piątek, 24 grudnia 2021

Więź cz.3

Nowa wersja – 11.07.2025r.


[Chaos]


– Domyślam się co zrobiłaś – odparłam pierwsza, spoglądając na nią chłodno: – I nie pochwalam tego.

– Stado powinno wiedzieć, zwłaszcza że Ivette wybrała Kometę na zastępczyni bez żadnego powodu. Nie jest ani doświadczona, ani w ogóle nic nie robi. – Serafina patrzyła na mnie z powagą, przemawiając właśnie w tym tonie: – Przykro mi pani, sama nie chciałabym by to się stało w mojej rodzinie, ale...

– O tym chciałaś ze mną porozmawiać? 

– Według mnie i nie tylko mnie powinnaś znów nam przewodzić. Ivette skupia się tylko na sobie, nie myśli o innych. Już mniejsza o to kim jest, większość ma jej dość.

– Omawiałam to już z wami.

– Pani, naprawdę już o nas nie dbasz? Nie możesz tak wszystkich zostawić, zwłaszcza teraz.

– Nie zauważyłam żadnych rażących błędów u Ivette, jest jedynie rozdrażniona, to kwestia...

– Wyżywa się na strażnikach, boją się ci cokolwiek powiedzieć, pani. Zanim pojawiła się Kometa, Devon chodził ciągle poturbowany przez nią. To nie są rażące błędy?

Trudno przyjąć takie słowa do wiadomości, zwłaszcza że podejrzewałam że Ivette jest do tego zdolna, a jednocześnie nie chciałam od razu wykluczyć możliwości że tym razem Serafina mogła skłamać, ponieważ to mało prawdopodobne by przez całe życie tego nie zrobiła. 

– Porozmawiam z nią. – Ukryłam zdziwienie za neutralną miną, jedynie drgnęło mi ucho, nigdy nie panowałam akurat nad tym odruchem, więc pozostało mi go zignorować.

– Nie wiem czy zwykła rozmowa wystarczy. Pani, proszę. – Cofnęła uszy. 

– Jeśli zajdzie taka potrzeba zareaguje też w inny sposób. 


[Kometa]


Trawa z łzami smakowała nawet lepiej. Odrobinę. Wypływały mi z oczu wystarczająco długo żeby starczyło na cały posiłek. Skoro to koniec to... To co teraz? Będziemy się unikały? Już zawsze? 

Zauważyłam ruch z boku, jakiejś dziwnej, mulistej postaci. Odskoczyłam, stając jak wryta. Miałam przed sobą konia z błota, dopiero po chwili orientując się że tak naprawdę jest to zwykły koń, tylko pokryty błotem.

– Ivette chcę się z tobą spotkać. – Klacz.

– Dlaczego ty...?

– Idziesz czy nie? – Ruszyła kłusem, nie miałam czasu na pytania. Może to coś ważnego? A ten dziwny kamuflaż ma służyć do tego by nikt się nie dowiedział kto nam pomaga. Prawda?

Zatrzymałyśmy się nad jeziorem, zamiast Ivette czekała tu czwórka innych koni, tak samo jak klacz wytarzanych w błocie. Zawróciłam gwałtownie. Klacz podcięła mi nogi. Upadłam na grzbiet. Stęknęłam. Zabolał zwłaszcza tył.

– Czego ode mnie chcecie? – Tym razem sama wyrzuciłam tylne nogi w powietrze, gdy jeden z nich za bardzo się zbliżył. Nie mogę pozwolić im… Za dużo ich. Już mnie otoczyli i zaczęli kopać.

– Przestańcie! – Próbowałam, ale nie nadążałam się bronić, może oddałam im kilka razy, a może w ogóle, zupełnie nic nie widząc, bo błoto było już wszędzie, zlepiło moją grzywkę zasłaniając zbyt wiele razy oczy. Czułam jedynie ból w wielu miejscach na raz, zderzając się co chwilę z ziemią. Miotając się i próbując uciec. Krzyczeć, ale któryś przytrzymał mój pysk przy mojej klatce piersiowej… 

Przestali. Na dosłowną chwilę. Potem pociągnęli mnie za nogę, a jeden z nich postawił na niej kopyto.

– Powiedz… – ta klacz.

Zaczęłam się szamotać jeszcze bardziej. Miażdżyła mi ją, krzyczałam i gdybym mogła otworzyć pysk na pewno wszyscy usłyszeliby ten krzyk. 

– Nadal podoba ci się Ivette? Hm? Twoja własna siostra? – brzmiała jakby mi groziła, a nie pytała: – Nie próbuj krzyczeć, bo zwiążemy cię i wrzucimy do wody i już się z niej nie wydostaniesz. 

Rzucili mnie na bok, uwolnili mi głowę i nogi też. Odrzuciłam grzywkę z oczu, wykasłując krew, obecną także w chrapach.

Skakałam po wszystkich wzrokiem, krążyli wokół, strasząc uniesionymi kopytami, którymi raz uderzali, a raz jedynie się śmiali z moich prób uniknięcia więcej bólu. Nie byłam w stanie się podnieść. Co się właściwie dzieje? 

– Odpowiedz – niemal krzyknęła. Schowałam pod siebie oba nogi, bo już uniosła nad jedną z nich kopyto, by znów próbować mi ją połamać. 

– Tak... I... I nic ci do tego. – Spojrzałam na nią wrogo, drżąc. Uderzyła mnie tak mocno w głowę że przestałam na kilka sekund widzieć. Nie miałam ochoty potem się poruszyć, nie kiedy wszystko zaczynało mnie boleć jeszcze bardziej. Może dzięki temu sobie pójdą?

– Zabije was! 

Ivette? Ziemia zatrzęsła się pod jej i ich kopytami. Oparłam się na przednich nogach, siadając, zmuszona wykasłać zbierającą się w gardle krew. Dostrzegłam skrzydło Ivette tuż nad moją głową. Została ze mną...? Patrzyła za nimi, z przyciśniętymi do szyi uszami i odsłoniętymi zębami. Stała tak blisko, że mogłabym oprzeć się o nią, ale... Z tym koniec. 

Łzy poleciały mi z bólu, prawa noga aż spuchła, nadal czułam że jest miażdżona, choć już nie była, dlatego ją odciążyłam, opierając się bardziej na lewej.

– Dasz radę wstać? 

Ivette odwróciła do mnie głowę, a ja natychmiast uciekłam wzrokiem, próbując dźwignąć zad z ziemi, oderwałam go, wkładając w to całą siłę, a nawet wstrzymałam oddech, ale i tak opadłam twardo z powrotem. 

– Nie bardzo... – Wykasłałam krwi jeszcze więcej, brudząc sobie grzywę i klatkę piersiową, nie wspominając już o pysku. Jest pewnie cały czerwony.

– Chodź, nie zostawię cię tutaj samej. – Podniosła mi zad szybkim szarpnięciem za ogon. Tym razem przednia noga nie wytrzymała i zleciałam na Ivette, stękając z bólu. Zacisnęłam oczy, usiłując się nie popłakać. 

– Ja nie... Ciężko mi złapać równowa...

– Po prostu się oprzyj. – Dosunęła mnie skrzydłem, ustawiając w miarę prosto. 

– Nie przeszkadza ci że ja... Cię dotykam? – Uniosłam wciąż bolejącą nogę, nie próbując więcej na niej ustać.

– Teraz to nie ma żadnego znaczenia, muszę cię jakoś odprowadzić do Beerha. Jakbym zostawiła cię tu samą znowu by cię pobili.

Właściwie mówiła dość łagodnie, jakby się o mnie martwiła? Nie mogę teraz oprzeć się tak by mój policzek spoczywał na jej grzbiecie, choćby przez krótką chwilę, bo... Tylko mi pomaga i to nic nie znaczy. Każdemu by pomogła, oprócz wrogowi, więc chyba nie uważa mnie za wroga. I nie powinnam jej niczego okazywać, bo jeszcze zacznie.


~*~


Ennia poszła po wodę i opatrunki, a Beerh zajął kilka obrażeń zielonym światłem, żeby za bardzo nie panikować skupiłam się na Ivette. Zwołała całe stado głośnym rżeniem, większość koni obudziło się nagle, byliśmy w samym jego środku, zaczęli podchodzić, szepcząc coś do siebie nawzajem. Wyłapałam kilka wrogich spojrzeń wymierzonych w Ivette. Po grzbiecie przebiegły mi ciarki… A jeśli ją też tak napadną? Złamią jej wszystko… Zabiją…

– Naprawdę myśleliście że nie wyciągnę z tego żadnych konsekwencji?! – wrzasnęła, piorunując ich wzrokiem, unosząc gwałtownie skrzydła z nieprzyjemnym świstem.

Patrzyli po sobie zdezorientowani, dopóki mnie nie zauważyli. Cofnęłam uszy, napotykając jeszcze więcej złych spojrzeń niż Ivette, przeszywających do głębi.

– Albo w tej chwili się przyznacie i pozwolę wam odejść, albo was zabije i każdego kto teraz ukrywa całą piątkę zdrajców!

Niektórzy spuścili łby, na pyskach wielu malowało się oburzenie, kilka koni nadal spoglądało z niechęcią to na mnie, to na Ivette. 

– Pani – odezwał się spokojnie Argent: – Chcesz ich zabić za zwykłe pobicie?

– Doskonale znacie zasady! I jeszcze zaskoczeni?! 

– Gdyby poszkodowanym był ktoś z nas to... 

– Potraktowałabym sprawców tak samo! – Tupnęła, aż wbijając kopyto w ziemię: – Jak śmiesz w to wątpić?! 

Argent spuścił głowę.

– To moja siostra, jest jaka jest, ale nie macie prawa jej tknąć! – zwróciła się już do całego stada: – Szybciej czy później i tak dowiem się kto dopuścił się zdrady! 

– Zdradzić to możesz nas ty, pani – powiedział ktoś.

– Który to?! 

Patrzyli po sobie i nic nie mówili.

– Taki odważny? Pokaż się!

– Żebyś go zabiła, pani?

– Jesteście żałośni! Nieudacznicy i tchórze! Lepiej zejdźcie mi z oczu! 

– Ivette? Co…? – Mama przyszła, gdy stado już odchodziło, utknęła wzrokiem na mnie jak tylko mnie zauważyła.

– Napadła ją piątka koni. Z naszego stada – wyjaśniła Ivette, wciąż pełnym gniewu tonem. 

– Zgaduje że nie wiecie kto to był.

– Byli cali w błocie – odezwałam się.

– Za chwilę o wszystkim mi powiesz, Kometa. Ivette, muszę teraz z tobą porozmawiać.


~*~


[Irutt]


– Flavia! – Oderwałam na chwilę od ziemi wilczy nos, jej trop prowadził prosto do kryjówki przeklętych, nie musiałam już dalej węszyć, poleciałam na miejsce w postaci sowy, by móc przemieszczać się bezszelestnym lotem. Zrobiła otwór w barierze ze splecionych ze sobą drzew, był jej wielkości i kształtu. Próbowałam ją wypatrzeć. 

Świtało, a Thais kończyła już obchód. Nadal w łańcuchach i z czerwonym kryształem. Nadal nie radząc sobie z przemieszczaniem się bez brzęczenia. Nosiła sztylet przy sobie, w opasce na szyi. Pozwalali jej na to tylko w trakcie obchodów. Wylądowałam na ziemi, zmieniając się w wilka.

– Ty? – Zatrzymała się momentalnie: – Tak bardzo masz mnie za nic, co? Myślisz że możesz sobie ze mną pogrywać? 

Warknęłam, próbując skupić się na zapachu. Flavia zakradła się za nią.

– Flav, nie rób tego! – krzyknęłam, czując jak całe ciepło odpływa mi z ciała. Otoczyła ją płomieniami, Thais obróciła się do niej: – Nie powiedziałam ci całej prawdy! Thais nigdy nie chciała cię skrzywdzić! Nie zabijaj jej! – Pobiegłam do nich. Thais zapatrzyła się na nią, a potem zaczęła iść ku niej, jakby nie widziała ognia, jakby nie widziała już niczego oprócz córki.

– O czym mówisz, mamo?

– Thais nie chciała cię świadomie skrzywdzić, to była jedna z jej osobowości, nad którymi nie ma kontroli… Ani Mago nie chciał twojej śmierci, bo wtedy już nie żył. To nie jest twoja zemsta.

Cofnęła płomienie, Thais objęła ją, zapłakała w jej łopatkę. Flavia stała nieruchomo, zerknęła na nią, a potem popatrzyła na mnie.

– Do dziś żałuje jak bardzo cię wtedy skrzywdziłam. – Objęłam się ogonem, zatrzymując się na przeciwko przybranej córki, do oczu napłynęły mi łzy: – Przeze mnie musiałaś uciekać i nie potrafiłaś zaakceptować kim jesteś. Gdybym mogła cofnąć czas…

– Ty wtedy Mago byłaś? 

– Tak, chciałam zadać twojej matce ból… Kosztem ciebie, za to co zrobiła moim bliskim.

– Świadomie?

– Tak, ale to nie jest twoja zemsta, rozumiesz? Błagam cię, nie możesz zabić własnej matki, która jednak…

Flavia oplotła ogonem głowę Thais, siłą ustawiając ją tak by łatwo było jej wbić róg w jej czoło, już pochyliła odpowiednio własną głowę.

– Flavia nie! 

Uniosła się na tylnych nogach, wleciałam w nią w postaci niedźwiedzia,wywróciłam się z nią na ziemię, po drodzę puściła Thais. Z jaskini patrzyli na nas już przeklęci. Przeszył mnie ból, Thais wbiła w mój bok sztylet.

– Mama! – Flavia strąciła mnie z siebie wstając, buchnęła na nią płomieniami, odrzucając kawałek od nas.

– Flav… – wymamrotałam, kątem oka widząc jak bardzo poparzyła Thais. Przeklęci zaatakowali nas swoimi mocami. Zmieniłam się w gryfa zasłaniając sobą Flavie…


~*~

 

[Kometa]


Ktoś zakradł się do mnie od tyłu, poderwałam głowę, już prawie atakując napastnika, którym okazał się po prostu Devon przechodzący obok z Lilią, zbyt zagadani by zauważyć że tu leże.

– Nie przejmuj się nią, kochanie, będzie co będzie, każdy w końcu dostanie to na co zasłużył – powiedziała Lilia, patrząc mu w oczy, przytulali się do siebie i wydawało się że to wcale nie przeszkadza im w chodzeniu.

Mówiła o Ivette?

Stałam już na nogach.

– Spokojnie, przy nas nie odważą się cię zaatakować – odezwała się odpoczywająca obok Ennia, odrywając swój róg na chwilę od rogu Beerha. 

– No nie wiem. – Naprawdę nie widziała tych wszystkich spojrzeń w moją stronę i to że nikt za długo nie chciał przebywać w pobliżu mnie? Albo Ivette. Jakbym czymś miała ich zarazić. Położyłam uszy. Ennia zaśmiała się wraz z bratem, tylko że on zrobił to niemo, przytakiwała mu, tak jakby rozmawiali bez użycia słów, bo właściwie... Rozmawiają? Ich ogony leżały blisko siebie, oba ułożone dokładnie w ten sam sposób, w delikatny łuk, niemal proste.

– Wiesz kto to zrobił? – spytała mnie po chwili, już z poważną miną. 

– Nie wiem, byli cali od błota, może poznałabym głos klaczy, bo tylko ona się odzywała, zrobili nawet coś ze swoim zapachem, pozbyli się go jakoś i... – Czy Ennia jest godna zaufania, Ivette jej ufa, wszyscy jej ufają, ale... Sama nie wiem.

– I? Jest coś jeszcze? Pamiętaj, jesteśmy tu żeby ci pomóc – powiedziała dyskretnie z zmartwioną miną.

– Yyym... Nie. – Położyłam się z powrotem, czując już ból w niedawno miażdżonej nodze.

Ennia patrzyła na mnie jakby czekała na zupełnie inną odpowiedź, coraz dłużej i dłużej.

– Niczego więcej nie ma. Jestem pewna że już nie masz ochoty o tym mówić to... Niezbyt przyjemny temat i...

– Przeciwnie. U nas takie związki są normalne.

 Nadal rozmawiamy o pobiciu?

– Nawet jak rodzeństwo...? – spytałam ostrożnie. 

– Jeśli jest nas mało i nie ma innego wyboru to jest to akceptowane, poza tym nie. A jeśli w normalnych warunkach by się zdarzyło to jedno z rodzeństwa musi odejść, zazwyczaj jest to brat. O takim przypadku jak wasz nigdy nie słyszałam. Bądź razie lepiej jest jak nie jesteście krewne, może gdybyście wychowywały się razem byłoby inaczej. Nie powinni tak was traktować, każdy mógł się znaleźć w takiej sytuacji…

– Gdybyśmy wychowały się razem to chyba byłoby raczej gorzej… – Skrzywiłam się.

– Miałam na myśli że wtedy być może byś się w niej nie zakochała.

– Długo już nie wracają. – Popatrzyłam w stronę w którą odeszły: – A jeśli im też coś zrobią?

– Twojej mamie nie, co do Ivette nie wiem, ale jest z Chaos, więc nic im nie grozi.


[Ivette]


– Nie może tak być, Ivette, nie możesz atakować własnego stada.

Zacisnęłam zęby, kładąc uszy.  Ile jeszcze razy będzie mi mówiła jak mam przewodzić stadu? 

– Słyszałam że ostatnio zaatakowałaś dwie klacze, poza tym wżywasz się na strażnikach, a jeszcze parę miesięcy temu regularnie biłaś Devona. Nic dziwnego że stado się buntuje.

– W pełni zasługują na takie traktowanie. – Uniosłam głowę, mierzyłyśmy się wzrokiem, choć jej jak zawsze był pozbawiony emocji. 

– Stado w końcu obróci się przeciwko tobie. Już teraz widzę że do tego zmierza. Nie pozwolę by tak się stało, aczkolwiek nie chcę odbierać ci władzy by zapobiec tej tragedii. Pragnę cię wspierać, córeczko. 

– Matko... – Dziwnie się czułam jak tak do mnie mówiła, kiedyś tylko do Rosity się tak zwracała, nie wiem czy tego chcę: – Rozumiem. Muszę teraz omówić coś ze strażnikami.

– Na pewno rozumiesz? Zabicie koni odpowiedzialnych za pobicie Komety to przesada, zwłaszcza wówczas że...

– Zrobiłam to samo Devonowi? Tylko że on w pełni zasłużył!

– W oczach niektórych Kometa także mogła na to zasłużyć...

– Myślałam że jesteś po naszej stronie! – Rozpostarłam skrzydła.

– Jestem. Przedstawiam ci inny punkt widzenia. Musisz kierować się rozsądkiem, nie emocjami. Dobrze przemyśleć każdą decyzje, przewidywać jej konsekwencje. Jeśli ich teraz zabijesz podburzysz stado przeciwko sobie. Chciałabym żebyś kierowała się dobrem wszystkich.

– Zrobię co ja – podkreśliłam: – uważam za słuszne. – Po czym odeszłam. Myślałam że naprawdę będzie mnie wspierać, ale wolała mnie ciągle krytykować i mówić mi co mam robić. Kometa przynajmniej… 

Nie ważne.


~*~


[Serafina]


– Na ilu z was się wyżywała? Nie mówię że słusznie pobili Kometę, ale nie powinni za to zginąć. Ivette nie poniosła żadnych konsekwencji kiedy poturbowała Devona, to hipokrytka – przemówiłam do grupy.

– Gdybym wiedział kto to zrobił to bym im podziękował – powiedział na głos Din: – Należało jej się.

Poparło go dość sporo z nas.

– Słuchajcie! Też chcę żyć w normalnym stadzie, chcę by nasze źrebaki wychowywały się w normalnych warunkach, ale przemoc to nie jest rozwiązanie.

– Proszę, dajcie już im spokój – wtrąciła Giza. Zaraz zagłuszyło ją mnóstwo oburzonych głosów – chcieli wyrzucić stąd Kometę.

Nie o to mi chodziło. To nie brzmi jak lepsza przyszłość.

– Hej! Wyluzujcie trochę! – Theo zatrzymał się nad końmi w locie.

– To Ivette trzeba się pozbyć, nie Komety! – wykrzyknęłam, ucichli na moment.

– Naprawdę? Wystarczyłoby z nią porozmawiać na spokojnie... – Theo wylądował obok, właśnie miałam im wyjaśniać o co mi chodzi. A tak wzięli to dosłownie i zaczęli zastanawiać się nad tym pomysłem w nieco spokojniejszym, bardziej dyskretnym tonie.

– Ale czy ona aż tak źle rządziła żeby się jej pozbywać? I co potem? Bo wątpię żeby Chaos znów nam przewodziła po czymś takim, a i Kometa to też jej córka, nie? 

– Musimy wybrać nowego przywódcę! – wykrzyknęła Lonely: – Serafina!

Kilkunaście innych koni wykrzyknęło za nią moje imię. 

– Rzuć jej wyzwanie! – dodał Grom.

– Nie zrobisz tego – szepnął do mnie Theo, zakrywając nas na moment skrzydłem. 

To zbyt duża odpowiedzialność, ale skoro nie ma nikogo innego to... Chcę to zrobić. Dla stada.

– Jak tylko nauczę się lepiej walczyć! – odpowiedziałam najdonośniej jak umiałam, zapadła cisza, więc mogłam mówić dalej już normalnie: – Na razie nie pozwólmy jej zabić piątki! Niech ich wygna. I nie atakujcie więcej tak Komety, możecie pokazać że wam się to nie podoba w pokojowy sposób. Chyba chodzi nam o to żeby była normalna, a nie od razu ją zabijać czy wyrzucać? Musimy dbać o siebie, inaczej nie pokonamy Tiziany.

– Hej, ale Kometa wam niczego złego nie zrobiła, dajmy jej spokojnie żyć, każdy jest inny i to jest piękne – przemówił Theo: – To że czegoś nie znamy nie znaczy że jest od razu złe…

– Są jakieś granice – dodałam, ubolewając nad tym, a może to i dobrze że już aż tak mi się nie podobał. Znajdę sobie kogoś innego, albo w ogóle nie będę z nikim. Jak dojdą nowe obowiązki to trudno będzie zorganizować czas dla siebie, a co dopiero rodziny. 

– Chętnie pomogę ci podciągnąć umiejętności w walce. – Din podszedł bliżej.

– Theo, ze względu na naszą przyjaźń nie mów nic Ivette. Nic. Chyba że chcesz mieć na sumieniu moją śmierć, bo nie mam żadnych wątpliwości że ona mnie za to zabije. – Odwróciłam się do Theo.


[Kometa]


Mama wybrała się dokądś z Rositą, siostra coraz bardziej zamykała się w sobie i ostatnio ciężko nam się razem rozmawiało, o ile wyduszenie z niej kilku słów, głównie "nie wiem" dawało się nazwać rozmową, miałam iść z nimi, ale... Rosita bardziej teraz potrzebowała mamy i... To by oznaczało że stchórzyłam i boję się już zostawać sama, a Ivette tego nie znosi. Ale... 

Przecież nie jesteśmy razem. Nie widziałyśmy się już od tygodni. Dosłownie, nawet nie próbowałam patrzeć na nią z daleka, w tym na kogokolwiek, by przypadkiem nie spotkać jej wzrokiem, bo byłoby mi znacznie trudniej. I jej.

Poszłam się napić, wraz z dwójką strażników. Wszystko robiłam z dwójką strażników, kiedy mamy, czy Rosity nie było w pobliżu. Ivette kazała im czuwać. Chronili bardziej stado przede mną, niż mnie przed stadem. Może się myliłam... Tylko że nigdy nie przejęli się, ani nikogo nie wezwali, kiedy nie mogłam zapanować nad tylnymi nogami. Przypominali mi jedynie o życiu w wąwozie. Przez co o nic nie zamierzałam ich prosić, oprócz tego by wreszcie sobie poszli. Odmawiali za każdym razem, powołując się na Ivette.

Westchnęłam, na przemian zerkając na nich i popijając po łyku wody, w między czasie się zakrztusiłam. Nadal nie pływam i... To głupie, Ivette nie darowałaby im gdyby wrzucili mnie do jeziora. Chociaż tamtej piątki też jeszcze nawet nie znalazła. Nie, jeśli chodzi o strażników od razu byłoby wiadomo kto to. 

Nie zniosę dłużej ich towarzystwa, już lepiej żeby nikt mnie nie chronił.

Zawróciłam. Ze strażnikami. Ivette rozmawiała z Theo. Zamrugałam. Tak bardzo schudła. Może nie odstawały jej kości i… I pewnie inni nawet nie zauważyli, ale... Schudła. Mimo to była piękniejsza niż zapamiętałam…

Potrząsnęłam energicznie łbem, otrzepując się. Odwróciłam głowę, próbując zerkać kątem oka czy jest już sama. Theo odleciał. Pobiegłam, zwalniając niechętnie po drodze.

– Ivette. – Wyszłam jej naprzeciw, trzymając dolną wargę niżej niż zwykle, by powstrzymać się od uśmiechu na jej widok. Tak bardzo tęskniłam: – Nie muszę mówić ci jak wszyscy, bo… Jesteśmy rodziną… 

Uniosła wyżej głowę, nie patrząc na mnie, skręciła do stada, tak jakby... Obrażona? 

– Prawda? – spytałam, idąc za nią: – Ivette, chcę ci coś powiedzieć. Mam dosyć strażników, nie potrzebuje ich, albo inaczej, nie chcę by mnie pilnowali. Wiem po co to, ale...

 Jakbym nie istniała, zajęła się rozmową z Devonem. A strażnicy mi towarzyszący nagle ją zasłonili, stając przede mną.

– Nadal jesteśmy chociaż siostrami! – krzyknęłam, mierząc się z kilkoma nieprzyjemnymi spojrzeniami koni, przechodzących obok. Ivette już zaszła nieco dalej z Devonem. Jej też posyłali krzywe spojrzenia, a ona je ignorowała. Myślałam że chociaż jej odpuszczą, w końcu jest najważniejsza w całym stadzie…

– Znowu zaczynasz? – Popchnęła mnie Lonely: – Nie zbliżaj się do niej.

– Mam prawo z nią rozmawiać, tak jak i ty. – Położyłam uszy. Jej głos wydawał się znajomy, jak ostatnio wielu innych klaczy. Każda mogła być tą, która miażdżyła mi wtedy nogę, więc równie dobrze i żadna.

– Przynosisz tylko wstyd swojej własnej rodzinie, myślałam że w końcu zmądrzałaś. Wszystkim byłoby lepiej bez ciebie.

– Większości może i tak, ale nie wszystkim! – zauważyłam.

Jeden z pilnujących mnie strażników – Din, zabrał siłą Lonely do reszty koni. Stałam i patrzyłam na to zdezorientowana. Pierwszy raz któryś faktycznie mnie ochronił.

Zaraz potem uciekłam, drugi strażnik zapatrzył się na nich, jak się klócą i gdy w końcu zauważył że mnie nie ma, byłam już daleko. Schowałam się za drzewami, z Ivette też tak się chowałyśmy, pierwszego dnia, zasłoniła mnie wtedy skrzydłami… Nimi chyba najbardziej byłam oczarowana.

– Widzieliście jak schudła? Też z nią była, spędzały tyle czasu razem że to nie możliwe by wcześniej nie zauważyła. Pewnie też ją kocha.

Ktoś tu jest.

– Wyobrażasz to sobie, robić to z własną siostrą?

– To chorę.

– W akurat tym przypadku jedno szczęście że nie mogą mieć źrebiąt.

– Czy Serafina musi z nią koniecznie walczyć? Może się jej po prostu pozbądźmy?

Pozbądźmy? Chcą ją zabić…? Nie mogę tak dłużej… Najwyżej mnie znienawidzi, ale będzie bezpieczna.

– Nie jesteśmy spokrewnione! Mama jej nie urodziła! – wykrzyknęłam, wyskakując z kryjówki. Wszyscy na mnie spojrzeli, całe mnóstwo osób. Uciekłam, bo chyba tak bym właśnie zrobiła gdyby to faktycznie była prawda i gdybym faktycznie się wygadała. Ach! Włosy zasłoniły mi oczy. Strąciłam je, ale nie zdążyłam już wyhamować i wpadłam prosto… W kogoś. Silnego niczym skała. W ogóle go nie ruszyło to nasze zderzenie.

– Wybacz…

– Kometa, co ty…?

Mama? Usłyszałam stuknięcia kopyt, obejrzałam się, dogonili mnie, właściwie wcale daleko nie odbiegłam, co najwyżej malutki kawałek… 

– Pani, to prawda? Ivette jest przecież do ciebie taka podobna.

– Kłamie. Bo chcę z nią być.

– I tak nie mogą, obie są klaczami. 

– Nie! To kłamstwo, ja kłamałam! Ivette by tego nie przeżyła… – To akurat prawda: – Mamo, powiedz coś. – Proszę, wiem że wiesz co chce zrobić. 

Widziałam najprawdziwszy szok w jej oczach, a chyba nie powinnam? 

– Mamo?

– Nie przeżyłaby tego? Czyli czego? – Serafina do mnie podeszła.

– Jest moją siostrą, naprawdę – starałam się zabrzmieć tak jakby to było kłamstwo: – Przysięgam.

– Ty kłamiesz. Ona jest adoptowana! 

– Nie! 

– Pani?

– Nie chcę zabierać jej stada! Ani mamy! – Popłakałam się, tak naprawdę przez to co się działo w ostatnich tygodniach, a reszta tak jakoś przyszła sama: – Przecież… Przecież Rosita też… Znaczy Ivette nie… Mamo! Powiedz coś! 

– Pani, chyba nie ma sensu tego dłużej ukrywać – wtrąciła nagle Ennia, a ona przecież wiedziała o tym najlepiej: – Obie niepotrzebnie cierpią.

– Przecież związek jest nieważny bez źrebiąt! 

– Ivette nie jest jej córką? 

– Ajiri! Ty musiałaś przy tym być, urodziła ją? – jeden z koni ją zatrzymał. Ajiri coś tam mruknęła.

– Mamo? – szturchnęłam ją.

– Nie każda para musi je mieć, a jak będą chciały to są inne sposoby – powiedziała Ennia: – Sprawiliśmy z Beerhem ich pokrewieństwo, całkiem niedawno i…

– To niczego nie zmienia, Ivette nadal jest moją córką – w końcu mama się odezwała, patrzyła na stado, a gdy spojrzała na mnie jej spojrzenie wydawało się… Takie bardziej chłodne niż zwykle.

– Zmienia bardzo wiele, pani, mogą być razem, poznały się niedawno, nie łączą ich więzy krwi, nigdy nie były wychowane jako rodzeństwo – mówiła Ennia.

– Ale to klacze.

– To nic złego, u nas też są takie pary.

Wszyscy popatrzyli po sobie, jedni się z tym zgodzili, mniej, trochę mniej i nieco bardziej chętnie, inni nie. Byli i tacy którzy się wahali.

– Mamo? – Właśnie poszła, pobiegłam za nią.

Nie odzywała się do mnie i nie zatrzymywała się.

– Mamo, przepraszam ja… Ja chciałam tylko… Czy ja… Postąpiłam dobrze? – Łzy zebrały mi się w oczach i głos zaczął się łamać: – Mamo, proszę, porozmawiaj ze mną. Oni… Chcieli ja zabić.

– Meike też manipulowała tak innymi – stwierdziła.

– Meike?! Nie, ja…

– Nie chcę byś podążała tą samą drogą co ona.

– Przepraszam… – Wyprzedziłam ją, by móc zobaczyć jej oczy, nic mi nie powiedziały, ale przynajmniej znów na mnie patrzyła.

– To prawda że stado było o krok od pozbycia się Ivette, ale wolałabym byś więcej tego nie robiła.

– Ale… W dobrym celu… Nie mogłabym? – Zastrzygłam nerwowo uszami.

– W każdym razie, powiemy Ivette że to był mój pomysł.

– Nie musisz tego brać na siebie, mamo! To ja zrobiłam… – Zbliżyłam się do niej, zatrzymała mnie pyskiem. Nie pozwoliła się przytulić.

– Ivette cię znienawidzi, jeśli się dowie. Nie chcę by traktowała cię tak jak Rosite, albo gorzej. 

– Jak ją traktowała? Dlaczego? Masz obrywać za mnie? To okropne.

– Albo tak zrobimy, albo nigdy się do ciebie nie odezwę, Kometa.

– Ale… Mamo.

– Mam dość konfliktów pomiędzy swoimi źrebakami, już wystarczy.


~*~


Ivette dowiedziała się całkiem szybko, bo jeszcze przed zachodem słońca, niestety. Miałam tak mało czasu na zastanawianie się co zrobić, bo mama w końcu mogła tylko tak mówić, bo jeśli jej na mnie zależy miałaby się nigdy nie odezwać? Bądź razie byłyśmy razem, gdy przyszła Ivette, albo raczej próbowała we mnie wbiec.

– Czy ty kompletnie zwiariowałaś?!

Zdążyłam tylko zamknąć oczy, ale nie poczułam nic i nadal stałam na nogach. Uchyliłam powieki. Mama mnie osłoniła. Ivette zatrzymała się przed nią.

– Próbowałam tylko… Nas chronić, to nie był główny powód, ale mimo wszystko… – zaczęłam.

– Myślisz że twoje kłamstwo sprawi…

– Możemy być razem, Ivette! A mama przecież nadal jest twoją mamą, przecież Rosita…

– Nie będę żadną przybłędą, bo ty….!

– Ivette – wtrąciła mama: – To był mój pomysł, musiałam zapobiec tragediii w której twoje własne stado cię zabija, słowa nie zmienią tego że nadal jesteśmy spokrewnione, ale to był jedyny sposób by chronić was obie.

– Mamo… – A jeśli naprawdę nigdy nie powie do mnie ani słowa?

– Jak możesz? Tak bardzo mnie nienawidzisz? – Ivette się cofnęła, z położonymi uszami, mierząc w  oczy mamie – Znów się mnie wypierasz?! – krzyknęła już przez łzy.

– Gdyby tak było odebrałabym ci stado już dawno, a jednak pomimo rażących błędów pozwalam ci nadal nim przewodzić,  ponieważ zawsze byłaś dla mnie ważna, tak jak Rosita, Feniks a teraz też Kometa, wszystkie jesteście moimi córkami.

– Tak? 

– Ivette, pomyśl o tym inaczej, dzięki mamie i Enni naprawdę możemy być razem. Czy… Nie chcesz tego? – dodałam.

– To niczego nie zmienia między nami, idiotko! Tylko mnie umniejsza w oczach stada.

– Nieprawda, Ivette –  stwierdziła mama.

– Jeśli już to ty powinnaś być tą adoptowaną!

– Wiesz… To nie miałoby teraz chyba za bardzo sensu, bo mama już ogłosiła stadu że jestem jej córką, a jakby teraz powiedziała że jednak nie to… Nie za bardzo by w to uwierzyli, prawda?

– Uznaliby ją za oszustkę i domagali jej wygnania – dodała mama.

– Poradziłabym sobie!

– Musisz zacząć normalnie spać, Ivette, Beerh da ci coś na uspokojenie, jeśli chcesz mogę przy tobie czuwać. Stado powinno się teraz choć trochę uspokoić.

– Nie jestem małym źrebaczkiem! W ogóle przecież nie jestem twoją córką.

– Ivette.

– Boisz się że mogłabyś przegrać, prawda? Nie przeżyłabyś tego.

– W tym stanie każdy może cię pokonać.

– I dobrze! W końcu będziesz miała mnie z głowy. – Odwróciła się momentalnie, każde pióro jej skrzydeł było uniesione,.

– To ja zrobiłam! – krzyknęłam, wbiegając przed Ivette: – Nie mama, próbowała mnie chronić… – Obejrzałam się na nią, skrzywiłam się lekko: – Wybacz…

– Chcecie zrobić ze mnie idiotkę?!

– Nie ważne kto jest temu winien, jest już po fakcie – stwierdziła mama: – Jeśli tak cię to wyniszcza, Ivette, bądź z Kometą.

– Chyba nie mówisz poważnie. Naprawdę masz mnie za wariatkę?!

– W gruncie rzeczy nie ma już powodu dla którego nie miałybyście być razem. Z czasem to zaakceptuje, poza tym nie mogłabym wam tego zabronić.

– Nigdy w życiu – wycedziła, spojrzała po nas krzywo, po czym odleciała.


[Irutt]


Wbijały się we mnie kamienie i ogień zdążył już zająć moje pióra, wokół latały kule światła, które starałam się od siebie odrzucić skrzydłami, ale gdy zetknęły się z moim ciałem od razu wybuchały, pryskając wszędzie moją krwią.

Przyciskałam Flavie do siebie całą już zakrwawioną łapą.

Zaryczałam, szeroko otwierając gryfi dziób, zadając ból wrażliwym końskim uszą. Złapałam Flavie w obie łapy, miałam wzbić się do lotu, nadal rycząc. Miałam ją uratować…

Tylne łapy pokrył mi lód. Machnięciem gryfich skrzydeł zdmuchnęłam Karyme i resztę do środka jaskini, rozbiłam lód jednym uderzeniem dzioba. Z boku nadciągnęła już fala piasku. 

Utknęłam pod nim o kilka sekund za długo, zdążył stwardnieć i zmienić się w skałę. Zamknęli nas w kłębowisku dymu i ognia. Wróciłam do swojej postaci, upadając obok Flavi, dusiłyśmy się obie. Oczy mi łzawiły, cofnęła ogień.

– Mamo, nie trać tyle krwi – Flavia wzięła mnie na grzbiet: – Którędy?

Nie rozumiała że to koniec. W tym momencie wszystko się na nas zawaliło.



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz