znalazłyby się konie, które dla dobra gatunku, albo dla samej chęci bycia rodzicem zdecydowaliby się na źrebaka.
– To ma sens, ale...
– Gdybym kochał innego ogiera, to moglibyśmy zaadoptować jakiegoś biednego źrebaka, porzuconego przez rodziców.
– Czyli jednak natura. Myślisz że dlatego coś takiego występuje?
– Seraf, chyba nie wierzysz w to co mówi? Jesteśmy tu dla ciebie, a ty chcesz się teraz od nas odwrócić? – Lonely niemal krzyknęła.
– Próbuje to zrozumieć, a nie zaakceptować – oburzyłam się: – Nie chcę by mój źrebak taki się stał. Nie można być szczęśliwym w takim związku, nie wspominając jakie to... Dziwne.
– Przesadzasz, oczywiście że jest się szczęśliwym. O ile wszyscy cię chociaż tolerują.
– Skąd wiesz? Byłeś kiedyś z ogierem?
– O jeny, czy płeć ma znaczenie?
– Ma.
– Nie ma. Nie żyjemy już w tabunach gdzie klaczami rządził ogier, a swoich synów wyganiał jak tylko dorośli.
– Nie wiedziałam że interesujesz się naszą historią. – Ile razy już zrobił na mnie wrażenie. Szkoda że nie potrafił mnie zauważyć.
– No nie bardzo, ale to akurat pamiętam. – Uśmiechnął się zakłopotany.
– Wiesz, ogierą się zdarzało, tak myślę, jak wędrowali dawno, dawno temu, w poszukiwaniu klaczy do swojego stada, ale potem zaraz im przechodziło – powiedział Din.
Lonely spojrzała na niego niedowierzająco.
– No co? Kiedyś miałem taki sen.
– Naprawdę Din? Naprawdę?
– Żartuje przecież! Nic nie poradzę że lubię Theo.
Po grupie rozszedł się śmiech.
– A może to nowa choroba? – przerywała im poważnym tonem Petra: – Skoro nie zdarzyło się nigdy wcześniej.
– No nie wiem, trzeba by było popytać inne stada – rzucił luźno Theo.
– Pani idzie. – W porę ją dostrzegłam, podbiegła do nas, wcześniej rozglądając się po równinie. Pokłoniłam się, a za mną reszta koni.
– Widzieliście gdzie pobiegł Devon? – zapytała.
– Ja nie, pani, przypuszczam że inni też nie? – odpowiedziałam za całą grupę, patrząc po reszcie czy się mylę. Nikt się nie odezwał.
Chaos pobiegła dalej.
[Rosita]
Zaszeleściły gałązki, Pedro nagle mnie osłonił.
– Pani, czekaj...! – Zza drzew wyskoczyła Ajiri.: – No świetnie! – wykrzyknęła w niebo, tuż za odlatującą Iv.
– Devon, już niedługo tu będą... – Położyłam się przy nim, opierając głowę na jego grzbiecie. Łkał głośno, nie mógł złapać porządnie powietrza, cały się trząsł, ryjąc na leżąco, tak jakby opadł zupełnie z sił, w ziemi kopytami.
– Co z Lilią? – spytał Pedro.
– Nie żyje, ona i źrebię, mówiłam mu że jest już za późno. O, matko. Przez kilka godzin próbował ją obudzić. Jak tylko odwróciłam głowę, to pobiegł szukać Ivette, mimo że Chaos mu zabroniła.
– Mama też tam była? – dopytałam, mając już w oczach łzy. Lilia umarła przy porodzie, ja też niedługo będę rodziła... Co jeśli ja też...?
– Ivette się wścieknie jak się o tym dowie, zobaczycie – wyrokowała Ajiri: – Przygotujcie się że Devon już nie będzie naszym zastępcą.
– Nie pozwól jej tak sobą pomiatać. – Szturchnął go Pedro: – My nie płaczemy, musimy być silni. Zwłaszcza jak zależy od ciebie całe stado.
Dziwne, miałam wrażenie że mama mogłaby mu powiedzieć coś podobnego, a już na pewno tak myślała w stosunku do samej siebie.
– Ja.. Nie mam więcej... Kogo ch-chronić – wyszlochał.
– Masz prawo płakać. – Spojrzałam na Pedro, cofając uszy: – Ty też. Łzy nie oznaczają braku siły.
– Devon, przynieść ci coś na uspokojenie? – spytała Ajiri. W tej samej chwili przybiegli Beerh i Ennia.
– Pomóżcie jej... – błagał Devon, zerwał się z ziemi, podbiegając do nich.
– Gdzie jest? – spytała łagodnie Ennia.
– Nie żyje – odpowiedziała Ajiri: – Ale skoro już jesteście to możecie się jeszcze upewnić. – Poprowadziła ich. Devon poszedł z nimi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz