piątek, 10 grudnia 2021

Więź cz.1

[Chaos]


Szok odmalował się w wyrazie pyska Ivette, a skrzydła osunęły jej się na ziemię. To właśnie na niej utknęłam wzrokiem. W pierwszych sekundach, gdy kasztanowa klacz nazwała mnie "mamą" i przytuliła znienacka, nie udało mi się ukryć zaskoczenia.

Odsunęłam ją od siebie: – Nie jestem twoją matką – odparłam bez emocji, spoglądając na nią z obojętnością.

– Nie – prawie krzyknęła, próbując ponownie objąć mnie łbem. 

– Przestań, zostaw mnie z córkami – kazałam. Nie posłuchała. Odwracałam się od niej, uniemożliwiając jej kolejne podejście. W końcu blokując dostęp do siebie zadartą, przednią nogą. Zajęłam miejsce między nią a Ivette.

– Nie pamiętasz mnie... – Obcej spłynęło kilka łez po policzku, dalej mówiła szybko, z krótkimi przerwami na oddech: – Mój tata zabronił mi mówić o wielu rzeczach, ale dla ciebie mogę złamać ten zakaz, mój tata, Angus...

Angus?

Tylne nogi się jej lekko ugięły, wyprostowała tylko jedną z nich, przeraźliwie drżącą, zaczęła brnąć przez słowa jeszcze szybciej: – Meike uwięziła mnie w wąwozie na wiele lat, tata mnie odwiedzał, mówił mi o tobie, nie pamiętasz mnie, bo Meike podała ci zioła, po których traci się pamięć, zapomniałaś ponad dwa lata... – Złapała szybki oddech: – Dlatego odeszła, jesteś o dwa lata starsza, byłaś z moim tatą, Meike chciała się mnie pozbyć... – urwała: – Bo... Ja...

– To co ci powiedziano to nieprawda, nie jestem twoją matką, wątpię nawet czy spotkałaś prawdziwego Angusa – odparłam spokojnie: – Miałam syna, który umarł przy porodzie. 

Ivette uszkodziła kopytem ziemię, przerzucając jej garść za siebie, poprzedzając to parsknięciem.

– Przestaniesz w końcu łgać?! – wrzasnęła, poruszyła niespokojnie łbem, rozłożyła energicznie skrzydła, napinając mięśnie, jakby chciała się rzucić na obcą. 

– Nie... Nie mogłam ci... – Klacz zbliżyła się do niej, a tym samym do mojego boku, kuląc przepraszająco uszy i trzymając nieco niżej głowę. Aczkolwiek nie unikając przeszywającego ją spojrzenia mojej córki.

Ivette gwałtownie zatrzymała ją skrzydłem, nie tylko ja obserwowałam je uważnie, ale też całe stado. Wolałabym...

– My... – Ivette z trudem złapała oddech: – Myślałaś że uda ci się mnie wykorzystać?!

– Iv... – wtrąciła cicho Rosita, zbliżając się.

– Mnie?! – Pchnęła obcą, niemal ją wywracając. 

– Wcale nie... – zaprzeczyła klacz. 

– Jesteś zbyt głupia, myśląc że ktoś ci uwierzy w te brednie! Wszystkiego dowiedziałaś się ode mnie! – Uderzyła kopytem blisko niej, prawie przygniotła jej nogę, buchając powietrzem w pysk kasztanowej. 

– Ivette, wystarczy. – Obróciłam się do córki bokiem, odsuwając ją i zasłaniając obcą. 

– Nie mogłam się powstrzymać na widok mamy, dotąd tylko o niej słyszałam… Uwierz mi, tak jak ty myślałam że nie żyję… – Łzy klaczy spływały swobodnie po policzkach, łamiąc chwilami jej głos.

– Kłamstwo! – wrzasnęła Ivette.

– Po śmierci taty myślałam że została mi tylko… O-ona... – Tylne nogi uginały się pod nią, przebierała nimi, starając się na nich utrzymać. 

– Tylko ona?! – Ivette odsłoniła zaciśnięte zęby, dociskając do szyi już i tak stulone uszy.

 Jedna z zadnich nóg klaczy zgięła się całkowicie. Przewróciła się na bok. Rosita wyciągnęła do niej głowę, aczkolwiek nie skorzystała z jej pomocy. Zamiast tego obróciła się gwałtownie na brzuch.

– Niezła gra... – parsknęła Ivette.

Klacz zwiesiła głowę.

– Szkoda że pogubiłaś się w tym wszystkim. – Ivette posłała jej pełne nienawiści spojrzenie.

– To nasza siostra... – wykrztusiła Rosita: – Mówiła prawdę...

Obca utknęła na niej wzrokiem, uśmiechnęła się przez łzy: – Tak... – szepnęła z nadzieją.

– Czujesz tak dlatego że ona w to wierzy, ale ja nie – zwróciłam się do córki, łapiąc spojrzenie jej zagubionych błękitnych oczu: – Nie istnieją takie zioła, można by je wykorzystać na różne sposoby, a dotąd nikt tego nie zrobił.

– Istnieją, tata nie wiedział jak wyglądały, mogły być ostatnie, ale istnieją... – dodała szybko klacz, podnosząc głowę: – Podsłuchał rozmowę Meike, chciała się mnie pozbyć przez moje... kalectwo... – Przełknęła ślinę: – Uratował mnie. Uwierz mi, proszę, mamo...

– Nie chcę cię więcej widzieć, rozumiesz? – wycedziła do niej Ivette odwracając się gwałtownie i równie gwałtownie nieruchomiejąc. Przed zejściem prawdopodobnie powstrzymało ją obserwujące nas, niczym spektakl, stado. Zgromadzone w ciszy pod wzniesieniem.

– Znam swoją matkę, wiem do czego jest zdolna, ale nie mogłaby być aż tak okrutna. To za dużo nawet dla niej – stwierdziłam. Ivette uniosła wyżej głowę, mierząc w oczy każdemu na dole, jednak nikt nie zwracał na nią uwagi.

Obca westchnęła, zbliżyła głowę do klatki piersiowej, łzy tworzyły teraz szlaki na jej sierści, spoglądała na mnie: – Mówił że nie odtrącisz mnie... z powodu... tego...

– Jak wyglądał Angus? A jak moja matka? Gdzie cię więziła? 

Ivette stanęła obok wbijając w nią wzrok.

Obca opisała w rezultacie dwa obce ogiery, Angusa i Lagunę, uznaną dawno temu za martwą, ledwo nadążałam za tempem w którym wyrzucała z siebie słowa.

– ...a Meike nigdy nie spotkałam, więc nie wiem jak wygląda.

Już nie stałam tak pewnie na nogach, jak zwykle, jednakże szybko się otrząsnęłam, kurczowo trzymając się swojej roli.

– To nie możliwe by podmieniła źrebaka... – Jedynie głos, nie wydobyty w pełni z krtani mnie zdradził, choć nikt oprócz Rosity nie zwrócił na to uwagi. Tym razem stado przypatrywało się Ivette, odwróciła głowę, zamykając na chwilę oczy, jeszcze mocniej zacisnęła zęby, przycisnęła skrzydła do boków, być może próbując w ten sposób ukryć ich drżenie, na szczęście widoczne tylko z bliska, wzięła z trudem głębszy oddech. 

– Nic mi nie powiedziałaś – wycedziła w stronę kasztanowej, unikając kontaktu wzrokowego: – Możesz nabrać wszystkich, ale nie mnie! – Złapała ją momentalnie za grzywę, wyginając jej szyję pod niewłaściwym kątem. Mogła jej złamać kark, wystarczył jeden nieostrożny ruch.

– Ivette – ostrzegłam. Rosita spojrzała na nią przerażona. Po stadzie rozniósł się szept.

– Obiecałam... tacie... – wydobyła ledwo klacz, zaciskając z bólu zęby, ledwo mogąc oddychać: – Wybacz...

– Ivette, puść ją – kazałam. 

Parsknęła, szarpnęła ją, kasztanka zaparła się jedynie przednimi kopytami. Ivette puściła, cofnęła się, przysłoniła skrzydłami po kilku sekundach wzbijając się w powietrze. Rosita zamrugała, śledząc jak odlatuje. W stronę gór. 

– Ivette... – Kasztanowa zbiegła w dół, Rosita pobiegła za nią. Po kilku krokach klacz stoczyła się prosto w wyrośnięte sekundę temu krzewy. 


[Irutt]


Przecinałam niebo w formie niewielkiego czarnego ptaka z białym brzuchem i długim rozwidlonym ogonem.

– Mamo? Co teraz? – spytała mała.

– Jaskółka, wiesz jak uwielbiam te małe urocze ptaszki. – Zaraz potem usłyszałam ciepły, głos, widząc jak we mgle – niedostępną – znajomą, szarą sylwetkę.

I mała już lądowała na szarym grzbiecie mamy w skórze innej istoty. Tak jak ja teraz na gałązce, szybko, ale ostrożnie, a potem rzeczywistość znów pochłonęła przeszłość. Wbiłam w korę niewielkie szpony. Walka się skończyła. Spóźniłam się.

– Co jest? Od kiedy słuchamy się wroga? – spytał Vumbi Tiziany, głośno, zbyt pewnie, jak wszystkie konie, które łudziły się że rozmawiają na osobności. Stał obok niej, wyższy co najmniej dwukrotnie, choć zgarbiony, jakby chciał by poczuła się równa mu wzrostem. 

– Chaos ma po swojej stronie przeklętych i doskonale zdaje sobie z tego sprawę, tak jak chciał – Tiziana wpatrywała się w ziemię, z zamyśloną miną.

– Tak jak chciał?

– Dlaczego Meike miałaby ją nazywać jego imieniem?

– Co? 

– Skądś wiedziała że się odrodzi. Nigdy się od niego nie uwolnimy.

– Wystarczy że moja matka oszalała. – Vumbi oparł smętnie głowę na jej grzbiecie: – Otrząśnij się, wszyscy cię potrzebują. Nie możemy dać się zastraszyć.

– Poza tym ma racje...

– Nie ma! Mogliśmy wygrać! Wtedy śmierć mojego ojca i reszty nie poszłaby na marne. – Zabrał głowę, odsuwając się, zadarł podbrudek. 

– Zginęłoby więcej...

– Mówisz jak nasz wróg!

– Wystarczy jeden przeklęty i zginęliby wszyscy, nie rozumiesz? 

Vumbi zamilknął, grzebiąc kopytem w porośniętym mchem skrawku ziemi.

– Jednorożec na niewiele się zdał – stwierdziła po chwili Tiziana, nie patrzyli na siebie, zaczęła bawić się kłem zawieszonym na swojej szyi, chwytać i puszczać.

Odchyliłam się w tył, kryjąc się lepiej w cieniu gałęzi, niczym czyhająca zagłada. Dlaczego sądziła że będę się poświęcać dla koni?

Vumbi nic się nie odezwał.

– Wracamy?


[Ivette]


Wszyscy mnie oszukali. Powinnam nie okazywać słabości, w ogóle jej nie posiadać. Że też pozwoliłam tej kalece dostrzec łzy w moich oczach. Zdradziła mnie. Wykorzystała moją słabość. Byłam w końcu pewna że wszystkich straciłam. Pozwoliłam jej się zbliżyć. Uwierzyłam jej, mimo że skłamała już przy pierwszym spotkaniu, podlizywała się, zbyt dociekliwa i nieporadna. Chcę odebrać mi stado i matkę. Jest kolejną która próbuje wejść na moje miejsce! I wcale...

Zawróciłam momentalnie, jeszcze w powietrzu. Niby zraniona? Jej niedoczekanie. 

Rosita oczywiście już ją pocieszała, czego innego mogłabym się po niej spodziewać? Leżały po drugiej stronie wzniesienia, gdzie nie widziało ich stado. Kometa przytuliła się do niej, zamykając oczy. Jak tylko wylądowałam, od razu się odsunęła.

– Ivette, przepraszam...

Naprawdę starała się jeszcze mną manipulować?! Uderzyłam ją z całej siły skrzydłem. Nikt nie będzie mną pogrywał.

– Przestań... – Rosita złapała mnie za skrzydło, w trakcie drugiego ciosu.

– Sama za chwilę oberwiesz! – Wyrwałam się jej.

– Dopiero co wróciła nasza mama. Dopiero co zginęło tyle koni... – Osłoniła ją: – Kometa nie chciała cię zranić...

– Już poznałaś siostrzyczkę? – zakpiłam: – Może zabijesz ją jak Feniks, jej akurat nie będzie mi szkoda... 

Kometa się oddaliła, wymykając się niczym tchórz. 

– To... Był wypadek... – załkała Rosita: – To przeszłość. – Powstrzymywanie płaczu wcale jej nie wychodziło, jak zawsze. Stała w dziwnej pozycji, nogami próbując zasłonić brzuch. Jej brzuch... Nabrzmiał?

– Jesteś w ciąży?

Mama do nas podeszła.

– Ivette. – Przygarnęła mnie do siebie, odwróciłam głowę, mimo wszystko kładąc skrzydło na jej grzbiecie. Szukałam przez chwilę wzrokiem Komety. Jak mogła?! Podła zdrajczyni!

– Zostawiłam ci stado, choć wiem że nie byłaś jeszcze gotowa. – Mama odsunęła się już.

Gdybyś tylko miała wybór nigdy byś tego nie zrobiła.

– Jak widzisz poradziłam sobie doskonale. – Spojrzałam na nią z wysoko uniesioną głową.

– Wszystko dobrze? 

– Co? Dlaczego?

– Masz łzy w oczach.

– Nieprawda. – Przetarłam je szybko skrzydłem, widząc jak drży. Cudownie.

– Chodzi o twoją nową siostrę?

Napłynęło mi jeszcze więcej łez do oczu, kwiknęłam, cofając się i strącając je z odrazą skrzydłem.

– Nie wierze… – Odwróciłam się, nie rozumiejąc co się ze mną dzieje. Mama stanęła mi na przeciw. 

– Czym szybciej to…

– Teraz po prostu zabierzesz mi stado, prawda? – parsknęłam: – W końcu znów masz dwie następczynie, a nie jedną. 

– Nie. Jeśli nadal chcesz przewodzić to będę służyć ci radą, a jeśli nie czujesz się jeszcze na siłach to możesz znów zostać następczynią. To zależy od ciebie, Ivette.

Tak dobrowolnie oddałaby mi stado? Prędzej Rosicie. Poza tym ostatnio się mnie wyparła, tak nagle zapomniała? 

– Po tym jak mnie upokorzyłaś? – Odsunęłam się jeszcze, patrząc na nią wrogo.

– To za wcześnie by walczyć z Tizianą. Gdyby nie moje błędy nie musiałabyś teraz się z nią wzmagać, chciałam jedynie ci pomóc. – Westchnęła: – Miałam mnóstwo czasu do przemyśleń. Nie potrafię wyrażać tego co czuję. Ponadto zorientowałam się że że popełniłam jeszcze więcej błędów jako matka, niż przywódczyni, a chciałabym naprawić naszą relację. Nie powinnam była cię wtedy zamykać, córeczko. Wybaczysz mi? – Przez cały czas miała poważny głos, bez krzty skruchy, ale i tak czułam się wystarczająco zdezorientowana że powiedziała coś takiego. Mówiła serio? Jeszcze to zdrobnienie, było zupełnie nie na miejscu.

Rosita patrzyła na nią zdziwiona, nie dając mi żadnej podpowiedzi.

– Ivette? – Mama spojrzała na mnie oczekująco, cofnęła niepewnie uszy, tak przynajmniej mi się wydawało.

– Tak. – Może. Może jej wybaczę: – Ale więcej bez żadnych zdrobnień.

Znów mnie przytuliła, tym razem objęłam ją skrzydłami.

– Opowiesz mi co się z tobą działo? Skąd te rany? – zapytałam.


[Rosita]


Uśmiechnęłam się do mamy, ciesząc się że wreszcie zrozumiała że Ivette potrzebuje jej wsparcia, a nie kary. Zajęły się rozmową, więc zostawiłam je same. Ułożyłam się kilka kroków wyżej na zboczu.

Odetchnęłam z ulgą. Byłam pewna że Iv rzuci się na mnie przy pierwszej lepszej okazji i będzie chciała żebym odeszła raz na zawsze z naszej rodziny. Czy to przez tą sytuacje z Kometą o tym zapomniała? Czy...? Czy to możliwe że o tym nie wie? 

Przyleciał Theo, od razu po wylądowaniu otulił mnie skrzydłami, już stałam. Przytuliłam się do niego, wymuszając na sobie uśmiech.

– Przekonałem kilku członków stada do ciebie, jeszcze trochę i wszyscy cię zaakceptują.

– Wątpię...

– Mówię ci, będzie dobrze Ros. 

Stanęłam przed zejściem, natrafiając na mnóstwo nieprzychylnych pysków na dole. Czułam ich wrogość i strach. Wycofałam się do Theo.

– Nie będzie…

– Wiesz że Iv kazała cię szukać?

– Po co miałaby?

– To proste, martwiła się o ciebie.

Właśnie mnie zawołała, Theo puścił mi oczko, odlatując, podeszłam do niej i mamy. Siostra uniosła głowę, jakby chciała wezwać stado, ale ono już zebrało się po drugiej stronie wzniesienia.

– Trzeba być głupcem żeby nie wykorzystać mocy Przeklętych! – zawołała do nich: – Nie rozumiecie? Rosita będzie chroniła swoją mocą całe stado i wkrótce wypędzimy stąd Tizianę.

– Iv, ja nie...

– Zamknij się, jesteś mi coś winna. – Odwróciła gwałtownie do mnie łeb, z położonymi uszami. 

– Mogę was bronić, ale nikogo nie zabije, ani nie zranię zbyt dotkliwie! Nie chcę i nie potrafię tego zrobić – dodałam w stronę stada, czując jak drżą mi nogi, zauważyli już mój brzuch? Domyślili się? 

Ivette łypnęła na mnie jedynie okiem, zdradzając swoje niezadowolenie: – Jeśli Thais i Karyme tu wrócą to osobiście je zabije, Rosite także jeśli zaszkodziłaby któremuś z was! – przemówiła znów do stada. 

Ukuł mnie nagły lęk. Przecież Irutt mogłaby mnie wrobić, albo znów Thais... Większość koni zarżała na znak zgody, Ivette rozpostarła skrzydła, stając przed nimi wyprostowana.


~*~


[Kometa]


Brodziłam w wodzie, ciągle roniąc łzy. Ivette się uspokoi, po czasie, jak poprzednio, potem wrócę... Znowu spróbuje... A jeśli to nic nie da? 

Powoli zaczęła boleć mnie od tego głowa. Tacie się nie udało. Kochał mamę, ale ona tego nie odwzajemniała. Czy mi uwierzyła? Czy cokolwiek, kiedykolwiek dla niej znaczyłam? Kiedy... Pamiętała...

Obmyłam swoje rany, w tym tą na łbie, dzięki nurtowi. Potem upadłam znów przez swoje wariujące tylne nogi.

– Tato... Pomóż mi... – Spojrzałam w własne odbicie. Mówił że jestem podobna do mamy, do niego... I że z łatwością ją poznam, zwłaszcza po dwóch szarych punkcikach po obu stronach pyska, nad policzkiem. Miał rację. Od razu wiedziałam że to ona.


~*~


Poczułam mocne szturchnięcie, widząc w mroku zimno niebieskie oczy. Takie same miała mama.

– Wracajmy do domu. – Pomogła mi wydostać się z wody.

– Nie mogłam wyjść... – wyznałam, odsuwając się od niej, jak znalazłyśmy się obie na brzegu.

Biała wypuściła z chrap obłok pary wodnej. Obejrzałam się czując zapach innych koni, stały za mną. Z piątki rozpoznałam tylko dwójkę pilnującą wąwozu i Lagunę.

– Nie chcę wracać... – Cofnęłam się, napinając mięśnie tylnych nóg, by teraz nie odmówiły mi współpracy.

– Chodź. – Podeszła do mnie Laguna.

– Twój ojciec jest okropnym kłamcą – powiedziała szorstko Meike. Była bardzo podobna do mamy, tylko jej kolor sierści był tak jakby odwrócony, więc to musiała być ona. 

Zamilkłam. Tata ostrzegał żeby nie wierzyła w cokolwiek mi powie,  podniosła mi głowę pyskiem, wsuniętym pod moją żuchwę. 

– Nigdy już nie uciekniesz... – Patrzyła mi prosto w oczy, jakby to co chciała powiedzieć było najważniejsze w całym moim życiu. Kątem oka spostrzegłam ruch i odbijające się od czegoś światło księżyca, kopnęłam tylnymi nogami w jak się okazało konia wytrącając mu ostrze z pyska. Rzuciłam się do ucieczki. Niewiele brakowało, by Meike doskakując, złapała mnie za grzywę. Tylko ona jedna zareagowała. Uciekłam ciałem w bok, prawie tracąc równowagę, tak nienaturalnym wydawał mi się ten ruch, kiedy wszystkie nogi znalazły się w linii prostej na ułamek sekundy. Odbiłam się jakoś od ziemi kontynuując bieg. Ruszyła za mną cała grupa.

Biegłam najszybciej jak potrafiłam, tam gdzie ostatnio walczyliśmy, nie znałam innej drogi... Wbiegłam do lasu, nie wyrabiając na zakręcie, otarłam dość mocno o drzewo, po drodze łamiąc kilka gałązek krzewów w które wpadłam. Podniosłam się błyskawicznie, słyszałam praktycznie ze wszystkich stron tętent kopyt. Wydawało mi się że widzę tatę w oddali, pogalopowałam prosto ku niemu, okazał się tylko snopem księżycowego światła, wtem dostrzegłam Ivette.

– Pomóż... – zawołałam cicho.

Stała tyłem, ale głowę miała już zwrócone ku mnie.

– Są tu... – Podbiegłam do niej.

– Kto? Tiziana? – syknęła, odpychając mnie skrzydłem.

– Meike...

– Odprowadźcie ją do stada – zarządziła. Towarzyszyła jej tylko dwójka strażników. Ruszyła sama w kierunku z którego przybiegłam.

– Pójdę z tobą... – Poszłam jej śladami. 

– Trzymaj się ode mnie z daleka! – Ivette naskoczyła na mnie. Znalazłam się na ziemi, boleśnie obijając sobie o nią grzbiet. Nim się podniosłam, zdążyła się oddalić. Strażnicy mnie osaczyli.

– Idziemy – oznajmił ciemniejszy. Odeszłam z nimi kawałek, oglądając się z nadzieją że wypatrzę jej sylwetkę w mroku. Cofnęłam się, zauważając że wcale mnie nie pilnują.


[Ivette]


Próbowałam wyczuć cokolwiek innego w powietrzu niż krew, wiatr nie wiał w tą stronę co trzeba, roznosząc mój zapach do, jeśli mówiła prawdę, intruzów, zamiast odwrotnie. W lesie panowała cisza, jakby wszystkie nocne stworzenia się z niego wyniosły. Usłyszałam jak ktoś nieudolnie się skradał, odwróciłam się gwałtownie. Nie musiałam się nawet rozglądać, krzyżując spojrzenia z Kometą.

– Kazałam... – Położyłam uszy, odsłaniając zęby i unosząc nogę w niemej groźbie, aby nie podchodziła.

– Bałam się o ciebie. – Zatrzymała się o krok ode mnie, wpatrując się z troską w moje oczy, jakby nic się nie stało: – Ich jest aż sześcioro...

– Tak naprawdę nikogo tu nie ma, oprócz podłej zdrajczyni, czyli ciebie – wycedziłam.

– Obiecałam tacie...

– Wszystko zepsułaś! 

Otworzyłam szerzej oczy, zdając sobie sprawę że powiedziałam to na głos. Podrzuciłam łbem, odwracając go od niej. Ach! Nie mogła niczego zepsuć, bo nic między nami nie było. To absurdalne! Jestem wściekła, bo próbowała mnie oszukać. I nadal...

– Nie mogłam ci powiedzieć, tata by mi tego nie wybaczył, ale jak już znalazłam naszą mamę...

Przerwała, bo w tym momencie spojrzałam na nią wściekła. To wyłącznie moja matka.

– Wiem że nie miałby nic przeciwko żebym jej powiedziała... Nawet by tego chciał... Proszę, wybacz mi. Ja... – Oczy jej się zaszkliły, cofnęła uszy, przegryzając wargę: – Czułam się rozdarta między tobą, a tatą... Mogę zrezygnować z mamy – powiedziała z wyraźnym bólem w głosie: – Dla ciebie.

– Przestań... – prosiłam, nie mając dłużej siły z tym walczyć, zacisnęłam zęby.

– Zależy mi na tobie najbardziej na świecie, nie chcę cię stracić. – Zbliżyła się, próbując mnie przytulić.

– Nie dotykaj mnie! – Zatrzymałam ją skrzydłem: – Nie chcę cię więcej ude... Znać! – Oddaliłam się od niej, cała roztrzęsiona. 

– Ivette... – Oczywiście musiała za mną pójść.

– Powiedziałam! Zostaw mnie w spokoju! – Pchnęłam ją wprost na drzewo, uderzyła w nie bokiem, osuwając się na ziemię. Zaczęła już wstawać. Pobiegłam w kierunku równiny.

– Ivette, zaczekaj! 


~*~


[Kometa]


Zgubiłam Ivette w lesie, jeden ze strażników wskazał mi drogę do stada, gdzie mama przemawiała do grupy koni. Już świtało.

– Mamo... – Zapłakana podbiegłam przytulić się do niej, zamykając oczy, bo nie bardzo miałam ochotę widzieć tyle patrzących się na nas koni. Mama nie odwzajemniła jeszcze tego, ale ufałam że na swój sposób mnie kocha, tęskniłam za nią – nie musiałam jej nigdy widzieć, tata często o niej opowiadał, a ja przez to często śniłam jak spędzamy razem czas...

– Kometa, jestem zajęta. – Mama odsunęła mnie od siebie stanowczo, patrząc na mnie bez wyrazu: – Zaczekaj kilka minut.

– Pani, to wszystko prawda? – spytała Lilia.

– Pani...? Przecież Ivette przewodzi stadem, prawda? – wtrąciłam, strzygąc uszami, kiedy Lilia położyła swoje.

– Po prostu zaczekaj – kazała mama.

– Pani? – Tym razem Serafina zwróciła się do mamy: – Czy Ivette...?

– Tak, Kometa to moja córka – oznajmiła wszystkim mama: – Moja i Angusa. 

Zapadła cisza, spuściłam wzrok, zakrywając tylną nogę ogonem. Chyba nie ucieszyli się na tę wieść. Mama odciągnęła mnie na ubocze.

– Kometa. Daj mi trochę czasu, powinnyśmy się lepiej poznać, obie jesteśmy tak naprawdę dla siebie obce – powiedziała.

– Nie... Nie jesteś dla mnie obca, tata wiele mi o tobie mówił, w wąwozie śniłaś mi się prawie codziennie, razem z tatą, byliście tacy szczęśliwi. Może nie wyglądałaś tak samo, a tak jak ja sobie ciebie wyobrażałam, ale to byłaś ty... Wtedy jeszcze nie wiedziałam że mam siostry… W ogóle nie wiedziałam co to znaczy... – Uśmiechnęłam się przez łzy, miała takie spojrzenie – poważne, chłodne, stanowcze – jak opisywał mi tata, a mimo to nie odpychało mnie zupełnie, ani, tak jak tatę, onieśmielało.

– Zdobywać wiedzę to jedno, a poznawać kogoś w praktyce to zupełnie co innego – wyjaśniła: – Aczkolwiek zanim to nastąpi, chcę się upewnić że naprawdę jesteś moją córką.

– Ja... Powiedziałam już wszystko co wiem... 

– Chodź ze mną.


[Chaos]


Pozostawałam sceptyczna, pomimo że wszystko przemawiało za tym że przyszłam do Beerha i Enni z moją córką, a nie obcą klaczą. Kometa zerknęła na mnie wystraszona, kiedy odwróciła głowę ku jednorożcom, wzdrygnęła się, krzywiąc się. Rodzeństwo odpoczywało nad jeziorem, z opartymi o siebie rogami.

– Ennia – zawołałam.

– Pani. – Podeszła do nas wraz z bratem, oboje skłonili łby na powitanie.

– Już nie jestem przywódczynią – oznajmiłam.

– Rozumiem, czyli nic się nie zmieniło? 

– Tak. – Nie wszyscy byli skłonni to zaakceptować, prosili bym znów przewodziła: – Wspomniałaś kiedyś o sprawdzaniu pokrewieństwa poprzez krew.

– Nie wolałabyś najpierw by Beerh zajął się twoimi ranami? – zaproponowała, patrząc porozumiewawczo na brata, zaczął regenerować poparzoną skórę magią, zanim odpowiedziałam: – Cieszę się że wróciłaś, zawsze miło mi się z tobą rozmawiało, szkoda że tylko raz. Chciałabym przedyskutować z tobą co myślisz o przeklętych.

– Zaklętych – poprawiłam.

Ennia odwróciła wzrok, zakręcając ogon, westchnęła, dodając: – To kwestia sporna, nie uważasz? – Popatrzyła na mnie, przechylając lekko głowę, z uprzejmym wyrazem pyska.

– Po prostu ta nazwa nie ma negatywnego wydźwięku, właśnie dlatego wolę jej używać, a także dlatego że nie uważam by konie z mocą opanowała klątwa.

– Nazwa "przeklęci", może brzmi negatywnie dla ciebie, ale mi kojarzy się sto razy lepiej niż ta druga – odpowiedziała z powagą, jej pysk przyćmiło zmartwienie: – Oni chcieli nas zabić i właśnie tak się nazywali – zaklęci. Chcę wymazać tą nazwę z pamięci.

– W porządku. Przejdźmy na kompromis i po prostu mówmy o nich konie z mocami.

– Zgoda. – Ogon Enni się rozluźnił, spojrzała na Komete: – Kometa, Beerh tylko lekko draśnie cię w przednią nogę, to nic strasznego. 

Kometa co chwilę przełykała ślinę, zapatrzona na róg Beerha.

– A jeśli... Ty nie jesteś... Moją mamą... – Wzdrygnęła się: – Ja od zawsze wierzyłam że tak jest i nie wyobrażam sobie jeśli jest inaczej... – Popatrzyła na mnie z obawą.

– Jeszcze nic nie jest przesądzone. – Dostrzegłam Ivette po drugiej stronie jeziora, dopiero przyszła. Ennia przekazała coś telepatycznie Beerhowi, wystawiłam prawą nogę. Kometa poszła w ślad za mną. Beerh naciął mi pierwszej skórę, róg zaświecił, a kropelka krwi wyparowała. Ivette zaczęła obchodzić jezioro, przyglądając się co się dzieje. Beerh drasnął nogę Komety, zamknęła oczy, wstrzymując oddech, aż do odpowiedzi Beerha, którą przekazała nam Ennia:

– Jesteście spokrewnione.

– A już się bałam! – Kometa mnie przytuliła. Zdążyłam się jedynie cofnąć, nie potrafiąc się z tym jeszcze oswoić.

– Sprawdźcie też czy ja jestem, nic nigdy nie wiadomo – kazała im Ivette, mierząc ich wzrokiem, stanęła obok nas. Pozwoliłam jej na wątpliwości. Niewiele koni pamięta swoje przyjście na świat.

– Nie ma problemu, pani. – Ennia potarła róg o róg brata. Kometa dopiero teraz mnie puściła. Beerh wykonał tą samą czynność przy Ivette, przekazując wiadomość własnej siostrze.

– Jesteś spokrewniona, pani – powiedziała Ennia.

Ivette odeszła od nas bez słowa. Kometa ruszyła za nią dopóki nie zatrzymałam jej, łapiąc za grzywę:

– Daj jej czas, musi to zaakceptować. – Dałam dyskretnie znać ruchem łba Enni, by zostawili nas same, kiedy się oddalili dodałam: – Ja także potrzebuje czasu.

– Mogłybyśmy to nadrobić... – Kometa odwróciła się do mnie: – Mogłybyśmy udawać że jestem mała, wiele byś mnie nauczyła i... – Zastrzygła radośnie uszami: – Mogłybyśmy spać razem.

– Wolałabym byś znalazła sobie własne miejsce, jesteś już dorosła, nie cofniemy czasu. – Sama rozważałam jak się wobec niej zachowywać. Musiałyśmy się poznać. Teoretycznie nie powinnam traktować jej jak obcej, którą w gruncie rzeczy jest. Nie odczuwałam jednakże żadnej więzi, wątpiąc że kiedykolwiek to nastąpi skoro rozdzielono nas od razu po porodzie.

– Pani. – Przyszedł Devon: – Ivette chcę cię widzieć. Bez Komety.

– Może... Pójdę do Rosity, to w końcu też rodzina. – Kometa odbiegła, nim cokolwiek powiedziałam.

– Rozmawialiśmy o tym. – Przypomniałam Devonowi.

– Dla mnie zawsze będziesz przywódczynią, pani. Poza tym twoja matka nie zrezygnowała z tytułu, nawet jak już przewodziłaś nam samodzielnie.

– Aczkolwiek ja zamierzam, uszanuj moją decyzje.

– Tak, pani... Znaczy... Tak, ale wątpię by inne konie się na to zgodziły.


[Kometa]


Zajrzałam do Rosity, na leśną polanę. Theo powiedział że tu będzie i miał rację. Leżała pośrodku traw i suchych liści. Wyglądała na zamyśloną. Przypominała mi trochę tatę; on też się o mnie troszczył i o mamę, myślę że o inne konie także, ale tego nie wiem na pewno; miała jego spojrzenie, ten wszechobecny smutek. Choć w tym momencie, bardziej się wystraszyła na mój widok niż ucieszyła, tak błyskawicznie się obejrzała.

– Mogę? – spytałam z lekkim uśmiechem: – Nie chciałam cię wystraszyć...

– Lepiej nie. – Wstała. 

Przytaknęłam już bez uśmiechu, oddalając się z powrotem między drzewa. Znowu zrobiłam coś nie tak? Położyłam się już po paru krokach, kuląc uszy, westchnęłam.

Krótką ciszę przerwały kroki siostry, poszła za mną. 

– Przepraszam, nie chodzi o ciebie. Potrzebuje trochę samotności – wyjaśniła.

Obejrzałam się na nią, uśmiechała się zupełnie jak tata, z przygnębieniem w oczach. Zauważyłam to mimo że trzymała spory dystans.

– Może... Porozmawiałybyśmy o naszym tacie? Tylko chwilkę...

– Nie, dzięki. Muszę odpocząć. – Poszła już. Westchnęłam, kładąc głowę na ziemi. Chciałabym spędzić trochę czasu z Ivette. Tą Ivette, która się na mnie nie zezłościła.


[Pedro]


Pedro, nie możesz biec teraz do Rosity. Masz już partnerkę. Na własne życzenie. I to taką która drugiej by nie zaakceptowała. I jedno szczęście.

Chodziłem w tą i z powrotem, raz w cieniu drzew padających na łąkę, raz w słońcu, zdeptując trawę do stanu niejadalnego.

Dobrze się stało, to od początku było skazane na cierpienie. Zresztą teraz nie mógłbym powiedzieć że jestem szczęśliwy, ale nie cierpię, przecież o to mi chodziło.

– Tu jesteś. – No i masz, Serafina cię znalazła. 

Nie przestałem chodzić, nawet na nią nie spojrzałem.

– Chodzi o Rosite, prawda? – zapytała.

Stanąłem. Powiedzieć jej czy nie?

– Bądź ze mną szczery. Wcale nie chcesz ze mną być, prawda?

– Wiesz, tak jest lepiej. – Spojrzałem w jej oczy.

– Dla kogo? Dla ciebie? Dla mnie? Dla źrebaka?

– Dla wszystkich. – Znów zacząłem wędrować.

– Dla nikogo. – Serafina podążała za mną wzrokiem: – Jeśli będziemy ze sobą na siłę to ono też będzie nieszczęśliwe. 

– Dlaczego? Jeśli się postaramy będziemy dobrymi rodzicami, dogadujemy się, a nawet jeśli będziemy się kłócić to przecież nie przy nim, gdzie tu problem? Czy rodziców zawsze musi łączyć jakieś głębokie uczucie?

– Chcę spróbować z Theo.

– Nie ma sprawy. 

– Ale nie wyobrażam sobie żebyś mnie zdradzał z Rositą, tak samo ja nie chcę cię zdradzać z Theo, dlatego najlepiej będzie jak się rozstaniemy.

– Zdrada? Kiedy nie mam nic przeciwko i o wszystkim bym wiedział, gdzie tu zdrada? Wiele koni żyje z wieloma partnerami. – Zmieniłem trasę, idąc teraz po łuku, tam i z powrotem.

– Ale ja nie chcę cię widzieć z inną klaczą jak jesteś ze mną. – Zmrużyła oczy, nie spuszczając ze mnie wzroku: – To byłoby niesprawiedliwe jakbym jednocześnie spotykała się z Theo. Poza tym u nas tak nie ma.

– Może tak być. Nie będę się spotykał z Rositą, a jak masz ochotę spróbować z Theo to nie mam nic przeciwko.

– Będę się z tym źle czuła, dlatego...

– Nawet nie spróbowałaś.

– Nie rozumiem po co uparcie chcesz w to brnąć.

– Robię to dla naszego źrebaka. – Zatrzymałem się, patrząc w zielone oczy Serafiny: – Tak trzeba, w końcu zrobiłem co zrobiłem i muszę wziąć za to odpowiedzialność.

– Nie musimy być parą żeby razem go wychowywać. Jakoś to rozplanujemy. – Zbliżyła się.

– Czyli już zdecydowałaś że nie chcesz tego ciągnąć? – Ruszyliśmy, dla odmiany razem, łeb przy łbie, idąc sobie obok lasu.

– Nie. Chcę byśmy razem podjęli decyzje co dalej.

– Mi jest wszystko jedno, chcę tylko być dobrym ojcem. To twoja decyzja.

– Dobrze, ja nie widzę sensu dla którego nadal mielibyśmy być razem, więc to koniec. 

– Trudno – dodałem mimochodem.

– Nawet jeśli nie udałoby mi się z Theo, to może ci uda się z Rositą?

– Nie będę próbował, więc nic się nie uda.

– Spróbuj, inaczej będziesz żałował przez całe życie że nie spróbowałeś – powiedziała zanim odłączyła się, odchodząc do stada. No i znowu jestem wolny, teraz będzie jeszcze trudniej się powstrzymywać. Serafina ma rację, ale… Po prostu idź zobaczyć do Rosity, Pedro. W tym stanie najpewniej cię odtrąci. 


~*~


Wszedłem na polanę, z nadzieją że ten strażnik co wskazał do niej drogę się mylił. Nie mylił się. Chciałeś uniknąć cierpienia? Możesz sobie pogratulować jak dobrze ci się to udaje. Pierwsze co zwróciłem uwagę na jej brzuch, leżała na nim, ale ty nie mogłeś nigdzie indziej popatrzeć tylko tam. Nabrzmiał dwa razy bardziej, odkąd ostatnio go widziałem.

No, brawo Pedro, zauważyła co robisz, jeszcze brakowałoby gdybyś poruszył temat ciąży. Tylko on zaprzątał mój umysł, co chciałem spytać dotyczyło źrebaka. No żeś wymyśl coś innego.

– Przepraszam że uciekłam… – powiedziała markotnie. Na jej policzkach widniały ślady łez, miała zaszklone oczy i zmęczone, opadłe uszy. Chowała pod sobą przednie nogi. Myślałeś że poczuje się pewnie w twoim towarzystwie?

– Zapomnij o tym, to nic. Tylko głupi by się gniewał.

Przytaknęła, uciekając wzrokiem na bok. Drżała nieznacznie na ciele. Wyglądała jakby miała poderwać się z ziemi i uciec.

– Nie masz ochoty rozmawiać?

– Źle się czuje…

– Wezwać Beerha?

– Nie w tym sensie, możesz mnie zostawić samą?

– To może zawołam twoją matkę?

– Nie, wolę być sama… – Pochyliła głowę, jakby się mnie bała. Przecież tego właśnie się spodziewałeś, czemu teraz się dziwisz? Zawróciłem na równinę. Dość szybko wyszedłem z lasu, niemal wyskoczyłem.

– Giza… – Zobaczyłem ją przed sobą: – Gdzie byłaś? Wszyscy mówili że w kryjówce, ale gdzie dokładnie już nikt nie był taki chętny powiedzieć.

– To dla bezpieczeństwa. Siedziałam tam z Zorianem i kilkoma starszymi końmi. Ivette nie chciała byśmy spowalniali stado i niepotrzebnie je obciążali, bo musieliby nas bronić…

– Tym razem to dość rozsądne, muszę przyznać. – I dziwne, w końcu nasłuchałem się o tej pegazicy tyle negatywnych opinii, delikatnie mówiąc. Może byś tak bardziej się zainteresował Gizą, dobra: – Kim jest ten Zorian?

– To mój przybrany tata. Jego córka dawno temu dorosła, wyniosła się ze stada i o nim zapomniała. Pewnego dnia zaproponował mi bym ją zastąpiłam. – Uśmiechnęła się.

– A ja się bałem że nie masz nikogo. Jaki on jest? – Oby okazał się kimś porządnym. 


[Serafina]


Theo był dzisiaj oblegany. Zastałam go żartującego z Kometą przy jeziorze, a zaraz po mnie przyszła Ivette. 

– Zostaniemy parą – oznajmiła mu. 

Nie zdążyłam zebrać odpowiednich słów, ani się przywitać. Otworzyłam z wrażenia pysk, zastanawiając się czy się nie przesłyszałam. Theo zakrztusił się, jakby coś nagle wleciało mu do gardła. Kometa wskoczyła między nich, na przeciwko Ivette.

– Nie możesz! – krzyknęła rozpaczliwie.

Ivette położyła uszy, piorunując ją wzrokiem.

– Ja... – Zaszkliły jej się oczy: – Nie rozumiesz że cię kocham? – Wtuliła się gwałtownie w jej szyję, zaciskając powieki i wstrzymując oddech.

Wiedziałam... Wiedziałam. Przez cały czas miałam racje!

Ivette zaniemówiła, jej zdziwiona mina tylko potwierdzała moją tezę. Coś od początku było nie tak w ich relacji, za często przebywały razem. Same. Kto wie co robiły. 

Zajęłam miejsce przy Theo.

Ivette odsunęła Komete skrzydłem, patrzącą jej prosto w oczy, roniące łzy.

– Kocham cię – powtórzyła.

– Jesteś nienormalna. – Ivette cofnęła się, z szeroko otwartymi oczami: – Chora.

– Co jest nienormalnego w siostrzanej miłości? – stwierdził lekkim tonem Theo: – Ona po prostu się o ciebie martwi, Iv. – Theo położył skrzydło na grzbiecie Komety, przysiadła na zadzie, zwieszając głowę.

– Nie. Ja... – Znów nawiązała kontakt wzrokowy z Ivette: – Kocham cię jak tata kochał mamę...

– Nie no... – Próbował ratować sytuację Theo.

Ile z tego co mówiła Ivette jest prawdą? Raczej by się tego wyparła. 

– Jesteśmy siostrami, w dodatku klaczami, to nie jest normalne i nigdy nie będzie. Jak w ogóle możesz mówić coś takiego?! To absurd! 

– Wcale tak nie myślisz...

Też mi się tak wydaje.

– Myślałaś że ja...? Nie wierzę. Jak śmiałaś mnie w ogóle dotknąć?! – Buchnęła powietrzem z chrap, prostując się, odeszła stąd, przecinając skrzydłami powietrze. 

Kometa załkała, zupełnie opadając na brzuch. 

– Słuchaj. – Podeszłam do niej z boku. 

Popatrzyła na mnie oczami pełnymi łez: – Ivette nie... Nie mówiła poważnie, prawda...?

– To nie jest miłość. – Dobrze że się to tak skończyło, nie wyobrażam sobie przywódczyni w związku z nią. To Chaos powinna znów przewodzić stadem, Ivette teraz jeszcze bardziej się nie nadaje: – Tylko klacz z ogierem mogą być razem. Nie inaczej. A tym bardziej nie rodzeństwo. Lepiej jak zrozumiesz to jak najszybciej.

– Ale ja... 

– To nie jest normalne.

– Nie martw się, przejdzie ci – dodał Theo: – Pomóc ci wstać?

– Nie! Zostawcie mnie... Proszę... – Dźwignęła się na przednie nogi, odsuwając się kawałek, przykrywała zad ogonem. 

Oddaliłam się z Theo, patrzył to pod nogi, to na drzewa i stado w oddali, zupełnie pogrążony w własnych myślach.

– Co zrobisz z tym co powiedziała ci Ivette? – spytałam, z nadzieją że jej odmówi.

– Chyba nie zaproponowała tego, bo mnie kocha, ale spoko, możemy spróbować.

– Myślę że robi to, bo też zakochała się w Komecie.

– Coś ty. Zaprzyjaźniły się po prostu.

– Nie rozumiesz, ja widziałam co robiły... – I już nie mogłam wytrzymać by dłużej milczeć, wszyscy powinni poznać prawdę na temat tej marnej imitacji przywódczyni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz