Nowa wersja – 16.07.2025r.
[Ivette]
W stadzie aż wrzało od rozmów, na mój temat, bo o czym innym mogliby rozmawiać. Przez ostatnie miesiące ja i Kometa byłyśmy nieustającą sensacją. Wieści dotarły aż do Tiziany. Miałam ochotę ich wszystkich pozabijać.
– Ivette! Tak się bałam że już nigdy cię nie znajdę. – Kometa wspięła się na zbocze, na którym leżałam i na którym nikt nie miał mi przeszkadzać. Że też chciało jej się pokonywać cały ten kawał drogi z równiny aż do wyżyn.
Odwróciłam od niej głowę, zaciskając zęby.
– Przepraszam… Byłam pewna że… Że postępuje dobrze, bo chcieli cię zabić i ja… Ja nadal cię kocham.
– Wynoś się – wycedziłam.
– Mama bardzo, ale to bardzo się o ciebie martwi, też już nie może spać… To nawet widać…
– To już nie jest moja matka, dzięki tobie. – Przyciskałam skrzydła do boków i uszy wcisnęłam we własną grzywę, starając się opanować, jeszcze tego by brakowało żebym się przy niej znów popłakała.
– Ona nie miała z tym nic wspólnego! Ja sama na to wpadłam… Mama się nawet wahała i nie podobało jej się to, więc chociaż na nią się nie gniewaj, proszę.
– Ciężko było się ogarnąć, przeprosić i zapomnieć o wszystkim, prawda? Zniszczyłaś mi życie.
– Nie mów tak… – jej głos się łamał.
– Jesteś gorsza od Rosity! Od kogokolwiek!
Pobiegła w dół góry z płaczem.
– Kometa… – Obejrzałam się, z nagłym niepokojem. A jak spadnie?
– Stój! – Wytężyłam wszystkie mięśnie skrzydeł by dostać się przed nią. Omal sama się nie ześlizgnęłam, uratowałam się szybkim machnięciem skrzydeł, zbliżając brzuch do ziemi.
Patrzyła na mnie zaskoczona.
– Widziałaś? – Wyprostowałam się powoli: – Chcesz się zabić? – Podeszłam bliżej niej, spychając ją do bezpiecznej ściany. Nadal roniła łzy, zastrzygła uszami.
– Zejdę już… Ostrożniej… – Przeszła obok mnie, zbyt szybkim krokiem, przynajmniej weszła już na łagodne zejście, obserwowałam ją dopóki całkiem nie zeszła z tej góry.
~*~
[Kometa]
Coś przesuwało się po całym moim boku aż do głowy. Ał! Uderzyłam chyba w kamień. To ja się przesuwam. Ciągnęli mnie po ziemi. Ledwo się przebudziłam, widząc ich sylwetki w ciemności i mnóstwo trawy, ale oprócz tego że byli końmi niczego więcej nie dostrzegłam.
Nogi jakby przykleiły się do siebie i nie mogłam nic z tym zrobić. Związali je? To oni, prawda? Trzymali za te… Liany. Próbowałam krzyknąć by przestali, ale ze stłumionych pomruków nie udało się wydobyć jakiekolwiek słowa, bo coś mocno owinęło się także wokół mojego pyska i wbijało się w skórę. Szarpnęłam resztą ciała, znikając w lesie, teraz jeszcze mniej ich widziałam. Rzucałam się, bardziej pojękując niż krzycząc. Gdzie nagle podziali się wszyscy strażnicy? Byliśmy nadal w domu?
Boki coraz bardziej piekły przez szarpiące je gałęzie, co chwilę brakowało mi tchu przy uderzeniach grzbietu o korzenie, później podłoże zrobiło się kłujące i szorstkie. A księżyc odsłoniły chmury, wraz z licznymi gwiazdami. Ich ciała znów pokrywało błoto. Odkryłam że rzucanie się nic nie daje, więc przestałam. Z coraz szybciej bijącym sercem i z coraz bardziej napinającymi się tylnymi nogami. Szli prosto w stronę coraz głośniejszego szumu. Rzeka, Ivette pokazywała mi już rzekę. Chcą mnie utopić!
– Ostrzegałam cię, ale byłaś za głupia by zrozumieć. – Poznałam głos Lonely.
Pokiwałam przecząco głową.
– Nikt nie uwierzył w twoją bajeczkę.
– Większość jednak uwierzyła – wtrącił… Din? Brzmiał jak on.
– Nawet jeśli to prawda to i tak nie będziecie razem. W ogóle nie zobaczysz kolejnego wschodu słońca – syknęła mi nad uszami Lonely.
Szarpnęłam się, mogąc tylko jęczeć, to próbowałam jęczeć najgłośniej jak się dało.
– Może lepiej zabierzmy ją dalej?
– Rzeka sama ją zabierze. – Kopnęła mnie, spychając na krawędź skarpy, przestałam się ruszać, w dole rzeka porwała ze sobą grudki ziemi, które stąd do niej spadły. Fale rozbijały się o skały.
– Nie chcę na to patrzeć! – krzyknęła inna klacz, odbiegając stąd.
– Zacznij już pozbywać się śladów! – zawołała za nią Lonely.
– Może to nie jest dobry pomysł? – spytał Din.
– Teraz już nie możemy się wycofać, chodźcie, złapcie ją.
Unieśli mnie nad tą rzeką, oddychając z trudem, chyba sporo dla nich ważyłam. Wychylili się ze mną jeszcze, starałam się błagać by mi odpuścili, obiecać że naprawdę nikomu nie powiem, ale wszystko to brzmiało tak niewyraźnie. Puścili.
Wpadłam do wody. Nałykałam się jej i zimno nie tylko otoczyło, ale i wypełniło moje ciało. Rzeka mnie porwała, a coś wystającego z jej dna chwyciło i szarpnęło w swoją stronę. To kości! Zraniły mój bok i trzymały za lianę. Dopóki nie pękła, młuciłam nogami, niechcący uderzając nimi o drugi szkielet, odpadła mu głowa i pomarańczowy kamień z szyi, rozbił się o skały, a woda poczerniała, potem rzeka poobijała o nie mną.
Wynurzyłam się po drodze, bezradnie bijąc o powierzchnię kopytami, rzeka nie pozwalała mi zbliżyć się do brzegu, ani nie wiedziałam nawet jak to zrobić…
~*~
[Irutt]
Ciemność. Moje racice uderzały rytmicznie o twarde, gładkie podłoże, niczym nieśliski lód. Biegłam przed siebie, a jednak nie opuszczało mnie wrażenie że tak naprawdę zataczam koła, bo wszystko się kręci i cofa do początku trasy. Mijała wieczność.
Coś trzymało mnie za szyje, nogi i ogon – ciężkie, twarde i zimne. Brzęknęło. Czaszka zaczęła pulsować, coraz ostrzej. Sapnęłam, czując jak ból rozchodzi się po całym ciele. Znów brzęknęło. Wilgoć wsiąkała w mój brzuch – przyciśnięty do ziemi – i w całe ciało. Brzęknęło.
Uniosłam powieki, biała postać przede mną się potroiła i łańcuchy wokół mnie. Zakasłałam, drżąc, oderwałam ściśnięty ogon od podłoża, próbując go wyszarpać jak i nogi, i szyję. Łzy cisnęły się do oczu, gdy łupnęło znów w czaszce.
– Irutt… – szepnęła tuż przy uchu Flavia, wypranym z emocji głosem, jakby nie należał do niej. Obejrzałam się na nią, przestając się szamotać, nie miała swojego żółtego kryształu, to też rogu i chwytnego ogona, zamiast tego w jej klatce piersiowej wystawał zielony kryształ. Urwał mi się oddech.
– Skończyłaś? Doskonale – powiedziała lodowato obca przede mną.
Popatrzyłam na nią w milczeniu, pełnym nienawiści wzrokiem. Nosiła dwie połówki zielonych kryształów na szyi. Flav i…? Rocio?
– Niestety musisz być świadoma zanim dołączysz do hybrydy – dodała. Kary ogier założył jej połówkę trzeciego kryształu, pochylił z szacunkiem głowę, wycofując się. Druga połowa tego samego kryształu wisiała już na mojej szyi.
– Dlaczego po prostu nas nie zabiłaś?
– Czyż nie szkoda tak wspaniałej mocy, jak twoja?
– Magii…
Szarpnęłam się, czując jakbym spadała. Skierowałem ku niej róg, ból próbował rozedrzeć mi czaszkę jeszcze zanim światło, naśladujące żyłki, zaczęło się wspinać od klatki piersiowej do mojej głowy. Jeśli jej pozwolę zrobić to samo mi, nigdy już nie uratuje córki.
Zaiskrzyłam ledwo magią na końcu rogu, a ból wgniótł się w czaszkę, wydzierając ze mnie krzyk. Klacz stała niewzruszona, a jej kryształ pulsował światłem.
Użyłam całej magii, przedzierając się przez… Pęknięcie wzdłuż rogu, którego wcześniej nie czułam, tłumaczyło cały ten ból wewnątrz czaszki. Zmieniłam się w jaskółke. Kryształ i łańcuchy huknęły o ziemię. Klacz powiodła za mną beznamiętnym spojrzeniem, jakby nadal miała wszystko pod kontrolą.
Zmrużyłam oczy, przepełniające się po brzegi łzami i krwią, pomknęłam w górę, wylatując przez najbliższą szparę, która zamazywała mi się już przed oczami. Wylądowałam na zewnętrznej stronie sklepienia. Łapałam z trudem oddech, otwierając szeroko dziób. Podtrzymywałam się opartymi o podłoże skrzydłami i wbitymi w nie pazurami. Zewsząt nadlatywały sroki. Wzbiłam się do lotu, a rzuciły się za mną w pogoń…
~*~
[Serafina]
Zabrałam się za pierwszy posiłek dzisiejszego dnia, z przyjemnością oddychając, nieco wilgotnym porannym powietrzem, wśród pobratymców. Naszą równinę otaczała lekka mgiełka. Ivette wracała z lasu, każdego dnia była chudsza, pomimo całego jedzenia wokół i faktu że mimo wszystko coś tam jadła, jej oczy opuchły, głowę trzymała nisko, skrzydła w połowie zasłonięte przez opatrunki prawie że ciągnęła po ziemi, powłócząc nogami, ale wystarczyło że mnie zauważyła, by się wyprostować i zadrzeć głowę wysoko.
– Wyglądasz okropnie. Pani – powiedziałam z małą nutą złośliwości. Tak bardzo jak jej nie znosiłam, tak zaczęło mi się robić jej żal i ciężko było mi teraz rzucić jej wyzwanie kiedy jest tak słaba. Poza tym nigdy nie chciałam przewodzić, chciałam pomagać w tym silnemu i mądremu przywódcy, jako jego zastępczyni.
– Lepiej spójrz na siebie.
– Ennia i Beerh nie chcieli ci pomóc? Czy jesteś zbyt zadufana w sobie by ich o to poprosić?
– Daj mi spokój!
– Ivette, umrzesz jak o siebie w końcu nie zadbasz.
– Jeszcze raz nazwij mnie po imieniu, a pokaże ci gdzie jest twoje miejsce. – Położyła uszy, zbliżając się do mnie, cofnęłam jedynie głowę mierząc w jej przekrwione oczy.
– Nie chcę z tobą walczyć, to jak bicie leżącego, może warto by było odpuścić? Odejść z Kometą i żyć sobie gdzieś razem po swojemu, żadnej z was i tak nie zależy na stadzie, tylko się w nim męczycie.
Zaciskała zęby, popłynęły jej łzy
– Czy nie byłoby tak lepiej? – zapytałam.
– Każ zawołać Kometę. – Starła je, parskając przy tym: – Pospiesz się!
– Odchodzicie?
– Rób co ci każe!
– Już, pani.
~*~
Wróciłam z Dinem i raczej złymi wieściami, Ivette leżała już na ziemi, gdybym była w takim stanie co ona poprosiłabym już dawno o coś na sen ciocie.
– To jest według ciebie Kometa? – rzuciła w naszym kierunku.
– Postanowiła odejść, pani, więc tylko ją odprowadziliśmy – odpowiedział Din.
– Powiedziałam wyraźnie by nikt nie opuszczał stada! – Poderwała się, uniosła momentalnie oba skrzydła. Din odruchowo się odsunął.
– To ona też jest podejrzana, pani? Sama się raczej nie pobiła – powiedziałam.
– Nie kpij sobie ze mnie! – Tupnęła, parskając w mój pysk, zmrużyłam oczy, a ona znów zaciskała zęby, drżąc lekko: – Czemu mi nie powiedzieliście? Kto w tym stadzie podejmuje decyzje? – wycedziła w stronę Dina.
– Ty, pani. To się więcej nie powtórzy. – Cofnął się, nie unosząc łba, zerknął na mnie.
– Może ją jeszcze dogonisz, pani – wtrąciłam.
– Nigdzie nie odchodzimy, idiotko!
– Ivette. – Przybyła Chaos, jak zawsze w nienagannym stanie, pomimo wciąż gojących się ran: – Widziałaś Kometę?
Podziwiałam jej sposób rządzenia, jej siłę i mądrość, powstrzymała nawet wojnę, ale nie rozumiałam jej ostatnich decyzji, jak może pozwolić Ivette niszczyć nasze stado?
– Odeszła, pani, w nocy, odprowadziliśmy ją, nie chciała tu zostać – odpowiedział Din.
– Bez pożegnania? To do niej niepodobne.
– Skąd wiesz, pani? Znasz ją dosyć krótko. Kazała zetrzeć za sobą wszystkie ślady.
– Co jej zrobiliście?! – Ivette przewróciła go nagle na ziemię. Ja i Chaos ją złapałyśmy i odciągnęłyśmy, zanim doszło do czegoś gorszego: – Zabiję cię! – Rzucała się i parę razy oberwało nam się jej skrzydłami, ale razem z byłą przywódczynią dawałam radę ją trzymać.
– Ivette, to jeden ze strażników, który ją chronił – zauważyłam: – Sama go wybrałaś.
– I co z tego?! Nikomu nie można tu ufać! Gdzie ona jest?!
– Jak mówiłem…
– Nie było potrzeby by zacierać ślady – przerwała mu Chaos, puściłyśmy już Ivette: – Jeśli teraz się przyznasz, zachowasz życie, masz moje słowo.
Ivette spojrzała na nią krzywo, ale miała na tyle rozumu by milczeć. Nie możliwe by Din miał cokolwiek z tym wspólnego.
– Powiedziałem prawdę, może ktoś jej groził i dlatego chciała uciec? Nie wiem.
– Kto?
– Nie wiem, pani.
– Niech tylko znajdę jej ciało, a zabije cię i całą twoją rodzinę! – Ivette wybiła się do lotu zamaszystym machnięciem skrzydłami i tyle ją widzieliśmy.
– Dokąd poszła? – spytała strażnika Chaos.
– Mogę zaprowadzić, ale pokazaliśmy jej jak pozbyć się śladów, więc i tak ciężko będzie ją znaleźć, pani.
– Zanim wyruszymy, zapytajmy Rosity czy mówisz prawdę. Chodźmy. – Ruszyła przodem, patrzyłam na Dina, który nagle struchlał.
– Wrzuciliśmy ją do rzeki! – krzyknął rozpaczliwie: – Cała nasza piątka jej nienawidziła, ale teraz żałuje… Pani… – Osunął się na przednie nogi.
– Zabiliście ją? – spytałam, odsuwając się od niego.
– Zaprowadź mnie tam – kazała Chaos, zachowując zimną krew.
– Pójdę z tobą, pani. – I ja uniosłam głowę, ale mi było o wiele łatwiej, bo to nie jest nawet moja krewna.
Din podniósł się i zaczął się wlec przez las.
– Szybciej, Din.
– Pani, ona raczej nie przeżyła, związaliśmy ją by nie dała rady wypłynąć.
– Jak mogliście? – spytałam.
Może rzeczywiście powinnam była milczeć? Ale to nie jest moja wina, wręcz próbowałam ich wszystkich zniechęcić do przemocy. Jedyne czego chciałam to lepszego miejsca do życia. A one nagminnie łamały zasady, dzięki którym panował porządek i dobrobyt.
~*~
– Widzisz, pani… – zaczął Din.
Chaos upadła.
– Pani! – Znalazłam się przy niej opierając się o przednie nogi. Przez moment widziałam ból w jej oczach. Rzeka rozbijała się tu o skały, pobrudzone jeszcze od świeżej krwi, niedługo woda całkiem ją zmyje. Chaos dźwignęła się z ziemi, idąc bezwiednie obok rzeki. Din rzucił się do ucieczki.
– Stój! – zawołałam do niego, ale potem ruszyłam za Chaos.
– Pani, wszystko dobrze? – zapytałam.
~*~
[Ivette]
O zmroku, bez księżyca, z niebem zasłoniętym w całości przez chmury jedyne co widziałam to ciemność, a czym wyżej się wznosiłam tym lęk przeszywał mnie coraz mocniej. Chwilami zastanawiałam się czy dam radę przełamać się by kolejny raz poruszyć skrzydłami i kolejny spojrzeć w dół.
Zaczęło padać.
Nagle coś wleciało z impetem we mnie i się uczepiło. Zawirowałam w powietrzu, tracąc wysokość. Odczepiło się. Z bijącym mocno sercem w gardle, dostrzegłam sylwetkę pegaza, rozpościerając szeroko skrzydła podobnie jak on, zaczęłam machać nimi zbyt energicznie, prawdopodobnie przez to opadając.
– Theo, ty...
– Przepraszam – odezwała się, jak się okazało obca.
– Drugi raz uważaj jak lecisz – parsknęłam, walcząc by utrzymać się na tej samej wysokości.
– Pewnie sama nic nie widzisz. Nie spieszyłabym się tak, gdybym nie ścigała zmiennokształtnej. – Skierowała się w kierunku ziemi, wolałam zrobić to po spirali, niż w linii prostej, gdzie łatwiej o rozbicie. Czując podłoże pod kopytami powstrzymałam odruch by złożyć skrzydła, ona już to zrobiła.
– Irutt?
– Czyli ją znasz? Pomożesz…?
– Niech zgadnę, jesteś zaklętą – przerwałam jej.
– Jest ranna, to jedyna szansa żeby ją…
– Widziałaś kasztanową klacz z białymi ciapkami na brzuchu, długą, ciemnobrązową grzywą i morskimi oczami?
– Niestety nie.
– Nie możesz użyć tych swoich mocy?
– One nie nadają się do szukania kogokolwiek…
Ruszyłam w ciemność, zaczynając wołać za Kometą.
~*~
Zaczęło świtać, ledwo utrzymywałam się na skrzydłach, wreszcie wypatrując brązową plamę w środku czarnego pola. Lądując, zapadłam się kopytami w piaszczystym podłożu.
– Kometa – zawołałam, podchodząc, żeby chociaż poruszyła uszami. Ale nie, wolała bym całą drogę do niej przeszła w niepewności.
– Szukałam cię całą noc. – Stanęłam nad nią. Przewróciłam ją na grzbiet, jej nogi przykleiły się do spłaszczonego ciała, zjadały ją larwy.
Poderwałam się, oddychając szybko, nieregularnie. Zasnęłam? Naprawdę? Tutaj? Rozejrzałam się, wszędzie dookoła widząc ciemnoszary piasek. Faktycznie byłam tu o świcie, opadłam po prostu z sił, pode mną zresztą widniało zagłębienie w ciemnej ziemi, w którą wpadłam.
– Kometa! – krzyknęłam. Naprawdę mi ją zabili?
Przede mną pojawił się cień pegaza, powiększał się. Zauważyłam na niebie srokato izabelowatą pegazice, właśnie pikowała. Zatrzymała się w ułamku sekundy, przed zderzeniem, lądując zgrabnie. Poznałam ją po zapachu, to ona wpadła na mnie w nocy.
– Widziałam ciemnokasztanowatą klacz, z ciemną, długą grzywą, leżała na brzuchu, więc nie wiem czy miała ciapki, ale za to dobrze widoczną pręgę na grzbiecie, to ona?
Ciemnokasztanowatą? Może pobrudziła sobie w czymś sierść.
– Gdzie? – spytałam.
– W strumieniu. Zaprowadzę cię. – Z łatwością oderwała się od ziemi.
Zajęło mi to dwie próby.
– Dasz...
– Lećmy już – parsknęłam.
– Wyglądasz na wyczerpaną lekko mówiąc. Chorowałaś?
– To nie jest teraz ważne – wycedziłam, przy każdym machnięciu czując ból. Nigdy jeszcze tak długo nie latałam.
Wzniosłyśmy się wyżej, leciała szybciej niż ja kiedykolwiek potrafiłam. Ciągle zawracała, bo jak na złość nie mogłam więcej wycisnąć z własnych skrzydeł.
– Trochę więcej pewności, a będzie lepiej.
– Nie prosiłam cię o jakąś naukę.
– Potrzebujesz jej. Wykonujesz wiele niepotrzebnych krótkich machnięć skrzydłami, to nie pomoże ci osiągnąć pełnej prędkości.
– Miałaś zaprowadzić mnie do Komety. – Opadłam, przecinając zbyt gwałtownie skrzydłami powietrze, jakbym już spadała, tak też się poczułam. Rzuciłam pegazicy krzywe spojrzenie, niech tylko spróbuje to skomentować.
Minęłyśmy połacie ciemnej, prawie czarnej ziemi, dolatując nad porośnięty gęsto leśną roślinnością teren, tylko drzewa rosły tu z dala od siebie, a pośrodku tego wszystkiego płynęła leniwie rzeka.
– Tam. – Wskazała na Kometę, w połowie zanurzoną we wodzie. Wylądowałam momentalnie obok niej, natychmiast zauważając wszystkie rany. Pegazica odleciała w swoją stronę. Kometa nie ruszała się, zupełnie jak w śnie. Tym razem trąciłam ją w bok, kilka razy. Dopiero po mocniejszym szarpnięciu się ocknęła.
– Ivette? – Najpierw w jej oczach pojawiło się zdziwienie, później troska: – Musisz odpocząć. – Usiadła.
– Dlaczego leżysz we wodzie? Skąd te rany? Wrzucili cię do rzeki?
– Właściwie to… To tak…
– Kto? – Przywarłam głową do jej policzka, opierając o nią własne obolałe, skrzydło.
– Ty…?
– Mów kto.
– Chyba… Lonely i Din, a reszta… Reszty nie poznałam po głosie, zabijesz ich?
– Chyba to oczywiste? – Odsunęłam się już: – Co z twoją sierścią? – Rzeczywiście była ciemniejsza.
– Nie wiem, to było… Straszne, nadal czuje wodę w płucach, choć wszystko chyba już wykaszlałam. Widziałam tam szkielety, mnóstwo i… Zraniły mój bok – Obejrzała się na niego: – Ale też przerwały liany i… Och! Jednemu z nich uciekł naszyjnik z kamieniem, rozbił się o skały i wtedy woda poczerniała, więc pewnie to to zabarwiło mi sierść. Zimno mi, Ivette… I okropnie, okropnie chce mi się spać.
– Nie kładź się teraz. – Wsunęłam głowę pod jej, już osunęła się na brzuch, ale nie pozwoliłam jej się całkiem położyć: – Musimy wracać do domu.
– Wciąż jesteś na mnie zła?
– Nie.
– To znaczy że… Chociaż mnie lubisz?
Po tych długich tygodniach miałam już dość, dość ciągłej walki, zaprzeczania, najwyraźniej nigdy nie byłam normalna i nie będę, zresztą i tak wszyscy mnie nienawidzą, od samego początku, nawet kiedy jeszcze nie wiedziałam... Już za źrebaka…
– Przepraszam że nie mogę przestać cię kochać, a powinnam, już dawno, bo… – zaczęła.
– Ja też... – Z emocji niemal zraniłam sobie język, serce biło na tyle szybko że momentalnie zrobiło mi się za ciepło, a przecież doskonale wiem jak zareaguje: – Też nie mogę przestać – wydusiłam w końcu, uderzona kolejną falą gorąca. Nie powinnam tego robić, nie powinnam taka być. Lepiej byłoby się nigdy nie urodzić.
Kometa spojrzała na mnie z otwartym lekko pyskiem i szokiem w morskich oczach. Rozpromieniła się, jednocześnie roniąc łzy. Wtuliła się gwałtownie, zawahałam się, nim objęłam ją skrzydłami. Nie miałam siły się z tego wycofywać. Zapłakała. Zanurzyłam pysk w jej grzywie, teraz nie było już najmniejszego sensu się temu opierać. Nie powinno mi ulżyć. Gdybyśmy chociaż nie były spokrewnione.
– Tęskniłam za tobą – szepnęłam, zamykając oczy.
– Ja... Ja też. Kocham cię.
[Kometa]
Dlaczego lecą mi łzy? Przecież już wszystko dobrze, a nawet lepiej niż wyobrażałam sobie że kiedykolwiek będzie, czy można płakać z radości?
– Ivette, czy… – urwałam słysząc jej spokojny oddech, czując że bardzo się rozluźniła, tak trochę leżąc na mnie i jeszcze miała zamknięte oczy: – Śpisz?
Nie odpowiedziała.
Położyłam ją ostrożnie, była w dość niewygodnej pozycji, oparłam głowę o jej szyję, wciąż zakryta jej skrzydłem, drugie leżało teraz swobodnie na brzegu strumienia. Sama ziewnęłam cicho. Ale chyba powinnam teraz czuwać, a nie spać. Zresztą mimo wszystko nie mogę, nie po tym co się stało. Ciągle słyszałam w myślach jej słowa, obserwując jak śpi i nie potrafiąc przestać się uśmiechać. A jednak opadały mi powieki. Nie możliwe. Jak można spać w takim momencie? Właściwie Ivette zasnęła. W takim momencie. I nikt dotąd mnie tu nie napadł… Miło byędzie spać znów razem…
~*~
[Ivette]
Otworzyłam oczy, był już środek nocy, więc pospałam obok niej jeszcze do rana, a raczej południa, bo gdy drugi raz otworzyłam oczy słońce już górowało na niebie. Przywitała mnie uśmiechem, pasąc się obok.
– Słodko spałaś, nie chciałam cię budzić.
– Tak bym siebie nie określiła, w żadnym wypadku. – Przyłączyłam się do niej. Nie do końca przekonana że to najlepszy pomysł. To idiotyczne. I co teraz? Niby jak będziemy razem? Na pewno nie żeby wszyscy wiedzieli. W ogóle. Jak mogę to jeszcze rozważać?
– Nie? – ciągnęła zaczepnie.
– Wiesz że nikt nie może się dowiedzieć? Nikt – podkreśliłam, wbijając w nią wzrok: – Nie będziemy razem. Nigdy. Nie tak.
– Ale ja... – Skrzywiła się: – Ty wczoraj…
– Nie rozumiesz że nie możemy?
– Możemy! Już możemy, Ivette – Zbliżyła się do mnie niemal dotykając moich chrap swoim pyskiem.
Cofnęłam głowę, by po sekundzie tego żałować, gdzie się podziała moja silna wola?
– Przecież ja… Nie jesteś już o to zła, prawda? – Popatrzyła mi głęboko w oczy z niepokojem.
– Nawet jeśli myślą że nie jesteśmy krewne, to i tak nadal jesteśmy krewne i w dodatku obie jesteśmy klaczami.
– A gdyby nikt się nie dowiedział?
– Mamy ciągle udawać i się ukrywać? Jak to sobie wyobrażasz?
– Normalnie? Teraz już wiem na pewno że czujesz to samo co ja, proszę, nie odbieraj nam tego, zasługujemy by być razem szczęśliwe. – Dotknęła moje chrapy swoimi.
Walczyłam ze sobą, znowu. W końcu przytknęłam do niej swoje czoło, odnajdując jej uszy swoimi. Objęłyśmy się łbami, stykając ze sobą przy tym nadgarstki. Zamknęła oczy, ja nie, nie powinnam była jej niczego mówić.
– Ostatni raz spałyśmy razem. W stadzie nie będziemy mogły sobie na to pozwolić – szepnęłam: – Nie wiem nawet gdzie i kiedy miałybyśmy się spotykać, każdy będzie nas obserwował jak dotychczas, albo jeszcze bardziej po tym jak teraz wrócimy razem do stada. Próbowali cię zabić.
– Gdybym wtedy milczała... Przepraszam, ja... Wiem że z Theo byłabyś nieszczęśliwa i robiłaś to tylko...
– Już nieważne. – Odsunęłam się, patrząc w jej morskie oczy: – Jesteśmy siostrami i jest jeszcze opcja że będziemy się tak traktowały. Tylko nie możesz przesadzić, rozumiesz?
– To znaczy?
– Żadnego dotykania, jak przedtem, chyba że zostałybyśmy same, ale musisz być zawsze czujna. Nie możemy popełnić żadnego błędu. – Albo to, albo kolejne nieprzespane noce i myśli zamącone tym... Tym nienormalnym uczuciem.
– Mama nas przytulała, myślę że to akurat możemy...
– Nie. Wszyscy myślą że tego nie cierpię. To prawda, tak jest w przypadku innych koni.
– Dobrze. – Spojrzała mi z czułością w oczy. Chciałabym móc się temu oprzeć.
– Skąd masz te czerwone plamki? – W centrum tęczówek, malutkie jak ziarenka piasku, nigdy przedtem ich nie było, nawet przed chwilą. Albo naprawdę jestem zmęczona.
– Jakie plamki? – Spuściła wzrok na własne odbicie: – A. Nie wiem... Chyba mam tak od zawsze?
– Rzeczywiście wtapiają się w tęczówkę. Może widać je tylko pod takim światłem jak to.
~*~
Ciągle ociągała się z tyłu, pewnie podobnie jak mnie nie ciągnęło ją by tam wracać.
– Ivette... Coś jest nie tak...
– O czym ty mówisz? – Stanęłam.
Popatrzyła po mnie zdezorientowana.
– Wszystko jest takie… Takie… Jasne – Odsunęła się, rozglądając wokół, jakbyśmy pojawiły się w tym lesie nagle, a nie do niego weszły: – Coś jest nie tak… – Obejrzała się cała: – Co się ze mną dzieje?
Majaczyła jak w gorączce.
– Pokaż. – Dotknęłam pyskiem jej czoła, temperatura była w normie. Przyjrzałam się znów jej tęczówką. Czerwone plamki się namnożyły: – Coś faktycznie jest nie tak.
– Tak, słyszę dosłownie każdy, bardzo daleki szmer, a ty... Brzmisz jakbyś krzyczała, choć wiem że mówisz normalnie, bo... Mówisz...? – Cofnęła uszy.
– Tak.
– I zapachy, jakby... Są kilka razy silniejsze – wyznała z szeroko otwartymi oczami.
– Beerh sprawdzi co z tobą. – Przysunęłam ją do siebie skrzydłem, opierając głowę o jej miękką grzywę. Odsunęła się, zapierając.
– Co...? Co robisz?
– Nie pamiętasz co wczoraj ci wyznałam?
Patrzyła na mnie w ciszy: – Ja… Nie wiem jak to powiedzieć… Ale nie czułam się tak nigdy przy tobie… – Skrzywiła się.
– Czyli jak? – Położyłam uszy. Czy naprawdę wszyscy i wszystko są przeciwko nam?
– Jakbyś… Była krucha, jakbym mogła bardzo łatwo cię… Uszkodzić. Choć nie chcę! A może…?
– Co ty za bzdury wygadujesz?
– Właśnie wiem, ale… Jakbym…
– Lepiej się pospieszmy, trzymaj się mnie. – Położyłam na jej grzbiecie skrzydło, spojrzała na nie zdziwiona.
– Nie chcę cię skrzywdzić.
– Po prostu chodź.
~*~
W połowie drogi do stada upadła, zwinęła się z bólu, wstrzymując oddech.
– Znów nogi?
– Brzuch... – wymamrotała. Usiadła, przymykając oczy.
– Jeszcze trochę i będziemy w stadzie.
Zamknęła już całkiem oczy i zacisnęła zęby.
– Dam ci coś na ból. – Rozejrzałam się, w końcu podchodząc do brzozy i zrywając kilka liści, podałam jej je. Przegryzła je, a potem wypluła.
– Są okropne!
– Ale ci pomogą. – Nie spotkałam jeszcze konia, któremu by nie smakowały, ale to Kometa, z nią nigdy nie jest nic oczywiste. Poza tym chyba się zatruła tym czarnym… Sięgnęłam myślą do stada Heathcliffa i Heather, oboje nosili pomarańczowe kryształy z czernią w środku.
– Mówiłaś że ta czerń wydostała się z pękniętego kamienia, który jeden ze szkieletów nosił jako wisiorek?
– Yhym…
– Był podobny do tego? – Wskazałam pyskiem na swój kryształ blokujący moce. Uchyliła lekko powieki, wciąż z grymasem bólu na pysku.
– Nie, był pomarańczowy.
– Ale sam kształt był podobny?
– Może… Nie wiem, woda była dość mętna… Sama nie wiem, chyba…?
– Skup się.
– Chyba… Tak? Tak. To mógł być kryształ…
Do ich stada miałyśmy kawał drogi i wątpiłam by dała radę, jak dotrzemy do domu to będzie dobrze. Pomogłam jej wstać, wzbraniała się przed dotknięciem mnie.
– Oprzyj się na mnie. Jeszcze kawałek. – Przysunęłam ją do siebie, a ona nadal się zapierała: – Nic mi nie zrobisz, to absurdalne, przypomnij sobie kto był lepszy w walce.
– A jak cię tym zarażę?
– Już dawno byś mnie zaraziła, przestań panikować.
Przeszłyśmy tylko kilka kroków, po czym zaczęła dość szybko oddychać.
– Nie! – Odsunęła się gwałtownie: – To fatalny pomysł. – Przynajmniej utrzymała się na nogach tylko lekko się chwiejąc.
Zbliżyłam do niej skrzydło, cofnęła się.
– To głupie, ale... Jak czuję twój zapach to... Nie potrafię się skupić. Proszę, wybacz mi.
– Na czym? Na chodzeniu? – Podeszłam, a ona odsunęła się, zwiesiła głowę.
– Nadal cię boli? Dasz radę iść sama? – spytałam. Zacisnęłam zęby. Za to wszystko naprawdę ich zabije.
– Muszę. – Wbiła wzrok w ziemię, otrzepała się kilka razy.
~*~
– Z jej krwią i ciałem dzieje się coś dziwnego, zmienia się – stwierdziła Ennia.
Całą czwórką zatrzymaliśmy się obok naszego lasu. Posłałam po nich wcześniej strażników, także czekali na nas, jak już wychodziłyśmy na równinę.
– Zmienia? W co? Czy ja…? Nie chcę! – krzyknęła panicznie Kometa, otrzepując się tak intensywnie jakby to miało jej w czymś pomóc. Beerh wycofał od niej świecący róg, stając u boku siostry.
– Tego nie wiemy – odpowiedziała Ennia.
Oparłam głowę na grzbiecie Komety, mając w tym momencie gdzieś co sobie pomyślą. Zresztą nikt oprócz jednorożców nas tu nie widział, a one z tego co wiem nigdy nie miały nic przeciwko. Kometa już płakała.
– Tyle to sama mogłabym stwierdzić. – Objęłam ją skrzydłem: – Nałykała się czerni z pomarańczowego kryształu, może to wam coś podpowie?
– Wybacz, pani, ale my wiemy tyle co ty o kryształach.
– Przecież jesteście jednorożcami!
Ennia popatrzyła na Beerha na chwilę opierając swój róg o jego, zmrużyłam oczy. Kiedy się odsunęła, jej brat pokiwał głową.
– Kryształy to pamiątka po naszych zmarłych. Powstają z uwolnionej po śmierci magii, są jedynym co po nich zostaje gdy już ciało całkowicie przepadnie, używanie ich to dla nas naruszanie spokoju naszych przodków, więc nigdy tego nie robimy.
Zerknęłam na kryształ na swojej szyi, na który teraz otwarcie patrzyła z żalem.
– Już nawet nie wiadomo do kogo należał – dodała: – Nie możemy odwiedzać naszych zmarłych już od lat, pani, wszystko zabrali.
– Świetnie, więc nic nie wiecie. Zmarnowałam tylko czas. – Tupnęłam nogą.
Wystarczyło jedno spojrzenie Komety, bym zauważyła że jej tęczówki zrobiły się jaśniejsze. Odwróciła głowę. Podniosłam jej ją skrzydłem, zmuszając by spojrzała na mnie, przymknęła oczy. Znów te czerwone plamki, namnażały się.
Kometa uniosła się nieco na tylnych nogach, odskoczyła, a potem rzuciła się na mnie, ocierając łbem o moją szyję. Bez jakiejkolwiek subtelności, ani ostrzeżenia.
– Przestań – syknęłam, odpychając ją łbem.
– Dlaczego? Nie lubisz tego?
– Naprawdę myślisz że to odpowiedni czas i miejsce? Nie jesteśmy same, chyba próbuje ci właśnie pomóc.
Patrzyła na mnie i jej spojrzenie wydawało mi się dzikie i odległe. Sięgnęła do mnie łbem, zatrzymałam ją skrzydłem, nacierała na nie, chrapy jej się rozszerzyły, wciągnęła mnóstwo powietrza.
– Przestań! – wrzasnęłam, odepchnęłam ją od siebie. Uniosła aż wargę, odsłaniając niewielkie kły.
Trzepnęła łbem, chowając go gwałtownie, pomiędzy przednie nogi: – Przepraszam!
– Miała wcześniej kły? – spytała Ennia.
– Nie wiem! Czasami zdarzają się też u klaczy, co z tego?!
– Kometa, miałaś już kły?
– Chyba nie…? Nie wiem... Mam taki mętlik w głowie. Wasz zapach... – odpowiedziała.
– To ważne żebyś powiedziała co ci dolega.
– I tak nie możecie pomóc! – krzyknęłam.
– Nie, nie... – Kometa cofnęła się, wciąż trzymając głowę w przednich nogach.
– Zmienia się w drapieżnika – powiedziała Ennia, zatrzymując Beerha ogonem, a gdy spojrzał na nią pokręciła głową. Już nawet będą się bali do niej podejść?
– Jesteście kompletnie bezużyteczni! – Przecięłam skrzydłami powietrze.
Kometa zaczęła gryźć przednie nogi, tuż nad kopytami.
– Co robisz?! – Podbiegłam do niej i chwyciłam ją za grzywę.
– Swędzi tak strasznie…
– Musisz się ukryć – Pociągnęłam ją za sobą: – Polecę do kogoś kto powinien się na tym lepiej znać, a ty na nas zaczekasz. – Objęłam ją skrzydłem, prowadząc w kierunku wyżyn, już jej głowa powędrowała do nóg: – I zostaw te nogi!
– Ivette, proszę... Jesteś za blisko – szepnęła, zbliżając głowę do mojej szyi, zacisnęła oczy, krzywiąc się i z trudem ją zabierając. Jej sierść na klatce piersiowej stała się czarna, ciemniejsza od mojej. Skręciłyśmy do lasu.
– Nie mogę... Po prostu... Przestań! – Odsunęła się gwałtownie wpadając na drzewo obok, uszkadzając przy tym korę. Przycisnęła do niego głowę, kładąc płasko uszy.
– Chodź.
– Nie….
– Musisz!
– Nie!
– Proszę… – Zbliżyłam do niej skrzydło, ale jeszcze jej nie dotykałam, wciskała czoło w pień, kręcąc przy tym łbem: – Próbuje ci pomóc. – Złożyłam je: – Naprawdę muszę to mówić żebyś zrozumiała?
Odsunęła się od drzewa, spojrzała na mnie z łzami w oczach.
– Już? – spytałam.
Przeszłyśmy kawałek, nie odzywając się do siebie. Po kilkudziesięciu krokach upadła na zad, przy wstawaniu tylne nogi zatrzęsły się jej i wylądowała z powrotem na ziemi. Pomogłam jej wstać, oparła się bez słowa, chwilami ciągnęłam po ziemi jej zad. Czym bliżej wyżyn tym szła coraz sprawniej. Ugryzła mnie w grzbiet, wbijając w ułamku sekundy głęboko zęby. Kwiknęłam z bólu i zaskoczenia, oderwałam ją szarpnięciem za grzywę, rzucając prosto na ziemię.
– Oszalałaś?!
– Mówiłam że cię skrzywdzę... – Zwiesiła głowę.
– No co ty? – parsknęłam ironicznie, leciała mi krew.
– Nie wiem co się dzieje, ale chcę żeby to się skończyło… – Zacisnęła oczy, kręcąc łbem.
– Dalej idziesz sama, choćbyś miała się tam doczołgać – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. Wreszcie skończył się las, a zaczęły wyżyny. Szła za mną, co jakiś czas się zatrzymując, wtedy też oddychała ciężej i nie raz się otrzepywała.
~*~
Położyłam się na przeciwko niej w jaskini. Jej sierść na całym brzuchu i klatce piersiowej sczerniała, nie mogła się powstrzymać żeby nie gryźć ciągle nóg w okolicy pęcin, owinęłam jej je naprawdę grubymi warstwami opatrunków. Straciłam jej morskie oczy na rzecz czerwonych. Ciągle mrugała i unikała kontaktu wzrokowego.
– Dasz radę tu zaczekać? – przerwałam ciszę.
– Nie... Nie wiem co zrobię… Ale… Chcesz mnie tu zamknąć? – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– To co? Mam cię związać?
– Nie, to jeszcze gorsze!
– Muszę cię tu zamknąć i lecieć po pomoc. – Wstałam.
– A strażnicy? Nie mogliby…?
– Nie chcę by ktokolwiek cię widział w tym stanie, nie rozumiesz?! – Obejrzałam się, słysząc kroki, jednorożce za nami przyszły.
– Pani, my z nią zostaniemy, w razie czego Beerh poda jej coś na uspokojenie, a ja mogę ją chwilowo oślepić, gdyby się na nas rzuciła – powiedziała Ennia.
– Ivette, przepraszam… – Kometa spojrzała na moją ranę na grzbiecie, którą zakrywałam skrzydłami.
– Muszę lecieć, może da się to jakoś zatrzymać – Poderwałam się od razu do lotu. Widząc z wysoka jak Beerh podchodzi bez lęku do Komety, w przeciwieństwie do Enni, jej krokom brakowało pewności.
~*~
Stado Heathcliffa strzegło swoich granic, więc jeśli chciałam od nich uzyskać pomoc, to powinnam się powstrzymać od wlatywania w sam środek ich terytorium, ale już to zrobiłam, za późno aby się wycofywać. Znalazłam Heather.
– Miło cię widzieć Ivette – Zakryła coś sobą, przesypując to piaskiem tylnymi kopytami: – Wyrosłaś.
– Potrzebuje twojej pomocy. Teraz. Chodźmy szybko w jakieś ustronne miejsce to wszystko ci powiem. – Ruszyłam już między palmy z daleka od innych koni.
– Sprawa musi być poważna. – Zawęszyła w powietrzu: – Inaczej dałabyś się przywitać na granicach?
– Masz rację. Moja… – Siostra? Na pewno nie tak chciałam ją od razu nazywać i wracać do punktu wyjścia, ale słowo partnerka byłoby jeszcze gorsze: – Znajoma miała wypadek z takim kryształem jak twój.
– Naprawdę? I co się z nią stało? – jej ton sugerował jakby próbowała wyłudzić od niej jakieś informacje. Położyłam w irytacji uszy.
– Zmienia się w coś.
– Zmienia? To nadal trwa? Powinna się zmienić od razu. W ciągu kilku sekund.
– Nie wiem jak to działa, wrzucili ją do rzeki i tam, we wodzie rozbił się kryształ, musiała się nałykać tej czerni w środku.
– To interesujące.
– Naprawdę? – spytałam z ironią.
– Zobaczę jak będę mogła ci pomóc, lepiej weźmy jeszcze takie trzy. – Pobiegła dokądś i wróciła z trzema zupełnie pomarańczowymi kryształami, nie dostrzegałam w ich wnętrzu choćby czarnej kropki: – To te same, uprzedzając pytania.
~*~
Wróciłam na miejsce pierwsza, Ennia czekała przed zamkniętą skałą grotą. Zmierzyłam ją podejrzliwym wzrokiem.
– Pani, nie mam najlepszych wieści... – zaczęła zmartwionym tonem, owijając ogon wokół tylnej nogi i spuszczając wzrok.
Heather akurat dobiegła.
– Przemiana już nastąpiła?
Ennia pokiwała powoli łbem.
– Wielka szkoda…
Coś uderzyło z hukiem w skałę. A potem ją porysowało od wewnątrz.
– Nie mów mi że to Kometa – zagroziłam.
– To ona. – Zamiast Enni odpowiedziała Heather, z pewną siebie postawą: – Możecie uśpić ją na krótką chwilę?
– Pójdę po Beerha. – Ennia poszła za grotę.
– Czyli wiesz co się z nią dzieje? – Odwróciłam głowę do Heather.
– Za chwilę wrócę, one już raczej jej nie pomogą, nie wiadomo czy w ogóle by pomogły, już się tego nie dowiemy. – Heather odłożyła trzy pomarańczowe kryształy obok mnie, zakradła się między drzewa. Miałam ochotę je rozbić, odsunęłam je od siebie skrzydłem.
Beerh przyłożył róg do szpary między skałą, a wejściem, które blokowała. Coś, nie chciałam wierzyć w to że to Kometa, szarpało go za róg do środka. Ennia zaświeciła już swoim rogiem, aż musiałam przymknąć oczy, ale wtedy przewróciło się. Rodzeństwo zaczęło siłować się ze skałą, podeszłam im pomóc.
Czarna postać, zsunęła się ze skały nieprzytomna, wypadając w wyjściu. Z pyska wystawały jej długie kły, z pęcin odstawały kostne, ostro zakończone wyrostki, przywodzące na myśl szpony. U przednich nóg dłuższe, u tylnych po dwa, krótsze i masywniejsze. Podeszłam bliżej, rozpoznając po długiej grzywie, szczotkach pęcinowych, oraz rysach pyska że to Kometa.
Zacisnęłam zęby. Pożałują tego. Cała piątka zdrajców.
– Zwiążcie jej nogi, będzie się rzucać jak się obudzi – zaskoczył mnie głos Heather: – Potem musimy zostać z nią same – zwróciła się do mnie.
~*~
Gdy jednorożce wróciły do stada, Heather przyniosła w pysku pakunek z liści. Już stąd poczułam zapach zwłok.
– Chyba oszalałaś…
– To świeże ciało, od Tiziany. Zginął niedawno, po waszej bitwie jak mniemam, rany w końcu go wykończyły – powiedziała Heather: – Już wyjaśniam. Kometa zmieniła się w mrocznego konia. Jak to zje to powinna się uspokoić. Przynajmniej do następnego głodu. W sam raz na podróż.
– Jaką podróż? – rzuciłam.
– Lepiej by zamieszkała z nami.
– Ona nigdzie nie pójdzie, należy do mnie! I nie będzie tego jadła! Upadłaś na głowę?! – Zasłoniłam ją sobą, unosząc nastroszone skrzydła i wyciągając głowę z przyciśniętymi już do szyi uszami.
– Inaczej nie wyciszysz furii.
– W lesie było mało innych zwierząt?
– Niestety nie pomoże nic innego, to musi być koń.
– Odnieś to z powrotem! I wynoś się stąd! – Tupnęłam.
– Złość ci w niczym nie pomoże, nie zmienisz tego co się stało. Zanim zaczniesz nas oceniać, musisz wiedzieć że nikt z nas nie chciał być nigdy potworem, przynajmniej większość, od dawien dawna nie polujemy na konie.
– Jak to polujecie?
– Powiedziałam że. Nie. Polujemy. Mamy inny sposób. Tak, chciała przez cały czas cię zjeść i nie tylko ciebie, to normalne kiedy odczuwamy głód. Czuję zapach twojej rany i jej zapach w środku tej rany, powinnaś ją oczyścić tak przy okazji – wyjaśniła: – Musimy zjadać konie, inaczej wpadamy w furię, a wtedy zabijamy wszystko co się rusza, dopóki nie zjemy mięsa koni.
Nic mnie to nie obchodziło że Heather jest mięsożercą. Że zostałyśmy same. Mogłabym nawet z nią walczyć, gdybym musiała. To wszystko to jakiś absurd!
– Miałaś jej pomóc! Po co przyniosłaś te cholerne kryształy?!
– Byłam ciekawa czy powstrzymają przemianę skoro jeszcze trwała, ale przybyłyśmy za późno, teraz jedynie mogą przywrócić jej dawny wygląd, ale nie zmienią natury, przemiana doszła do skutku i już zawsze pozostanie mrocznym koniem.
– Zrób coś żeby nim nie była!
– Ciężko mi sobie wyobrazić jak to przeżyje, urodziłam się mrocznym koniem i od początku żyłam w ten sposób, w pełni akceptując ten styl życia. Niektórzy z nas jednak wybierają inną drogę i zmieniają się w zwykłe konie. Niestety można przejść tylko jedną przemianę. Nawet jak ktoś chciał wrócić do bycia sobą, choć wyglądał dzięki kryształowi jak dawniej to nie mógł już jeść tego samego. I ona też nie będzie mogła.
– Urodziłaś się nim, tak? To po co to nosisz?
– Pomarańczowe kryształy oprócz przemian zapewniają też kamuflaż, spróbuj, powinien ci pomóc ukryć skrzydła i zmienić kolor twojej sierści. – Potoczyła jeden z kryształów do mnie. Zatrzymałam go kopytem, nacisnęłam na niego za mocno, aż się ukruszył.
– Są bardzo delikatne, łatwe do rozbicia. Musisz pamiętać że to tylko iluzja i kryształ tylko oszukuje oczy innych. Nadal mam kły i szpony, ale ich nie widać. Możesz sprawdzić, jeśli mi nie wierzysz.
Podeszłam do niej, uniosła przednią nogę, pozwalając mi ją dotknąć.
– Uważaj by się nie zranić.
Rzeczywiście poczułam w drodzę do pęciny jej szpony.
– Wszyscy pochodzimy od wspólnego przodka, konia właśnie, a kryształ nadaje pierwotny wygląd. Ale już nie po przemianie, po przemianie wraca do tego kim byliśmy po narodzinach, częściowo, jak już wspomniałam, przynajmniej tyle wynika z naszych doświadczeń i wiedzy. Dzięki nim nasz gatunek przetrwał, gdy pozostali próbowali nas zgładzić.
– To niczego nie udowadnia, jak Kometa go założy to też będzie tylko kamuflaż.
– Nie do końca, wszystkie cechy wygladu mrocznego konia naprawdę znikną, jednak wewnętrznie nadal pozostanie mrocznym koniem, tak można odrożnić przemienionych od reszty.
– A inne kryształy? Musi być taki który by to odwrócił.
– Prawdopodobnie żaden nie cofnie przemiany, ale możesz próbować.
– Gdzie je znaleźć? – Popatrzyłam na Kometę, zaciskając zęby, przez zbierające się w oczach łzy.
– W skupisku kryształów, oczywiście, jednorożce wskażą ci drogę, ja muszę już wracać. Zostawiam to tutaj.
Zerknęłam na kawałek czyjegoś ciała, ukryty w liściach, odłożyła go obok dwóch pomarańczowych kryształów. Przycisnęłam skrzydła do boków.
– W zamian za pomoc chcę byś nikomu nie mówiła kim jesteśmy, tyle mi wystarczy. I mam nadzieje że nadal mamy sojusz. Chcemy żyć w przyjaźni z waszym gatunkiem.
Przytaknęłam, a kiedy tylko się odwróciła, przetarłam łzy skrzydłem, już napuszonym.
⬅ Poprzedni rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz