[Rosita]
Thais już zeszła po kawałku podłoża, ukośnie schodzącego w dół. Jeszcze się wahałam. Słysząc jak mama i Sheilia właśnie wracają, zbiegłam po nim. Ogier uniósł je mocą przytwierdzając z powrotem, jakby nigdy nie zostało naruszone.
– Musisz to założyć. – Thais podała mi zielony kryształ: – Inaczej nie będzie cię słuchać. – Założyła mi go, bo zamiast się odezwać stałam jak wryta. Ciemność rozświetlały jedynie świecące pnącza.
– Chodź. – Thais przekroczyła wejście do jaskini przepełnionej światłem księżyca. Wbiegłam za nią. Tylko przez to że mama zaczęła mnie wołać, wraz z Sheilą.
Zatrzymałam się tuż przy leżącej na ziemi jasnosiwej klaczy, jej kremowa grzywa sięgała trochę poza łopatkę, ciało było całe w bliznach, a złote oczy wydawały się martwe. W klatkę piersiową wrósł zielony kryształ, tuż obok niego wisiał czerwony, zawieszony na jej szyję. Nie czułam od niej nic. Czy ona...?
Dopiero jak zbliżyłam pysk, uderzyło o niego ciepłe powietrze wydostające się z jej chrap.
– Rocio nie ma już świadomości, możesz jedynie wydawać jej polecenia, w tym zadawać pytania – powiedziała Thais, stając za mną. Czułam że mówi prawdę.
– Ma… – urwałam, nie potrafiąc się jeszcze na to zdobyć.
– Musisz się zwracać do niej po imieniu – wtrąciła Thais.
Tak było łatwiej.
– Rocio, chcę żebyś uwolniła się od tego kryształu.
Nic się nie stało, nawet nie drgnęła, zebrały mi się łzy w oczach.
– Tego akurat nie może zrobić – powiedziała Thais beznamiętnym tonem.
– Rocio, jak się pozbyć kryształu, który utknął ci w ciele?
– Róg jednorożca może wyciągnąć kryształ – odpowiedziała pustym głosem.
– W jaki sposób? – Łzy rozmazały wszystko wokół. Może to lepiej że dłużej nie musiałam patrzeć na to co jej zrobili.
– Jednorożce posiadają tą wiedzę.
– Jednorożce – powtórzyła z nienawiścią Thais: – Okrutne bestie.
– Chodź ze mną – poprosiłam.
Rocio wstała, podchodząc całkiem blisko, przełknęłam łzy, idąc z nią ku wyjściu.
– Tego nie było w umowie. – Thais zablokowała je sobą: – Co ty wyprawiasz?
– To…
– Nie ważne kim ona dla ciebie jest. Rocio zostaje tutaj. – Złapała za kryształ, od razu przytrzymałam go zębami, siłowałyśmy się. Ruszałam na Thais, za każdym razem kiedy czułam jak mi się wyślizgiwał, kręciłyśmy się w kółko. Rocio chodziła za mną. Kazałam pnącza wyrosnąć wokół nóg Thais, by nagle przewrócić ją nimi na ziemię. Nim wybiegłam złapała za mój ogon.
– Uciekaj! – krzyknęłam do Rocio.
Minęła nas, wydostając się na korytarz.
– Nic ci to nie da.
Obejrzałam się na Thais: – Dla… Dlaczego? Więzisz jedną z nas? – spróbowałam przemówić jej językiem.
– Sama się na to zgodziła.
– Nie… Nieprawda. – A jednak czułam że mówiła prawdę.
– Żałuje że wam o tym powiedziałam.
Rocio biegała w korytarzu poza jaskinią, wokół ścian, co chwilę na nie nacierając.
– Zostawiłabyś bliską osobę w takim stanie? – spytałam.
– Jest ci zupełnie obca.
Nagle Rocio zaszarżowała na ogiera, wywróciła go, zaczęła dusić.
– Co ty robisz?! – Szarpnęłam się Thais.
– Uciekam – odpowiedziała Rocio.
Thais w końcu puściła mój ogon, wybiegłam łapiąc Rocio za grzywę. Ślizgałam się jedynie kopytami po podłożu, próbując ją odciągnąć, nie wyglądała na silniejszą ode mnie, ale ani drgnęła.
– Zostaw go!
Puściła ogiera, stając obok niego nieruchomo: – Ucieczka jest niemożliwa.
Kaszlał, schyliłam do niego głowę. Thais szarpnęła za mój naszyjnik, niemal wywracając.
– Wiesz że ona nie wykona niczego samodzielnie? Nie zaspokaja swoich podstawowych potrzeb bez polecenia. Uciekałaby cały czas, aż padłaby z wyczerpania. Dopóki by cię nie zobaczyła kryształ by nie zadziałał.
– Przepraszam… – wymamrotałam.
Zerwała mi kryształ z szyi. Ogier podniósł się na równe nogi.
– Co to było? – spytał szeptem Thais.
– Musimy wyjść niezauważone.
– Tormey, otwórz wreszcie. – Nad nami zabrzmiał głos Sheili.
– Czeka tu od dobrych kilku minut, siostro – szepnął Tormey: – Będziesz miała przechlapane.
– Wpuść ją…
– Ty to zrobisz, mnie w to nie mieszaj. – Nagle zdjął jej czerwony kryształ z szyi, oddalając się w głąb tunelu.
– Tormey… – zawołała szeptem Thais.
– Ona ci go zdjęła. – Rzucił kryształ pod moje nogi.
– Tak było – szepnęła Thais patrząc na mnie: – Tylko wtedy nie powiem że próbowałaś uciec z Rocio.
– Tormey – upomniała się Sheila.
Rocio zawróciła do jaskini z zerwanym stropem. Patrzyłam na nią zdezorientowana. Thais nie wydała jej żadnego polecenia, a to ona trzymała w pysku naszyjnik z zielonym kryształem. Okłamała mnie? Ale przecież bym to wyczuła.
Strop nad nami gwałtownie się oderwał, powoli opadając w dół. Odsunęłam się robiąc mu miejsce.
– Załóż kryształ – powiedziała szybko Thais. Chwyciłam go szybko. Sheila wylądowała pomiędzy nas z rozpostartymi skrzydłami, kiedy je złożyła zniknęły.
– Tym razem będę cię kryła, nie wiem co by z tobą zrobiła. – Sheila wzięła ode mnie kryształ i założyła go Thais.
– Kto? – zapytałam.
– Sheila mówiła do mnie – oznajmiła Thais.
– Chodziło mi o…
Thais wskazała na strop.
Spojrzałam w górę, mama pochylała się nad otworem, cofnęłam uszy, choć nic nie powiedziała. Czułam jej niepokój.
[Ivette]
Zanim Kometa się obudziła zdążyłam załatwić kilka spraw. Ajiri wciąż nie poradziła sobie z jednym prostym zadaniem, jak wyszkolenie w końcu Petry – bo to ją wybrałam jako pierwszą – na opiekunkę zdrowia. Rzuciłam jej tylko krótkie "pospiesz się", po drodze spotykając się z Devonem. Tulił się ze swoją partnerką, łaskotał ją po szyi. Chichotała, odrywając lekko przednie nogi od ziemi przykrytej liśćmi.
Wystarczyło bym się przy nich zatrzymała, a natychmiast przestali. Stanęli obok siebie, schylając głowy. Za nimi rosły drzewa, a za mną wznosił się klif.
– Tak, pani? – odezwał się Devon.
– Poćwiczycie kilka ciosów z Kometą.
– My? – Lilia przeniosła na mnie zdziwione spojrzenie.
– Tak, wy. Oboje. Najpierw ty, potem Devon, o ile Kometa zdoła cię pokonać.
– Pani, ale ja...
– Jest w ciąży. – Devon osłonił ją własnym łbem.
– Który miesiąc? – Uniosłam wyżej głowę.
– Ostatnio straciliśmy źrebaka i... Lilia jest przecież opiekunką źrebiąt.
Jakby w stadzie były jakieś źrebaki.
– Nie o to pytałam. – Posłałam im ostrzegawcze spojrzenie, nakierowując uszy do tyłu.
– Chyba drugi – mruknęła Lilia, wbijając wzrok w ziemię.
– Skarbie...
– Przecież wiesz...
Wymienili się przygnębionymi spojrzeniami, jakbym z góry skazywała ich nienarodzonego bachora na śmierć.
– To zwykły trening, nic mu nie będzie, zwłaszcza że masz odbyć jedynie wstępną walkę z Kometą, a potem ocenisz jak sobie radzi z Devonem. – Popatrzyłam na niego, nie kryjąc niechęci: – Ty skupisz się na samej walce i uważaj by jej przy tym nie zranić.
– Tak, pani – odpowiedzieli oboje, Lilia nieco później niż Devon.
– Ruszajcie. – Odwróciłam się do nich tyłem, rozłożyłam skrzydła, wpatrując się wyzywająco w niebo nad klifem. Ich kroki i głosy powoli się oddalały, aż wreszcie zostawili mnie samą.
Wszyscy mają już zajęcia, więc nikt nie powinien mnie zaskoczyć swoim przybyciem. To ja zaskoczę ich i samą Tiziane. A Kometa nie pozna mojej słabości, gdyby stado się mnie nie obawiało już by jej powiedzieli.
Zacisnęłam zęby, biorąc głęboki oddech, po czym gwałtownie oderwałam się od ziemi silnym machnięciem skrzydeł. Uparcie trzymając łeb prosto. Już przecież to przerabiałam.
Serce nie zamierzało zwolnić ani na chwilę, wykonywałam zbyt nerwowe machnięcia i trzymałam się zbyt blisko ziemi, po każdym kolejnym zerknięciu myśląc tylko o tym by w końcu postawić na niej kopyta. Nie jestem tchórzem. Choćbym miała zemdleć i tak wzniosę się wyżej. Tym razem nie odpuszczę. Muszę wygrać tę wojnę.
[Kometa]
Przebudziłam się nie słysząc obok oddechu Ivette, jakby jej nie było, bo po co miałaby ten oddech wstrzymywać?
– Ivette? – Uniosłam głowę, rozglądając się za nią. Zamiast niej napotkałam parę koni, obserwowali mnie.
– Oł... – Zamrugałam, ale po co mieliby to robić, nie jestem już w wąwozie. Poderwałam się gwałtownie: – Co się stało? – spytałam zbyt szybko, strzygąc nerwowo uszami.
– Przywódczyni chciała byśmy z tobą poćwiczyli walkę – odpowiedział ogier z rudą grzywą i kasztanowatą sierścią. Jasnosiwa klacz stała przy nim z zdołowaną miną. Devon i Lilia, tak Ivette mi ich przedstawiała i jeszcze wiele innych koni też. Naprawdę starałam się zapamiętać imiona wszystkich, gdyby tylko nie było ich tak dużo.
– Dlaczego?
– Po prostu nam kazała.
– Proszę, tylko uważaj na mój brzuch, jestem w ciąży – dodała Lilia.
W ciąży? W ciąży, co to znaczy? Zapatrzyłam się na chwilę na ziemię, ale nie znajdę w niej odpowiedzi, ani na ich pyskach, ani gdziekolwiek indziej. Dlaczego muszę wszystkim udowadniać że jestem jak mały źrebak, który zupełnie nic nie wie o świecie?
– Kometa? – przerwał ciszę Devon.
To jakaś choroba? Coś z brzuchem?
– A... A może nie powinnaś walczyć...? – Popatrzyłam trochę po Lilii, trochę po Devonie.
– Właściwie to...
– Ani trenować... – przerwałam mu, nie bardzo mogąc opanować stres: – W tym stanie chyba nie jest dobrze trenować. Nie podczas choroby...
– Uważasz że to choroba, tak? – spytała ostro Lilia.
– Nie wiem...
– Jak ono umrze to będzie twoja wina. – Zapłakała nagle, wtulając się w Devona.
Otworzyłam szerzej powieki.
Devon spoglądał na mnie z urazą w brązowych oczach.
Spuściłam głowę.
– W porządku, ja... – Tylna noga właśnie strzeliła mi w ziemię i zawisła nad nią, położyłam po sobie uszy, kryjąc ją za ogonem, poczułam jak łapie mnie w nią skurcz, nie mogłam jej już wyprostować: – Ja... Powiem Ivette że walczyłyśmy, bo wcale nie musisz... Nie możesz...
– Skarbie, połóż się i skup się na drugim zadaniu. Nic mu nie będzie.
Lilia mu przytaknęła.
– A my zacznijmy. – Stanął dęba, odskoczyłam przed jego ciosem, próbując rozpaczliwie złapać równowagę, ale i tak wywróciłam się na bok, przez nogę. Zupełnie już zesztywniałą.
– Co ci jest? – Pomógł mi wstać, dźwignęłam się jedynie na przednie nogi, nie wiedząc jak poderwać te tylne: – Słabo ci?
– Nie, ja...
– Słyszałam że ma coś z tylnymi nogami – dodała Lilia, wycierając lecące łzy o przednie nogi.
– Jakoś mnie to nie dziwi że Ivette kazała ci walczyć – powiedział Devon.
– Nie kazała, ja sama chciałam. To minię... Za chwilę. Najwyżej kilka minut.
– Wiem że zastępczyni wypada walczyć, ale w twoim przypadku to nie najlepszy pomysł.
– Ja nie wiedziałam... Znaczy ja... – Już za późno by udawać że wszystko wiem.
– Jak to nie wiedziałaś? Niepełnosprawne konie nie walczą właśnie dlatego że się do tego nie nadają, są oczywiście wyjątki, ale w twoim przypadku niestety powinnaś sobie odpuścić. Jest mnóstwo rzeczy do których możesz się przydać. Zastępca akurat nie musi być silny fizycznie.
Zrozumiał to całkowicie inaczej i przy okazji powiedział coś czego nie chciałam przyjąć do wiadomości. Chcę chronić Ivette, nie wyobrażam sobie żeby walczyła, a ja tymczasem gdzieś się ukrywała, zastanawiając się czy wróci z tego żywa.
– To nie zdarza się zbyt często. Będę walczyć.
[Ivette]
Doleciałam aż do klifu – zbyt gwałtownie, cała się trzęsąc i upadając przy lądowaniu. To takie żałosne.
Przycisnęłam skrzydła do boków, mój ogon wciąż wisiał nad krawędzią, odkąd od kilkunastu minut próbowałam uspokoić oddech, zaciskając zęby, w ogóle się uspokoić. Muszę jeszcze stąd zlecieć. Nie ma mowy żebym zeszła na pieszo.
– Ivette? – Usłyszałam trzask łamanych pod kopytami gałązek i liści, których było mnóstwo w lasku wychodzącym na polanę tuż za mną, za klifem. Kometa. Nie może mnie zobaczyć w takim stanie.
Poderwałam się, zbliżając się ku zejściu w dół. Przecież już... Zresztą nie zdążę. Rozpostarłam skrzydła, przy obrocie od razu przekraczając krawędź, inaczej nigdy by się to nie udało. Serce przestało na moment bić i nawet już nie oddychałam, stłumiłam krzyk, nie dając rady otworzyć oczu, tylko dzięki rozpostartym sztywno skrzydłom, poszybowałam w dół, czując zbyt dobrze przepływ powietrza. Zderzyłam się z ziemią czubkami przednich kopyt, lądując na nadgarstkach. Serce próbowało wyrwać mi się z piersi, wciąż zaciskałam powieki. Naprawdę jestem tak słaba? Tak żałosna?
Wstałam momentalnie, słysząc jak Kometa wychodzi zza drzew, nie zdążyłam jeszcze złożyć skrzydeł, natrafiając na jej zatroskane spojrzenie.
– Ivette, coś ci się stało? – Podbiegła.
– Oczywiście że nie – parsknęłam wściekle, uderzając w własne boki skrzydłami podczas ich składania, uniosłam głowę.
– Cała drżysz. – Objęła mnie nagle łbem, nie dając mi czasu na reakcje: – Słyszę jak szybko bije ci serce.
– Puść. – Mój głos stracił na sile, jakby... Nie chciałam żeby puściła.
– Chodź. – Zaciągnęła mnie do lasu, nie wypuszczając z uścisku. Zatrzymałyśmy się pomiędzy drzewami. Dotknęła delikatnie grzbietu pomiędzy moimi skrzydłami, przeczesując sierść jedynie czubkiem pyska. Położyłam się, żeby nie widziała jak nogi się pode mną uginają, przycisnęłam mocniej skrzydła do boków, czując znajomy ból w łopatce i dawno temu złamanym skrzydle, wbijające się gałązki, nie pozwalające się wyplątać, a potem... Jak już się udało, nie mogłam znów się wznieść, spadałam z gałęzi na gałąź, łamały się pode mną z trzaskiem, aż...
Kometa zaczęła muskać mnie zębami po grzbiecie, ocierając przy tym swoim miękkim policzkiem. Powinnam ją teraz przepędzić. Jak... Dlaczego to takie relaksujące? Rozłożyłam skrzydła, gdy próbowała wcisnąć pod nie pysk, dając jej się poskubać po bokach.
– Podoba ci się? – szepnęła.
Milczałam. Głupie pytanie.
– Jak poszedł ci trening? – To normalne że... Oczywiście że tak, mnóstwo koni się iskało w geście przyjaźni. Tylko dlaczego z Feniks tego nie robiłam? Ani z nikim innym.
– Nie najlepiej, zestresowałam się i jedna z nóg odmówiła mi posłuszeństwa... Bo... Nie wiedziałam i wciąż nie wiem co to ciąża... Zgadywałam że choroba. – Jej ruchy stały się zbyt szybkie i zbyt nerwowe: – Ale Lilia źle to odebrała i...
Ucichła gdy oparłam głowę o jej kłąb, przestała się też ruszać, teraz ja usłyszałam jak szybko bije jej serce.
– Po co w ogóle mówiła ci o ciąży?
– Co to znaczy?
– Później ci wytłumaczę. Nie trenowałaś z nią?
– N-nie – wydusiła z siebie: – A Devon w ogóle się nie starał, jak tylko dowiedział się co mi jest i... Uznał że nie nadaje się do walki, ale...
– Pożałują tego. – Wstałam, zaciskając zęby. Naprawdę nikt już sobie ze mnie nic nie robił?
– Obiecałam że ci o tym nie powiem – powiedziała szybko Kometa, patrząc mi prosto w oczy, strzygąc nerwowo uszami: – Odpuść im. – Przywarła łbem do mojej szyi. Wypuściłam z chrap powietrze, walcząc z nagłą ochotą by ją dotknąć.
– Jesteś niemożliwa. – Wtuliłam głowę w jej grzywę, czując dość przyjemny zapach. Zniżyła głowę do mojej klatki piersiowej, z czułością przesuwając pyskiem wokół blizny po sztylecie, wsunęłam pysk pod jej grzywę, zamknęłam oczy. Skrzydła luźno wisiały po bokach, jeszcze nie dotykając przy tym leśnego poszycia.
Nagle usłyszałam czyjeś kroki, odepchnęłam ją od siebie skrzydłem, dostrzegając w półmroku Serafine.
– Pani. – Niedbale się pokłoniła i zaczęła od razu mówić: – Nie zamierzam dłużej czekać, aż przestaniesz być zajęta. Musimy porozmawiać.
– Chyba jasno dałam ci do zrozumienia co masz robić. – Wyprostowałam się, poprawiając skrzydła i piorunując ją wzrokiem.
– Nie możemy walczyć z Tizianą, jest...
– Jeśli nie zaatakujemy pierwsi, to ona nas zaatakuje.
– Stado nie jest na to gotowe, nie widzisz tego? Po co się do niej zbliżamy?
– Mam serdecznie dosyć jałowych terenów.
– Ivette, może faktycznie powinniśmy zaczekać? – Kometa zbliżyła głowę do mojego boku, odsunęłam ją skrzydłem, posyłając jej ostrzegawcze spojrzenie, uśmiechnęła się lekko, przekornie, położyłam uszy, zwiesiła głowę, wzdychając cicho. Ledwo się powstrzymałam by dotknąć ją w ramach pocieszenia. Co jest ze mną nie tak?
– Zostaw nas same! Nie ty jesteś zastępczynią, nie będę tego z tobą omawiać! – Ruszyłam prosto na Serafine, nie zamierzała ustąpić mi z drogi, ani się cofnąć, patrzyłyśmy na siebie wrogo: – Nie jesteś tu nikim ważnym.
– Przez zimę stado osłabło, wiesz ilu zginie? W ogóle cię to obchodzi?
– Dlatego będziemy walczyć, albo wykończymy Tizianę, albo Tiziana wykończy nas. A teraz zejdź mi z oczu. – Podrzuciłam łbem, wskazując jej kierunek powrotny.
Odeszła, nie racząc się pokłonić.
– Znowu... – Odwróciłam głowę do Komety, z położonymi w złości uszami.
– Jestem po twojej stronie – zaprzeczyła od razu: – Nie chcę by coś ci się stało. W wojnie międzystadnej konie się zabijają, prawda?
– Nie wiesz co to ciąża, ale już wiesz co to wojna?! – Tupnęłam, zbliżając się do niej, może specjalnie robi ze mnie idiotkę, przycisnęłam czoło do jej czoła napierając, zamiast się wycofać, przysiadła na tylnych nogach. Zastanawiałam się czy zrobiła to z własnej woli czy znów straciła nad nimi kontrolę.
– Bo... Tata mi o niej wspomniał, w swoich opowieściach...
Nasze wcześniej położone uszy spotkały się ze sobą gdy obie je postawiłyśmy, chrapy zresztą też stykały się ze sobą, a oczy były zbyt blisko by dobrze na siebie spojrzeć. Odsunęłam się. Zdawało mi się że patrzy na mnie z czułością, lekko się uśmiechając. Odwróciłam głowę.
~*~
Po kilku tygodniach ciągłego przemieszczania się, w końcu prowadziłam stado prosto do domu. Planowałam przejść obok naszych gór i zaatakować tam gdzie zaczynał się las prowadzący na równinę. Tylko że Tiziana czekała wraz z kilkudziesięcioma końmi zaraz przy górach. Ktoś ich ostrzegł. Zacisnęłam zęby, kładąc uszy.
– Nie będziesz walczyła, schowaj się – zdecydowałam, patrząc w zatroskane oczy Komety, nim się odezwała, zarżałam, dając znak do ataku. Wzbiłam się do lotu, ćwiczyłam to tyle razy i wciąż nie pozbyłam się lęku, mimo że całą sobą skupiłam się na Tizianie i Vumbim. Za mną, na dole dwa stada wymieszały się ze sobą, zderzając się, kopiąc się i gryząc, niektórzy mijali po drodze już walczących, atakując jak najbliżej wrogich przywódców. Otaczał nas piach, jego kłęby unoszące się w powietrzu i świeży zapach krwi.
Zapikowałam prosto na Vumbiego, wstrzymując przy tym oddech, podwoiło mi się przed oczami. To wszystko przez ten irracjonalny strach. Odskoczył, trzasnęłam go skrzydłem, obróciłam, obrywając w głowę jego tylnymi kopytami. Mógł skręcić mi kark…
Padłam na ziemię, zdając sobie sprawę że nie zdążę już zareagować. Tiziana właśnie miała wbić kieł, dzierżony przez nią w pysku, w moje gardło. Kometa złapała za sznurek przytwierdzony do niego, dosłownie w ten ostatni ułamek sekundy. Wyrwała go jej. Spojrzały na siebie przelotnie, poderwałam się, dopadając do Tiziany, odskoczyła, znikając w tłumie walczących. Odwróciłam się, Kometa właśnie osłoniła mnie przed ciosem Vumbiego, obrywając przy tym w głowę.
Poderwałam się do lotu, podczas gdy ona się otrząsała, Vumbi pociągnął za jej grzywę uderzyłając jej łbem w drzewo. Wylądowałam, z impetem, kopytami na jego grzbiecie, buchając z wściekłości powietrzem z chrap. Oczywiście chciałam połamać mu kręgosłup, jak na złość okazał się wytrzymalszy niż przypuszczałam, stracił jedynie równowagę. Stałam na nim, docisnęłam go jeszcze, zlatując z niego przez szarżującą Tiziane z pękniętą, ostro zakończoną, długą kością w pysku.
Zdaje się że jednak coś mu uszkodziłam. Nie mógł się podnieść, a Tiziana porzuciła broń i naszą walkę ze względu na niego. Mogłabym ją teraz zabić. A inni tymczasem wykończyliby ranną Komete.
Stała pośrodku tego wszystkiego, jakby czekała aż ktoś ją zaatakuje. Właśnie na nas biegli. Rzuciłam się na grzbiet najbliższego, gniadego ogiera, powalając go. Trzaśnięciem skrzydła rozbiłam mu głowę o ziemię. Stanęłam przy nim dęba, siłując się z siwym. Machnęłam skrzydłami, wreszcie odpychając go przednimi nogami na trzeciego z nich. Zawróciłam do Komety.
– Tędy... – Popchnęłam ją, w kierunku dwójki strażników, dobijających jedną z klaczy Tiziany. Przymykała jedno z oczu, do którego strużką spływała krew. Trzepnęła łbem, chwiała się i prawie już zataczała. Liczyłam iż to chwilowe otępienie.
– Idź – parsknęłam.
– Nie zostawię cię... – Stanęła twardo na nogach: – Muszę cię chronić... – szepnęła.
– Do niczego się nie przydasz w tym stanie, rozumiesz?! – Odepchnęłam ją skrzydłem w stronę strażników.
– Wystarczy!!! – Wtem żeński, silny głos przebił się przez hałas, zapadła cisza. Zaprzestali się wzajemnie zabijać, kurz powoli opadał. Zapach krwi stawał się wyraźniejszy, kiedy nie mieszał się już z bitewnym pyłem. Ktoś stał na wzniesieniu, coraz lepiej widoczny. Znałam ten głos bardzo dobrze...
– Obie nasze strony ucierpiały!
A jednak... Mojej matki nie da się zabić.
– Oba stada są równie silne. Zanim rozstrzygniemy komu należy się równina oraz dolina, pozabijamy się wzajemnie – dodała donośnie matka. Zrobiło mi się ciepło na jej widok, tak niespodziewany i oderwany od rzeczywistości, którą musiałam przyjąć z bólem, tymczasem ta rzeczywistość okazała się nieprawdziwa. Ona żyła... Wcale jej nie straciłam...
– Proponuje podzielić terytorium na pół – dopowiedziała po chwili, kierując te słowa do Vumbiego i Tiziany. Wyglądała inaczej, nie tak jak powinna. Miała dość rozległe gojące się już oparzenia i opatrunek na kłębie. Uciekła z pożaru?
– A ja... – zaczął Vumbi, robiąc gwałtowny krok ku niej, rozpostarłam skrzydła gotowa do ataku.
– Ona ma racje – wtrąciła Tiziana, podnosząc wyżej głowę, w kierunku swojego stada, starając się z każdym nawiązać kontakt wzrokowy, chociaż na ułamek sekundy.
– Żartujesz sobie? – Vumbi podszedł do jej boku: – Żartujesz?!
– Chciałam wam wynagrodzić bolesną przeszłość, ale tak naprawdę skupiamy się tylko na niej. To męczące i niepotrzebne. Dla mnie to męczące, nigdy nie chciałam angażować się w ten konflikt... Ale, chciałam spełnić oczekiwania mojej rodziny.
– Hipokrytka! Sam stanę na czele stada, zamiast ciebie. – Vumbi wystąpił przed nią.
– Chaos ma racje, podzielmy terytorium na pół – zaproponowała: – Wasza wola – zawołała donośniej do stada unosząc się na tylnych nogach, nawet to nie pomogło jej stać się wyższą.
Kometa wzięła, głośno, głębszy oddech, zwracając na siebie przynajmniej moją uwagę.
– To nasz dom, to oni nam go odebrali! – wtrącił Vumbi.
– Nie wiem co zrobił wam mój ojciec, ale nikt z nas nic wam nie odebrał, cała ta walka traci sens i nigdy nie powinna zaistnieć – odparła mama głosem nie pozostawiającym wątpliwości.
Konie szeptały między sobą, zaczęli zdawać sobie sprawę z poniesionych ofiar. To ja powinnam tam stać i powstrzymać tę wojnę. Albo ostatecznie wygrać. Nie wiele brakowało, wystarczyłoby zabić Tizianę i Vumbiego.
Sprzeciwili się Vumbiemu, zbierając się do odejścia. Nie zrezygnowaliśmy ze wzajemnej niechęci. Parę krzywych spojrzeń, ostrzegawczych kwiknięć i tupnięć towarzyszyło oddalającym się wrogim koniom.
– Mój ojciec był też ojcem twojego syna, powinnaś wziąć to pod uwagę, i nagle co?! Stanęłaś po stronie córki naszego największego wroga?! Wyrzuty sumienia? Wcześniej... – dodał Vumbi do Tiziany, milknąc wraz z dostrzeżeniem mojej osoby. Tiziana wpatrywała się w ziemię, wyglądając przy tym na zamyśloną. Odeszli jako ostatni. Ruszyłam do matki...
[Rosita]
Czekałam na zboczu, dopiero jak wrogie stado zaczęło odchodzić, weszłam nieco bliżej szczytu, oglądając się jeszcze za nimi. Czy mnie zauważyli?
Mama skinęła mi łbem – już o tym rozmawiałyśmy, chciała by stado w końcu mnie zaakceptowało, ale jakoś nie mogłam stanąć przy niej i dać się zauważyć reszcie koni. Już nie chodziło nawet o moc, a o...
Usłyszałam czyjeś kroki z drugiej strony wzniesienia... Ivette, zmierzającą do nas, z obcą – kasztanową klaczą, u której odczułam silny pokład mieszanych emocji – strachu i radości. Zacisnęła wargi w obawie, kuląc uszy. Nagle przyspieszyła.
[Ivette]
Zignorowałam obecność Rosity, to nie miało teraz żadnego znaczenia. Przyspieszyłam kroku. Matka zaczęła do nas schodzić. Niespodziewanie Kometa mnie wyprzedziła. Ot tak. Dobiegła pierwsza.
– Mamo... – wtuliła się w MOJĄ matkę, biorąc głębszy oddech, jakby podczas biegu go wstrzymywała.
Wszystko stało się jasne...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz