piątek, 3 grudnia 2021

Wspomnienia cz.7

Nowa wersja – 27.06.2025r.


[Rosita]


– Perła przyprowadziła Rositę – oznajmiła mama.

Sheila stała nieruchomo, nadal nie potrafiąc otrząsnąć się z szoku.

– Zrozumcie że to Irutt – naciskała Thais: – To ostrzeżenie, a może Rosita z nią współpracuje?

– Irutt pomogła mi z poczucia winy… – przyznałam.

– Ta okrutna bestia? Ona nie jest zdolna do takich emocji.

– Czuje jej emocje, jesteście bardziej do siebie podobne niż ci się wydaje. Było jej mnie żal… 

– Irutt? Rosita, to musi być naprawdę ona? – Sheila odwróciła się do mnie, jej wyraz pyska zdradzał wyczerpanie, choć jeszcze chwilę temu nie była w ogóle zmęczona.

– Tak… Co się stało z twoją siostrą? – Cofnęłam uszy, czując całą sobą jej rozpacz.

– Czyli Irutt cię lubi? Jak silna może być?

– Może się zmienić we wszystko – odpowiedziała Thais: – Dlatego tak ciężko ją zabić.

Sheila spojrzała nagle na wejście do jaskini, gdzie czekała na nią dwójka zaklętych. Ogarnął ją niepokój. Popatrzyła po nas: – Przykro mi, ale dłużej nie możecie tu zostać.

– Odpowiedz mi chociaż na jedno pytanie o Rocio. – Zbliżyłam pysk do jej ucha: – Czy ktoś więzi twoją siostrę i cię szantażuje? – szepnęłam.

– Rosita, czas na was.

– Odpowiedz, proszę.

Pokręciła głową: – Rocio tu zostaję, a wam daje kilka dni by się stąd wynieść – Ruszyła do jaskini, zaklęci poszli za nią.

– Pomogę ci odzyskać Rocio, jak ty pomożesz mi zabić Irutt – zaproponowała Thais.

– Wiesz że nigdy tego nie zrobię.

– Nawet po tym co zrobiła twojej matce?


[Ivette]


Zanim Kometa się obudziła zdążyłam załatwić kilka spraw. Po drodze idąc do Devona.Tulił się ze swoją partnerką, łaskotał ją po szyi. Chichotała, odrywając lekko przednie nogi od ziemi przykrytej liśćmi. 

Wystarczyło bym się przy nich zatrzymała, a natychmiast przestali. Stanęli obok siebie, schylając głowy. Za nimi rosły drzewa, a za mną wznosił się klif. 

– Tak, pani? – odezwał się Devon.

– Poćwiczycie kilka ciosów z Kometą.

– My? – Lilia przeniosła na mnie zdziwione spojrzenie.

– Tak, wy. Oboje. Najpierw ty, potem Devon, o ile Kometa zdoła cię pokonać.

– Pani, ale ja...

– Jest w ciąży. – Devon osłonił ją własnym łbem.

– Który miesiąc? – Uniosłam wyżej głowę.

– Ostatnio straciliśmy źrebaka i... Lilia jest przecież opiekunką źrebiąt.

Jakby w stadzie były jakieś źrebaki.

– Nie o to pytałam. – Posłałam im ostrzegawcze spojrzenie, nakierowując uszy do tyłu.

– Chyba drugi – mruknęła Lilia, wbijając wzrok w ziemię.

– Skarbie...

– Przecież wiesz...

Wymienili się przygnębionymi spojrzeniami, jakbym z góry skazywała ich nienarodzonego bachora na śmierć.

– To zwykły trening, nic mu nie będzie, zwłaszcza że masz odbyć jedynie wstępną walkę z Kometą, a potem ocenisz jak sobie radzi z Devonem. – Popatrzyłam na niego, nie kryjąc niechęci: – Ty skupisz się na samej walce i uważaj by jej przy tym nie zranić.

– Tak, pani – odpowiedzieli oboje, Lilia nieco później niż Devon.

– Ruszajcie. – Odwróciłam się do nich tyłem, rozłożyłam skrzydła, wpatrując się wyzywająco w niebo nad klifem. Ich kroki i głosy powoli się oddalały, aż wreszcie zostawili mnie samą. 

Wszyscy mają już zajęcia, więc nikt nie powinien mnie zaskoczyć swoim przybyciem. To ja zaskoczę ich i samą Tiziane. A Kometa nie pozna mojej słabości, gdyby stado się mnie nie obawiało już by jej powiedzieli. 

Zacisnęłam zęby, biorąc głęboki oddech, po czym gwałtownie oderwałam się od ziemi silnym machnięciem skrzydeł. Uparcie trzymając łeb prosto. Już przecież to przerabiałam. 

Serce nie zamierzało zwolnić ani na chwilę, wykonywałam zbyt nerwowe machnięcia i trzymałam się zbyt blisko ziemi, po każdym kolejnym zerknięciu myśląc tylko o tym by w końcu postawić na niej kopyta. Nie jestem tchórzem. Choćbym miała zemdleć i tak wzniosę się wyżej. Tym razem nie odpuszczę. Muszę wygrać tę wojnę.


~*~


[Kometa]


Przebudziłam się nie słysząc obok oddechu Ivette, jakby jej nie było, bo po co miałaby ten oddech wstrzymywać?

– Ivette? – Uniosłam głowę, rozglądając się za nią. Zamiast niej napotkałam parę koni, obserwowali mnie.

– Oł... – Zamrugałam, ale po co mieliby to robić, nie jestem już w wąwozie. Poderwałam się gwałtownie: – Co się stało? – spytałam zbyt szybko, strzygąc nerwowo uszami. Przecież to nasz zastępca, znaczy… Teraz też tak jakby nim jestem… Bądź razie Devon i Lilia.

– Przywódczyni chciała byśmy z tobą poćwiczyli walkę – miał rudą grzywę i kasztanową sierść, jaśniejszą od mojej. Lilia była jasnosiwa, stała przy nim z zdołowaną miną, chyba ich nie pomyliłam, prawda? Devona na pewno nie, ale Lilie? Czy to na pewno była Lilia? Naprawdę starałam się zapamiętać imiona wszystkich, gdyby tylko nie było ich tak dużo.

– Dlaczego?

– Po prostu nam kazała.

– Proszę, tylko uważaj na mój brzuch, jestem w ciąży – dodała chyba Lilia.

 W ciąży? W ciąży, co to znaczy? Zapatrzyłam się na chwilę na ziemię, ale nie znajdę w niej odpowiedzi, ani na ich pyskach, ani gdziekolwiek indziej. Dlaczego muszę wszystkim udowadniać że jestem jak mały źrebak, który zupełnie nic nie wie o świecie?

– Kometa? – przerwał ciszę Devon.

 To jakaś choroba? Coś z brzuchem? Nie mogę teraz się ośmieszyć, przynajmniej Ivette twierdziła że to robię gdy pytam o proste rzeczy, a to chyba jedna z tych prostych? Chciała bym zadawała jej te wszystkie pytania, oczywiście w tajemnicy.

– A... A może nie powinnaś walczyć...? – Popatrzyłam trochę po Lilii, trochę po Devonie.

– Właściwie to...

– Ani trenować... – przerwałam mu, nie bardzo mogąc opanować stres: – W tym stanie chyba nie jest dobrze trenować. Nie podczas choroby...

– Uważasz że to choroba, tak? – spytała ostro Lilia.

– Nie wiem...

– Jak ono umrze to będzie twoja wina. – Zapłakała nagle, wtulając się w Devona.

Otworzyłam szerzej powieki.

Devon spoglądał na mnie z urazą w brązowych oczach.

Spuściłam głowę. 

– W porządku, ja... – Tylna noga właśnie strzeliła mi w ziemię i zawisła nad nią, położyłam po sobie uszy, kryjąc ją za ogonem, poczułam jak łapie mnie w nią skurcz, nie mogłam jej już wyprostować: – Ja... Powiem Ivette że walczyłyśmy, bo wcale nie musisz... Nie możesz...

– Skarbie, połóż się i skup się na drugim zadaniu. Nic mu nie będzie.

Lilia mu przytaknęła.

– A my zacznijmy. – Stanął dęba, odskoczyłam przed jego ciosem, próbując rozpaczliwie złapać równowagę, ale i tak wywróciłam się na bok, przez nogę. Zupełnie już zesztywniałą.

– Co ci jest? – Pomógł mi wstać, dźwignęłam się jedynie na przednie nogi, nie wiedząc jak poderwać te tylne: – Słabo ci?

– Nie, ja...

– Słyszałam że ma coś z tylnymi nogami – dodała Lilia, wycierając lecące łzy o przednie nogi.

– Jakoś mnie to nie dziwi że Ivette kazała ci walczyć – powiedział Devon.

– Nie kazała, ja sama chciałam. To minię... Za chwilę. Najwyżej kilka minut.

– Wiem że zastępczyni wypada walczyć, ale w twoim przypadku to nie najlepszy pomysł.

– Ja nie wiedziałam... Znaczy ja... – Już za późno by udawać że wszystko wiem.

– Jak to nie wiedziałaś? Niepełnosprawne konie nie walczą właśnie dlatego że się do tego nie nadają, są oczywiście wyjątki, ale w twoim przypadku niestety powinnaś sobie odpuścić. Jest mnóstwo rzeczy do których możesz się przydać. Zastępca akurat nie musi być silny fizycznie. 

Zrozumiał to całkowicie inaczej i przy okazji powiedział coś czego nie chciałam przyjąć do wiadomości. Chcę chronić Ivette, nie wyobrażam sobie żeby walczyła, a ja tymczasem gdzieś się ukrywała, zastanawiając się czy wróci z tego żywa. 

– To nie zdarza się zbyt często. Będę walczyć.


[Ivette]


Doleciałam aż do klifu – zbyt gwałtownie, cała się trzęsąc i upadając przy lądowaniu. To takie żałosne. 

Przycisnęłam skrzydła do boków, mój ogon wciąż wisiał nad krawędzią, odkąd od kilkunastu minut próbowałam uspokoić oddech, zaciskając zęby, w ogóle się uspokoić. Muszę jeszcze stąd zlecieć. Nie ma mowy żebym zeszła na pieszo.

– Ivette? – Usłyszałam trzask łamanych pod kopytami gałązek i liści, których było mnóstwo w lasku wychodzącym na polanę tuż za mną, za klifem. Kometa. Nie może mnie zobaczyć w takim stanie. 

Poderwałam się, zbliżając się ku zejściu w dół. Przecież już... Zresztą nie zdążę. Rozpostarłam skrzydła, przy obrocie od razu przekraczając krawędź, inaczej nigdy by się to nie udało. Serce przestało na moment bić i nawet już nie oddychałam, stłumiłam krzyk, nie dając rady otworzyć oczu, tylko dzięki rozpostartym sztywno skrzydłom, poszybowałam w dół, czując zbyt dobrze przepływ powietrza. Zderzyłam się z ziemią czubkami przednich kopyt, lądując na nadgarstkach. Serce próbowało wyrwać mi się z piersi, wciąż zaciskałam powieki. Naprawdę jestem tak słaba? Tak żałosna?

Wstałam momentalnie, słysząc jak Kometa wychodzi zza drzew, nie zdążyłam jeszcze złożyć skrzydeł, natrafiając na jej zatroskane spojrzenie.

– Ivette, coś ci się stało? – Podbiegła.

– Oczywiście że nie – parsknęłam wściekle, uderzając w własne boki skrzydłami podczas ich składania, uniosłam głowę.

– Cała drżysz. – Objęła mnie nagle łbem, nie dając mi czasu na reakcje: – Słyszę jak szybko bije ci serce.

– Puść. – Mój głos stracił na sile, jakby... Nie chciałam żeby puściła.

– Chodź. – Zaciągnęła mnie do lasu, nie wypuszczając z uścisku. Zatrzymałyśmy się pomiędzy drzewami. Dotknęła delikatnie grzbietu pomiędzy moimi skrzydłami, przeczesując sierść jedynie czubkiem pyska. Położyłam się, żeby nie widziała jak nogi się pode mną uginają, przycisnęłam mocniej skrzydła do boków, czując znajomy ból w łopatce i dawno temu złamanym skrzydle, wbijające się gałązki, nie pozwalające się wyplątać, a potem... Jak już się udało, nie mogłam znów się wznieść, spadałam z gałęzi na gałąź, łamały się pode mną z trzaskiem, aż...

Kometa zaczęła muskać mnie zębami po grzbiecie, ocierając przy tym swoim miękkim policzkiem. Powinnam ją teraz przepędzić. Jak... Dlaczego to takie relaksujące? Rozłożyłam skrzydła, gdy próbowała wcisnąć pod nie pysk, dając jej się poskubać po bokach.

– Podoba ci się? – szepnęła.

Milczałam. Głupie pytanie.

– Jak poszedł ci trening? – To normalne że... Oczywiście że tak, mnóstwo koni się iskało w geście przyjaźni. Tylko dlaczego z Feniks tego nie robiłam? Ani z nikim innym.

– Nie najlepiej, zestresowałam się i jedna z nóg odmówiła mi posłuszeństwa... Bo... Nie wiedziałam i wciąż nie wiem co to ciąża... Zgadywałam że choroba. Chociaż teraz jak o tym myślę mówili coś o nim więc...  – Jej ruchy stały się zbyt szybkie i zbyt nerwowe.

– Ma w sobie źrebaka – powiedziałam.

– Więc powiedziałam że jej źrebię to choroba?!

Oparłam głowę o jej kłąb, skrzywiła się pewnie na myśl o tym co tam nagadała, słyszałam jak szybko bije jej serce.

– Jak ono się tam zmieściło?

– Normalnie, na początku źrebak jest tak mały że aż niewidoczny, rozwija się, nabiera prawidłowych kształtów, rośnie, aż w końcu przychodzi na świat. 

Po jej minie widziałam że to o wiele za mało by zrozumiała, więc powiedziałam jej o całej reszcie.

– Więc to tata miał na myśli…

– Po co w ogóle mówiła ci o ciąży?

– Bała się… Że mu się coś stanie – powiedziała to tak jakby nagle ją olśniło: – Muszę ją przeprosić.

– Nie trenowałaś z nią?

– N-nie – wydusiła z siebie: – A Devon w ogóle się nie starał, jak tylko dowiedział się co mi jest i... Uznał że nie nadaje się do walki, ale...

– Pożałują tego. – Wstałam, zaciskając zęby. Naprawdę nikt już sobie ze mnie nic nie robił?

– Obiecałam że ci o tym nie powiem – powiedziała szybko Kometa, patrząc mi prosto w oczy, strzygąc nerwowo uszami: – Odpuść im. – Przywarła łbem do mojej szyi. Wypuściłam z chrap powietrze, walcząc z nagłą ochotą by ją dotknąć.

– Jesteś niemożliwa. – Wtuliłam głowę w jej grzywę, czując jej przyjemny zapach. Zniżyła głowę do mojej klatki piersiowej, z czułością przesuwając pyskiem wokół blizny po sztylecie, wsunęłam pysk pod jej grzywę, zamknęłam oczy. Skrzydła luźno wisiały po bokach, jeszcze nie dotykając przy tym leśnego poszycia. 

Nagle usłyszałam czyjeś kroki, odepchnęłam ją od siebie skrzydłem, dostrzegając w półmroku Serafine.

– Pani. – Niedbale się pokłoniła i zaczęła od razu mówić: – Nie zamierzam dłużej czekać, aż przestaniesz być zajęta. Musimy porozmawiać.

– Chyba jasno dałam ci do zrozumienia co masz robić. – Wyprostowałam się, poprawiając skrzydła i piorunując ją wzrokiem.

– Nie możemy walczyć z Tizianą, jest...

– Jeśli nie zaatakujemy pierwsi, to ona nas zaatakuje.

– Stado nie jest na to gotowe, nie widzisz tego? Po co się do niej zbliżamy?

– Mam serdecznie dosyć jałowych terenów.

– Ivette, może faktycznie powinniśmy zaczekać? – Kometa zbliżyła głowę do mojego boku, odsunęłam ją skrzydłem, nie patrząc w jej oczy, bo nie chciałam jej tak naprawdę odtrącać, ale jednocześnie czułam że to niewłaściwe, zwłaszcza zachowywać się tak przy Serafinie. Jej ciągłe śledzenie nas wzrokiem doprowadzało mnie do szału.

– Zostaw nas same!  – krzyknęłam: – Nie ty jesteś zastępczynią, nie będę tego z tobą omawiać! – Ruszyłam prosto na nią, nie zamierzała ustąpić mi z drogi, ani się cofnąć, patrzyłyśmy na siebie wrogo: – Nie jesteś tu nikim ważnym.

– Przez zimę stado osłabło, wiesz ilu zginie? W ogóle cię to obchodzi? 

– Dlatego będziemy walczyć, albo wykończymy Tizianę, albo Tiziana wykończy nas. A teraz zejdź mi z oczu. – Podrzuciłam łbem, wskazując jej kierunek powrotny.

Odeszła, nie racząc się pokłonić.

– Znowu... – Odwróciłam głowę do Komety, z położonymi w złości uszami.

– Jestem po twojej stronie – zaprzeczyła od razu: – Nie chcę by coś ci się stało. W wojnie międzystadnej konie się zabijają, prawda?

Co się ze mną dzieje? Nie mogę tego czuć.

– Nie wiesz co to ciąża, ale już wiesz co to wojna?! – Tupnęłam, zbliżając się do niej, może specjalnie robi ze mnie idiotkę, przycisnęłam czoło do jej czoła napierając, zamiast się wycofać, przysiadła na tylnych nogach. Zastanawiałam się czy zrobiła to z własnej woli czy znów straciła nad nimi kontrolę.

– Bo... Tata mi o niej wspomniał, mnóstwo razy, w swoich opowieściach...

Nasze wcześniej położone uszy spotkały się ze sobą gdy obie je postawiłyśmy, chrapy zresztą też stykały się ze sobą, a oczy były zbyt blisko by dobrze na siebie spojrzeć. Odsunęłam się. Zdawało mi się że patrzy na mnie z czułością, lekko się uśmiechając. Odwróciłam głowę. 

– Ivette…

– Nie dotykaj mnie przy innych. Chyba potrafisz to uszanować?

– Potrafię… – Spuściła głowę.

– Nie jestem na to gotowa – przyznałam wtulając pysk w jej policzek, nie mogąc znieść jej nagłego przygnębienia.


~*~


Po kilku tygodniach ciągłego przemieszczania się, w końcu prowadziłam stado prosto do domu. Planowałam przejść obok naszych gór i zaatakować tam gdzie zaczynał się las prowadzący na równinę. Tylko że Tiziana czekała wraz z kilkudziesięcioma końmi zaraz przy górach. Ktoś ich ostrzegł. Zacisnęłam zęby, kładąc uszy.

– Nie będziesz walczyła, schowaj się – zdecydowałam, patrząc w zatroskane oczy Komety, nim się odezwała, zarżałam, dając znak do ataku. Wzbiłam się do lotu, ćwiczyłam to tyle razy i wciąż nie pozbyłam się lęku, mimo że całą sobą skupiłam się na Tizianie i Vumbim. Za mną, na dole dwa stada wymieszały się ze sobą, zderzając się, kopiąc się i gryząc, niektórzy mijali po drodze już walczących, atakując jak najbliżej wrogich przywódców. Otaczał nas piach, jego kłęby unoszące się w powietrzu i świeży zapach krwi.

Zapikowałam prosto na Vumbiego, wstrzymując przy tym oddech, podwoiło mi się przed oczami. To wszystko przez ten irracjonalny strach. Odskoczył, trzasnęłam go skrzydłem, obróciłam, obrywając w głowę jego tylnymi kopytami. Mógł skręcić mi kark…

Padłam na ziemię, zdając sobie sprawę że nie zdążę już zareagować. Tiziana właśnie miała wbić kieł, dzierżony przez nią w pysku, w moje gardło. Kometa złapała za lianę przytwierdzoną do niego, dosłownie w ten ostatni ułamek sekundy. Wyrwała go jej. Spojrzały na siebie przelotnie, poderwałam się, dopadając do Tiziany, odskoczyła, znikając w tłumie walczących. Odwróciłam się, Kometa właśnie osłoniła mnie przed ciosem Vumbiego, obrywając przy tym w głowę.

Poderwałam się do lotu, podczas gdy ona się otrząsała, Vumbi pociągnął za jej grzywę uderzyłając jej łbem w drzewo. Wylądowałam, z impetem, kopytami na jego grzbiecie, buchając z wściekłości powietrzem z chrap. Oczywiście chciałam połamać mu kręgosłup, jak na złość okazał się wytrzymalszy niż przypuszczałam, stracił jedynie równowagę. Stałam na nim, docisnęłam go jeszcze, zlatując z niego przez szarżującą Tiziane z pękniętą, ostro zakończoną, długą kością w pysku.

Zdaje się że jednak coś mu uszkodziłam. Nie mógł się podnieść, a Tiziana porzuciła broń i naszą walkę ze względu na niego. Mogłabym ją teraz zabić. A inni tymczasem wykończyliby ranną Kometę 

Stała pośrodku tego wszystkiego, jakby czekała aż ktoś ją zaatakuje. Właśnie na nas biegli. Rzuciłam się na grzbiet najbliższego, gniadego ogiera, powalając go. Trzaśnięciem skrzydła rozbiłam mu głowę o ziemię. Stanęłam przy nim dęba, siłując się z siwym. Machnęłam skrzydłami, wreszcie odpychając go przednimi nogami na trzeciego z nich. Zawróciłam do Komety.

– Tędy... – Popchnęłam ją, w kierunku dwójki strażników, dobijających jedną z klaczy Tiziany. Przymykała jedno z oczu, do którego strużką spływała krew. Trzepnęła łbem, chwiała się i prawie już zataczała. Liczyłam iż to chwilowe otępienie.

– Idź – parsknęłam.

– Nie zostawię cię... – Stanęła twardo na nogach: – Muszę cię chronić... – szepnęła.

– Do niczego się nie przydasz w tym stanie, rozumiesz?! – Odepchnęłam ją skrzydłem w stronę strażników.

– Wystarczy!!! – Wtem żeński, silny głos przebił się przez hałas, zapadła cisza. Zaprzestali się wzajemnie zabijać, kurz powoli opadał. Zapach krwi stawał się wyraźniejszy, kiedy nie mieszał się już z bitewnym pyłem. Ktoś stał na wzniesieniu, coraz lepiej widoczny. Znałam ten głos bardzo dobrze...

– Obie nasze strony ucierpiały!

 A jednak... Mojej matki nie da się zabić. 

– Oba stada są równie silne. Zanim rozstrzygniemy komu należy się równina oraz dolina, pozabijamy się wzajemnie – dodała donośnie matka. Zrobiło mi się ciepło na jej widok, tak niespodziewany i oderwany od rzeczywistości, którą musiałam przyjąć z bólem, tymczasem ta rzeczywistość okazała się nieprawdziwa. Ona żyła... Wcale jej nie straciłam...

– Proponuje podzielić terytorium na pół – dopowiedziała po chwili, kierując te słowa do Vumbiego i Tiziany. Wyglądała inaczej, nie tak jak powinna. Miała dość rozległe gojące się już oparzenia i opatrunek na kłębie. Uciekła z pożaru?

– A ja... – zaczął Vumbi, robiąc gwałtowny krok ku niej, rozpostarłam skrzydła gotowa do ataku.

– Ona ma rację – wtrąciła Tiziana, podnosząc wyżej głowę, w kierunku swojego stada, starając się z każdym nawiązać kontakt wzrokowy, chociaż na ułamek sekundy.

– Żartujesz sobie? – Vumbi podszedł do jej boku: – Żartujesz?!

– Chciałam wam wynagrodzić bolesną przeszłość, ale tak naprawdę skupiamy się tylko na niej. To męczące i niepotrzebne. Dla mnie to męczące, nigdy nie chciałam angażować się w ten konflikt... Ale, chciałam spełnić oczekiwania mojej rodziny.

– Hipokrytka! Sam stanę na czele stada, zamiast ciebie. – Vumbi wystąpił przed nią.

– Chaos ma racje, podzielmy terytorium na pół – zaproponowała: – Wasza wola – zawołała donośniej do stada unosząc się na tylnych nogach, nawet to nie pomogło jej stać się wyższą.

Kometa wzięła, głośno, głębszy oddech, zwracając na siebie przynajmniej moją uwagę.

– To nasz dom, to oni nam go odebrali! – wtrącił Vumbi.

– Nie wiem co zrobił wam mój ojciec, ale nikt z nas nic wam nie odebrał, cała ta walka traci sens i nigdy nie powinna zaistnieć – odparła mama głosem nie pozostawiającym wątpliwości. 

Konie szeptały między sobą, zaczęli zdawać sobie sprawę z poniesionych ofiar. To ja powinnam tam stać i powstrzymać tę wojnę. Albo ostatecznie wygrać. Nie wiele brakowało, wystarczyłoby zabić Tizianę i Vumbiego. 

Sprzeciwili się Vumbiemu, zbierając się do odejścia. Nie zrezygnowaliśmy ze wzajemnej niechęci. Parę krzywych spojrzeń, ostrzegawczych kwiknięć i tupnięć towarzyszyło oddalającym się wrogim koniom.

– Mój ojciec był też ojcem twojego syna, powinnaś wziąć to pod uwagę, i nagle co?! Stanęłaś po stronie córki naszego największego wroga?! Wyrzuty sumienia? Wcześniej... – dodał Vumbi do Tiziany, milknąc wraz z dostrzeżeniem mojej osoby. Tiziana wpatrywała się w ziemię, wyglądając przy tym na zamyśloną. Odeszli jako ostatni. Ruszyłam do matki...


[Rosita]


 Czekałam na zboczu, dopiero jak wrogie stado zaczęło odchodzić, weszłam nieco bliżej szczytu, oglądając się jeszcze za nimi. Czy mnie zauważyli? 

Mama skinęła mi łbem – już o tym rozmawiałyśmy, chciała by stado w końcu mnie zaakceptowało, ale jakoś nie mogłam stanąć przy niej i dać się zauważyć reszcie koni. Już nie chodziło nawet o moc, a o... 

Usłyszałam czyjeś kroki z drugiej strony wzniesienia... Ivette, zmierzającą do nas, z obcą – kasztanową klaczą, u której odczułam silny pokład mieszanych emocji – strachu i radości. Zacisnęła wargi w obawie, kuląc uszy. Nagle przyspieszyła.


[Ivette]


Zignorowałam obecność Rosity, to nie miało teraz żadnego znaczenia. Przyspieszyłam kroku. Matka zaczęła do nas schodzić. Niespodziewanie Kometa mnie wyprzedziła. Ot tak. Dobiegła pierwsza.

– Mamo... – wtuliła się w MOJĄ matkę, biorąc głębszy oddech, jakby podczas biegu go wstrzymywała. 

Wszystko stało się jasne, zdradziła mnie…



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz