piątek, 17 grudnia 2021

Więź cz.2

Nowa wersja – 27.06.2025r.


[Irutt]


Otarłam swój róg o róg brata wyrastający z czaszki, rosła w niej srebrzysto-zielona trawa, tak samo porastała inne szkielety. Przywitałam się z drugim bratem, spoczywającym obok.

– Nie liczę na wybaczenie, chcę was tylko pomścić – szepnęłam, zamykając na kilka chwil oczy, z zwieszoną nad nimi głową. 


***


 – Złapiesz mnie? No dawaj! – Tiire przebiegł przed małą, ledwo co sięgała braciom do łopatki, akurat jak już doganiała Vorrta. 

Minęła Tirre śmiejąc się i biegnąc prosto na odpoczywającego już Vorrta. Skoczyła, teleportował się w ostatniej chwili. Pojawił się obok kolejnego krzaka z siostrą wiszącą na jego grzbiecie. Rozglądał się za nią. Zarówno ona jak i Tirre wybuchli śmiechem. 

– Kończymy co? – Vorrt padł wykończony. 

– Ale drugim razem bawimy się bez magii... – zaproponowała. 

– Wtedy to bym padł trupem. – Wywrócił się, zrzucając siostrę, obiła się o wylegującego się obok Tiire. Obaj strasznie głośno sapali.

– Ty też? Czemu tak szybko się męczycie?

– Nie jesteś ani tak ociupinkę zmęczona? – spytał Tirre.

– Ani trochę – stwierdziła: – Jesteście już starzy.

– Chyba Vorrt.

– To ty jesteś najstarszy, chciałbym przypomnieć. – Vorrt uniósł z wysiłkiem głowę, potrząsając ogonem.

– Niech ci będzie...

– Kiedy będziemy znów obserwować zwierzęta? – szepnęła do najstarszego brata, to była ich tajemnica i nikt poza nimi nie miał o tym pojęcia. Tiire chciał odziedziczyć magię po pradziadku, marzył o tym, ale już odkrył co potrafi i nie było to zmienianie się w różne zwierzęta. Zaraził małą swoim zainteresowaniem do nich. I miał nadzieje że właśnie tą magię odziedziczyła, podczas gdy ona chciała mieć jakąkolwiek magię.

– Teraz. – Puścił jej oczko, podnosząc się i mówiąc już głośno: – To my idziemy.

– A dokąd to? – zapytał Vorrt szykując się do wstania.

– Tylko coś zjeść, zgłodniałeś?

– Zdrzemnę się. – Padł na grzbiet, obracając się na bok i wyciągając nogi, jak już ułożył się wygodnie, mlasnął sobie wargami, zwracając na siebie uwagę rodzeństwa. Nucąc, wybijał rytm ogonem. Powoli wymykali się w głąb lasu, zerkając na rozmawiające wesoło i pasące się jednorożce. 

– Widziałem ostatnio jaskółki, ulepiły gniazda na skale, mama nie posiadała się ze szczęścia.

– Naprawdę? A dlaczego? – zapytała zaciekawiona.

– Uwielbia ich śpiew, zawsze jak jakaś przeleci nad nami, nie może się oprzeć by ich nie podziwiać. To pierwszy ptak, którego poznałem z nazwy, mama mi je pokazała kiedy byłem mały i powiedziała że zawsze łatwo je rozpoznać po kształcie, kiedy lecą.

– To dlatego kilka dni temu zadzierała tak głowę do góry? Zobaczyła jaskółkę?

– Może? – Brat się uśmiechnął, przechodzili akurat obok zagadanych samic, które były w jego wieku, najpierw zatrzymał się gwałtownie, a potem zmienił szybko kierunek.

– Cześć! – Ona zawołała w ich stronę.

– Cicho, bo jeszcze nas zauważą...

– Chodź, Dooiu też cię lubi. – Złapała go za ogon, oplatając wokół niego swój i prowadząc prosto w stronę samic.

– Ta Dooiu? Skąd wiesz? Rozmawiałaś z nią? – szeptał Tirre, przybierając barwy mijanych przez nich ciemnozielonych drzew i siwych krzewów.

– Pewnie, powiedziałam jej że ci się podoba.

Tirre stanął jak wryty, a mała nic nie mogła na to poradzić, choć ciągnęła i szarpała z całej siły za jego ogon udający gałązkę drzewa, którego przybrał kolor.

– Założę się że Tiire do nich nie podejdzie. – Zaskoczył ich głos Vorrta. Tiire aż podskoczył. 

– Tylko nie zakład... – westchnął zrezygnowany.

– A właśnie że tak, nie podejdziesz.

– Podszedłbym, ale nie będę im przeszkadzał.

– Boisz się. – Zaśmiał się: – Zobacz tylko jak się rumieni, Irutt... – Szturchnął małą w bok, śmiejąc się z biednego Tirre, który próbował opanować wylewającą się na jego policzki czerwień.

– Dobra, wygrałeś. Boję się. Tylko przestań się śmiać – powiedział półgłosem, już w różnych odcieniach zieleni, wtapiając się w tło. 

– Czy ja słyszałam głos Tirre? – Dooiu odłączyła się od przyjaciółek.

– Tak – odpowiedział Vorrt w tym samym czasie co mała powiedziała "nie".

– No przecież...

– Mogę porobić coś z wami? – wtrąciła. 

– Co ty na to żebyśmy ozdobiły ci całą grzywę kwiatami?

– Całą? – Cofnęła się z myślą że to potrwa wieki i te wieki będzie musiała stać spokojnie.

– Calutką i ogon też, chodź, spodoba ci się. – Dooiu poszła przodem, kołysząc z radością ogonem.

– Siostra, w razie czego możesz od nich zwiać – szepnął do ucha małej Vorrt: – Bierz przykład z Tiire, w końcu jest najstarszy. – Zaśmiał się. Stuknęli się ogonami, zanim dogoniła Dooiu.

– Odkryłaś już swoją magię? – zagadnęła Dooiu.

– Jeszcze nie – powiedziała mała, myśląc z niepokojem: a może... Jej nie mam?


~*~


– Oczywiście że masz okruszku – stwierdziła mama, już późnym popołudniem: – Każdy jednorożec coś potrafi, każdy bez wątpienia...

Tata potakiwał śmiesznie głową i stroił minki, naśladując w sposób komiczny mamę, mała uśmiechała się z rozbawieniem. Gdy mama się odwracała natychmiast przestawał, co jeszcze bardziej ją śmieszyło.

– Masz racje kochanie – przyznał, z udawaną powagą.

– Chociaż... – Zastanowiła się.

Tata też udał zamyślonego, przechylając się lekko na jedną nogę i wysuwając dolną wargę do przodu. A jej wymknęło się trochę śmiechu.

– Istnieje pogłoska o jednorożcach nie posiadających w sobie magii i zdarzył się już kiedyś taki... Słyszałam o tym – mówiła zamyślona mama.

– Oj, kto taki? – zapytał tata: – To tylko plotki, nie słuchaj co mówi mama, masz w tym rogu jakąś magię, wystarczy tylko zaczekać. – Dotknął swoim rogiem róg córki, przecierając o niego z czułością. 

– Co do tego żeby mnie nie słuchała, to bym się jeszcze zastanowiła Jeertanie. – Mama schyliła swoją głowę, dotykając jej rogu, zamknęły oczy, pocierając nimi o siebie.

– To tylko żart, nie denerwuj się tak! – krzyknął Vorrt, przebiegł obok nich roześmiany, a za nim Tirre cały w rzepach.

– Zabije cię za to!

– Mamo, on chce mnie zabić!

– Też chcę się bawić! – Podbiegła do nich. Tata także dołączył.

– Jak źrebaki – skomentowała mama, kręcąc głową, ale ukradkiem się uśmiechając...

– Chodź Weeria, dopadnijmy tego żartownisia!


***


– Mamo?

Niemal uniosłam powieki, szybko je zacisnęłam, zwijając końcówkę ogona.


***


– Jak mogę odmówić mojemu…


***


– Śpisz? – Dotknęła mnie. 

– Flav, prosiłam cię żebyś za mną nie szła, a tym bardziej tutaj – Otworzyłam oczy, odwracając do niej głowę, objęłam się ogonem, nie chciałam znów się na nią złościć: – Wrócisz do kryjówki i zaczekasz tam na mnie? Czy znów zrobisz po swojemu?

Urosła spora, większa nawet od Chaos. Raz mnie słuchała, raz nie, zmuszając bym większość czasu była w pobliżu, chroniąc ją przed różnymi niebezpieczeństwami. Próbowałam znaleźć jej kogoś do towarzystwa, jeszcze kilka miesięcy temu, ale gdy odwiedziłyśmy hybrydy i zaczęła bawić się z innymi źrebakami, jeden z maluchów ją zdenerwował i go poparzyła.


***


Udało mi się ją stamtąd zabrać, zanim ktokolwiek ją zaatakował. Prowadziłam ją pospiesznie tunelem, trzymając ją mocno za ogon, by nigdzie mi znów nie uciekła, próbując wymazać z pamięci obraz zawodzącego źrebięcia, ono nigdy już nie wróci do pełni sprawności, poparzyła mu całe ciało. 

Chciałam tylko by miała namiastkę normalnego źrebieństwa, co zrobiłam nie tak? Dlaczego mnie nie posłuchała? Dlaczego jest taka? Czasy z biologiczną matką ledwo pamiętała, więc to musi być moja wina.

– Mamo, ciągniesz za szybko, nadążyć nie mogę! 

– Prosiłam byś nikomu nie robiła krzywdy!

– Dokuczał nam! – krzyknęła Flavia. Dalej wymknęłyśmy się lasem, wciskając się do jednej z nor. Tam się zatrzymałyśmy, stałyśmy obok siebie, nie miałam ochoty się kłaść i mała też tego nie robiła.

– Już ich nie zobaczę? – zapytała markotnie: – Opierając ogon na moim boku.

– Prosiłam cię… – Zwinęłam swój własny ogon.

– Zniknąć się nie boję, chcę walczyć razem z tobą o sprawiedliwość! A on zasłużył.

– Miałaś mi wszystko mówić, nie możesz…

– Mogę! Nienawidzę…

– Uważasz poparzenie źrebaka za sprawiedliwe? Tylko wam dokuczał, a ty zniszczyłaś mu całe życie! Nikogo ci nie zabił! Nikogo nie torturował! 

– Mógłby!

– On był tylko źrebakiem!

– Ja też jestem źrebakiem! Dlaczego udajesz że tak nie można skoro sama to robisz?

– Co wam zrobił?

Milczała, spuściła wzrok.

– Flavia! – Źle się czułam krzycząc na nią, ale zwykłe tłumaczenie już nie pomagało.

– Nabijał się z nas…

– Czy to adekwatna kara do jego przewinień?

– Od tego się zaczyna…

– Nie przewiduj mi przyszłości, bo jej nie znasz. Gdybyś mi powiedziała, poszlibyśmy do jego rodziców, wytłumaczyli mu że nie powinien tak się zachowywać, a jeśli nie oni, sama bym to zrobiła, może nawet by was przeprosił i się poprawił.

– Głupi on…

– Nie, Flav.

– Wkurzył mnie, chciałam by pożałował, a nie przeprosił, w porządku by było gdyby cię przeprosili?

– Dokuczanie to nie zabijanie, Flavia! Nigdy nie odnajdziesz się wśród innych, jak będziesz tak postępować. Zabraniam ci kogokolwiek krzywdzić, jak coś się dzieje powiedz w pierwszej kolejności mi, rozumiesz?

– Rozumiem… – Spuściła głowę.

– Muszę cię tu teraz zamknąć, mam coś do zrobienia. – Chciałam się uspokoić.

– Mamo, nie! Proszę… – Złapała mnie za ogon, niczym prawdziwy mały jednorożec.

– Tylko chwilę, Flav.

– Nie będę nigdzie wychodzić, tylko mnie nie zamykaj!

Nigdy tego jeszcze nie zrobiłam, a ona tak panikowała. Może podświadomie pamięta gdy Thais ją zamykała? Nie wiem czy to robiła, ale to tłumaczyłoby reakcje Flavi.

– Będę grzeczna, obiecuję. – Wtuliła się we mnie, objęłam ją ogonem, a potem przytuliłam też głową.

– Nie wiem już czasami co robić, nie chcę dla ciebie źle, chcę byś miała przyjaciół i by nikt ci nie dokuczał. Ale musisz mnie słuchać.

Więcej nie przyprowadziłam jej do hybryd, bałam się że kolejne źrebię ucierpi, bo Flavia nie do końca się słuchała, większość czasu robiła co chciała, nawet gdy mówiłam jej że jeśli się nie poprawi to nie będzie się więcej bawić z żadnymi źrebakami.


***


Stała z wysoko uniesionym łbem i niepewnie zwróconymi ku szyi, jeszcze nimi jej nie dotykając, czarnymi uszami. Przez te wszystkie miesiące nie ściągnęła ani na chwilę żółtego kryształu. Po jej masywnym, białym ciele, z ciemnobrązowymi i jasnobrązowymi plamkami i ciapkami o różnych kształtach, przebiegły języki ognia. Zielony łukowaty róg zaczął się iskrzyć. 

– Flavia?

– Chcę znaleźć mamę.

– Tutaj? Tutaj tylko naruszasz spokój mojej rodziny. 

– Przepraszam. – Ogon jak miała w zwyczaju trzymała przy słabiźnie, bez kryształu był krótszy i grubszy niż u jednorożców, delikatnie zgięty w łuk, niezbyt chwytny, a dzięki kryształowi nie różnił się niczym od mojego.

– Poza tym już ci mówiłam że to zbyt niebezpieczne. – Oparłam ogon o jej bok: – Nigdy nie pozwolę zbliżyć ci się do Thais. Dla twojego dobra.

Nagle pojedynczym uderzeniem racicy roztrzaskała jedną z czaszek.

– Nie! – krzyknęłam rozpaczliwie, próbowałam ją odepchnąć od reszty szkieletu.

– Mamie zrobię tak samo – Zniżyła głowę, spojrzałam na nią już z łzami w oczach, zgarniając ogonem fragmenty czaszki Dooiu, ułożyłam je najlepiej jak potrafiłam.

– Krzywdzisz mnie, Flavia, zdajesz sobie z tego sprawę?

– Zaprowadź mnie do mamy, może już mścić się nie chcesz, ale ja chcę, za ciebie i za siebie.

Położyłam się, łkając, minęło tyle czasu od ich śmierci, a wciąż bolało tak samo, tym bardziej po tym co przed chwilą zrobiła.

– Mamo.

– Idź stąd, Flavia… Daj mi chwilę.

– Ciągle odtrącasz.

– Bo mnie nie szanujesz! Nie szanujesz niczego! 

Ruszyła powrotną drogą, oglądając się na mnie, oparłam głowę o własny ogon. Coś roztrzaskało się znów pod jej racicami, na tyle daleko że nie mógł to być żaden szkielet.


~*~


[Chaos]


Minęły już dwa dni od powrotu. Starym zwyczajem przechadzałam się po lesie. Poza zmniejszeniem granic terytorium, nic praktycznie się nie zmieniło, strażnicy nadal kłaniali się, gdy przechodziłam obok nich, podobnie jak reszta koni. 

– Masz czuwać, a nie spać! – wrzasnęła Ivette.

– Wybacz, pani, ale... – Rozpoznałam głos Dina: – Wszyscy są zmęczeni, albo ranni, nie ma za bardzo z kim się zamienić i...

– I co z tego?! Skoro ja potrafię być cały czas na nogach to ty tym bardziej wytrzymasz cały dzień!

– Oczywiście, pani.

– A wieczorem lepiej przyłóż się do ćwiczeń – wycedziła, wyszła gwałtownie zza drzew. Z zmrużonymi w rozdrażnieniu oczami i położonymi płasko uszami, na jej pysku widniały ślady zmęczenia, gorsze niż u strażników. 

– Ivette. – Zatrzymałam ją: – Bycie wyrozumiałym dla nich bardziej by się sprawdziło. Lepszy jest szacunek niż strach.

– Ciebie też zawsze się bali. – Poszła dalej.

– Aczkolwiek wynikało to z czegoś na co nie miałam wpływu. – Postanowiłam jej chwilę potowarzyszyć. Mijałyśmy drzewa bez żadnego konkretnego celu. Wyglądało na to że skończyła. Szła coraz wolniej, z nie do końca złożonymi skrzydłami, trzymając głowę niżej niż zwykle.

– Nie spałaś, prawda? Coś się stało?

Spojrzała na mnie zdziwiona, poprawiła skrzydła, prostując się, ale i tak jej przekrwione oczy wskazywały na to że te przypuszczenia są słuszne.

– Nie zamierzam marnować czasu na sen, jeśli Tiziana jest w pobliżu. – Podrzuciła ogonem.

– Sądzę że to nie...

– Nagle się o mnie martwisz, tak? Ale nie jestem już małym źrebakiem, byś teraz się mną opiekowała. Za późno – wyrzuciła, mierząc mnie wzrokiem. 

– To że popełniłam w przeszłości błędy nie daje ci prawa traktować mnie w ten sposób – odparłam stanowczo: – Po co przyjęłaś przeprosiny?

– Ja... 

Dałam jej chwilę do namysłu, aczkolwiek nie dodała już niczego więcej. 

– Pójdę teraz do Rosity, możesz iść ze mną, albo zostać tutaj – stwierdziłam. 


~*~


Ivette zaczekała w cieniu drzewa. Nie przekonywałam jej na coś więcej, to i tak, jak na nią, dużo. 

Rosita spacerowała po polanie. Przystanęłam niedaleko córki. Kiedy do mnie podeszła w jej błękitnych, zaczerwienionych od płaczu oczach kryło się przygnębienie. Przytuliłam ją do siebie.

– Czas już wrócić do stada, skarbie.

– Wolałabym zaczekać do porodu – szepnęła, odsuwając się ode mnie, spuściła wzrok. 

– Wtedy będzie jeszcze trudniej. – Oparłam głowę na jej kłębie: – Będę cię wspierała. I nie tylko ja. Pamiętaj że nie jesteś z tym sama, inni też chcą ci pomóc, wystarczy im na to pozwolić.

W jej oczach zebrały się łzy, zerknęła nerwowo na brzuch, próbując zakryć go przednimi nogami.

– Nie musisz zatrzymywać tego źrebaka.

– Ale... Nie chcę mu tego zrobić co moja biologiczna... – urwała, z trudem biorąc oddech.

– Jeśli nie dasz rady mogę je wychować, pomóc ci przy nim, albo znajdziemy dla niego nowy dom. Zastanów się co byłoby najlepsze dla was obojga i o nic się nie obwiniaj, to nie twoja wina i ono, jak już dorośnie, powinno to zrozumieć. 

Przy ciężkim westchnieniu urwał jej się oddech.

– Chodź, zjesz ze mną na łące i z Ivette, później zastanowimy się co dalej. – Upewniłam się że druga córka wciąż na mnie czeka, kierując wzrok w jej kierunku. Stała przy tym samym drzewie, zapatrując się w dal, tyłem do nas.

– Powinnam zdecydować sama – mruknęła Rosita.

– Tak, mogę ci jedynie w tym pomóc.

Ruszyła razem ze mną, Ivette do nas dołączyła, milczałyśmy całą drogę. Tak jak kiedyś oddzielałam je od siebie, idąc pośrodku. Wybrałam oddalone od stada miejsce, aby dać jeszcze więcej czasu Rosicie. Stąd widziałam jedynie poruszającą się gromadę koni, małą niczym mrówki. Jadłyśmy w ciszy. 

– Pani. – Przyszedł Devon.

Odruchowo skierowałam głowę w jego stronę, Ivette już się wyprostowała, mierząc go wzrokiem.

– Tiziana zażądała połowy jeziora, inaczej znów zaatakuje – oznajmił patrząc raz na Ivette, raz na mnie. Sięgnęłam po kęs trawy, zostawiając to córce.

– Co jeszcze? – parsknęła: – Może niedługo będzie chciała zagarnąć całą równinę. – Oddaliła się z nim.

– Mamo, co gdybym...  – Rosita poderwała głowę: – Zrobiłabym dla nich nowe jezioro? Pod ziemią jest mnóstwo wody. Moglibyśmy spróbować z nimi porozmawiać. 


[Rosita]


Zbliżyłyśmy się do centrum równiny, kilkadziesiąt kroków dalej pasło się stado. Unikałam patrzenia na nie, zwalczyłam chęć ukrycia się za mamą, choć i tak trzymałam się blisko jej boku, pewna że wszyscy patrzą na mój brzuch. Skupiłam wzrok na siostrze, nie wiedząc jak długo tak wytrzymam. Ivette przemawiała do piątki strażników. Czułam że coś ją męczy i nie pozwala ani na moment o sobie zapomnieć. To wcale nie pomagało. Zwłaszcza że mama właśnie wyparła niepokój. 

– Ivette – zawołała. 

Ivette podeszła do nas wraz ze strażnikami, zniżyłam głowę, błądząc wzrokiem po ich nogach, czułam ich stres i podekscytowanie Dina.

Mama przedstawiła Ivette mój pomysł. Zmusiłam się by podnieść głowę i spojrzeć siostrze w oczy,  trzęsły mi się nogi, żadne dostawianie ich bliżej brzucha, go nie zakryje, wszyscy już zdążyli się o nim dowiedzieć. Myślą że postąpię jak moja biologiczna matka? Oni też wiedzą że ono jest Isona?

– Droga wolna – odpowiedziała do mnie Ivette, choć nie wypowiedziałam ani słowa: – Chodźmy. – Ruszyła dalej ze strażnikami.

– Pójdę z wami – zdecydowała mama.

– Nie. – Ivette stanęła jej na drodzę: – Zostań w stadzie.

Jeden ze strażników zasysnął powietrze, z zaskoczenia. Obie mierzyły sobie w oczy, mama czuła się nieswojo, wiedziałam o tym tylko ja.

– Lepiej będzie jak pójdę z wami – stwierdziła chłodno.

– Chcę byś została w stadzie. – Ivette rozpostarła gwałtownie skrzydło, wskazując nim członków stada: – Czy może moje słowo się dla ciebie nie liczy?

– To nasza matka… – wtrąciłam.

– Twoja na pewno nie – przerwała mi.

– Ivette. – Mama spojrzała na nią uważnie.

– Powinnaś ją szanować – dodałam.

– To zwykłe polecenie. Kto tu jest przywódczynią? Ja czy ona?

– Wszystkie musimy się przyzwyczaić do zamiany ról – powiedziała mama, patrząc na nas: – Dobrze. Uważajcie na siebie, będę w pobliżu. – Odeszła. Miałam ochotę pobiec za nią. Przy Iv w ogóle nie czułam się bezpieczna, ale przecież znam tych strażników, nigdy nic mi nie zrobili. Dlaczego teraz się ich obawiam?  Całkiem niedawno swobodnie z nimi rozmawiałam.

Wyruszyliśmy do Tiziany. Była zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej, w towarzystwie kilku członków stada. Stanęła na ich czele, zaalarmowana naszą obecnością. 

– Ja ostatecznie zdecyduje co robimy – ostrzegła mnie Ivette, dodając na głos do Tiziany: – Rosita będzie z nami rozmawiała, chce negocjować.

– Negocjować? Gdyby nie była po twojej stronie to jeszcze bym to zrozumiała – odparła Tiziana, kręcąc głową.

– Nie jest po mojej stronie, skoro ratowała nawet naszych wrogów – wycedziła Ivette.

– Chcesz mi powiedzieć że masz w stadzie kogoś komu nie możesz w pełni ufać…?

– Ja po prostu nie jestem po niczyjej stronie – wtrąciłam: – Chcę jedynie zapobiec walce. Zrobię dla was nowe jezioro. – Przeszedł mnie dreszcz po grzbiecie, w strachu że zaatakują na wieść o tym kim jestem. Tiziana się nie zdziwiła, ani ktokolwiek z obecnych tu koni. Wiedzieli?

– Co wy na to? – Tiziana odwróciła się do swoich pobratymców.

– To przeklęta – stwierdził myszaty, masywnie zbudowany ogier.

– Gdyby chciała to mogłaby nas zaatakować już podczas walki – dodała jasnokasztanowata, średniej wielkości klacz, niższa od reszty, ale i tak wyższa od Tiziany, która sięgała mi do łopatki.

– I nie przyszłaby tu negocjować – stwierdził kremowy ogier, jego różowa skóra pokrywała pysk aż do samych oczu, jakby urodził się bez sierści na tej części głowy.

– Więc działaj, ale chcę by jezioro dorównywało jakością waszej wodzie – zdecydowała Tiziana: – I pójdziesz ze mną tylko ty.

– Sama wrócisz do stada – rzuciła niedbale Ivette, zawróciła ze strażnikami. Patrzyłam za nimi. Nikt się nie obejrzał. 

– Nic ci nie zrobię o ile nas nie sprowokujecie. – Tiziana poprowadziła mnie na południe. 

Nie zwlekałam ani chwili, chciałam jak najszybciej mieć to z głowy. Nigdy nie robiłam czegoś podobnego, ale jeśli nie spróbuje to znów ktoś zginie.

– To twoja rodzina, przybrana czy nie, zrobiła nam krzywdę, nie odwrotnie. – Szła wyprostowana, przez co wydawała się większa, stawiała pewne kroki i patrzyła mi prosto w oczy, w końcu to ja tu byłam intruzem. 

– Nawet ty o tym wiedziałaś? – Trzymałam głowę zwieszoną.

– Od Irutt. Gdyby Meike nas nie zdradziła twoje stado by nie istniało. To ojciec twojej przybranej matki podbił nasze ziemie – mówiła prawdę. 

– Kim była Meike? Wiem że matką mojej matki.

– Była najlepszą wojowniczką, Sopran, ja i Aluna, matka Vumbiego darzyliśmy ją szacunkiem i zaufaniem. Sopran pozwalał jej prowadzić inne konie do walki, też szkolić. Zarzekała się że zniszczy Chaosa, ciągle walczyli, choć nigdy żadne z nich nie wygrało, miała obsesje na jego punkcie. 

– I potem się zakochali? – dopytałam.

– Nie wiem czy to była miłość czy pragnienie władzy, ale zdradziła nas. Namówiła kilkanaście koni by przeszło na jego stronę wraz z nią. To tutaj. – Wskazała miejsce przed nami porośnięte krótką, prawie zjedzoną trawą. Wzięłam głębszy wdech, cofając rośliny do ziemi.

– Panuje jeszcze nad wodą, ale nie nad ziemią, musimy wykopać dno jeziora – powiedziałam do Tiziany.

– Nie możesz wykorzystać do tego roślin? – spytała, w skupieniu obserwując ogołocony skrawek ziemi.

– Jak?

– Wymyśl coś, zostawiam cię tu samą, będą cię obserwować. – Zebrała się do odejścia.

– Nie mógłby ktoś mi pomóc? 

– Nic ci się nie stanie, nawet jakbyś miała sama kopać. Tylko uwiń się w kilka godzin.

– Czekaj, ja... 

Nie zaczekała, wracając do stada.

– Jestem… – Nie potrafiłam dokończyć, ale na pewno zauważyła. Poczułam od niej i od innych tutaj wrogość i strach, jeszcze chwilę temu nie mając dostępu do ich emocji. Czy to się dzieje z powodu źrebaka? Czy ono też będzie miało moc? Czy to możliwe by jego moc zakłócała mój dar?


[Chaos]


Konie Tiziany teraz szczególnie pilnowały granic, przysłaniając jakikolwiek widok. Kiedy pytałam ich o Rosite odpowiadali że skończy jezioro za kilka godzin. 

Minęłam członków stada ćwiczących ze sobą walkę, w tym Ivette mocującą się z dwójką strażników. Jej szybkie i pozbawione ładu ciosy, bardziej wskazywały na to iż próbowała się na nich wyżyć, zamiast poprawić swoje umiejętności.

Wśród stada brakowało Komety. Wypatrzyłam ją w okolicy jeziora, leżała dokładnie w tym samym miejscu co wczoraj. Wszyscy omijali ją szerokim łukiem. Skierowałam się w jej stronę, choćby po to by sprawdzić co się stało. Spała na brzuchu. W środku dnia. Poszturchałam ją łbem w bok dopóki nie otworzyła oczu.

– Wszystko w porządku? – Starałam się nie brzmieć tak oficjalnie jak zwykle.

– To zależy... – Przykryła ogonem tylne nogi.

– Nie możesz wstać?

– Nie wiem, nie próbowałam. – Zastrzegła nerwowo uszami, opadły jej na boki.

– Jak długo tu leżysz?

– Nie mam pojęcia... – Zamknęła powieki, starając się na powrót zasnąć.

– Kometa – powiedziałam głośno.

– Tak, mamo? – Spojrzała na mnie nie podnosząc głowy, oczami pozbawionymi blasku.

– Źle się czujesz?

– Fatalnie, ale jak się prześpię to będzie lepiej – odpowiedziała markotnie.

– Czemu nie zawołałaś Beerha?

Nie otrzymawszy odpowiedzi poszłam po niego i Ennie, odpoczywających niedaleko. Po powrocie Kometa znów spała. Beerh ją zbadał, a Ennia oznajmiła że nic jej nie jest, sugerując że to może przez ostatnie wydarzenia, aczkolwiek wolała by Kometa sama mi powiedziała.

– Po stadzie krąży już i tak zbyt wiele plotek – dodała, zawracając z Beerhem. Obudziłam ponownie Kometę.

– Co się stało? – zapytałam. 

– Muszę o tym mówić? – Skrzywiła się jakby z bólu, zaciskając oczy, wyprostowała gwałtownie jedną z tylnych nóg: – Będziesz na mnie zła...

– Nie będę, co takiego zrobiłaś?

– Wolę żebyś nie wiedziała, zresztą to już nie ważne, bo... Już po wszystkim. I teraz będzie... – Zrobiła dłuższą przerwę: – Normalnie.

– Czyli?

– Normalnie, tak jak powinno być. 

– Wyjaśnij, muszę znać kontekst żeby zrozumieć o co ci chodzi.

– Daj mi spać, mamo. – Położyła głowę na boku, przechylając nieco ciało.

– Mamy teraz okazję się lepiej poznać. Mam do ciebie kilka pytań odnośnie twojej przeszłości. Ty mogłabyś popytać o moją.

– Nie dzisiaj... Ani jutro, może za kilka dni? – Przechyliła się na drugi bok z zamkniętymi oczami, nadal przy tym leżąc na brzuchu. Być może nie czuła się zbyt pewnie aby odsłonić wrażliwe miejsca.

– Odnosiłam wrażenie że od razu mi zaufałaś i cieszyłaś się z naszego spotkania. Możesz szukać u mnie wsparcia, jak każde źrebię u swojej matki.

– Tata też mówił że mogę ci zaufać. – Podniosła głowę, patrząc mi w oczy zdołowana: – Ale... – Szybko uciekła wzrokiem na ziemię, kładąc uszy: – Wstydzę się...

– Dobrze. – Postanowiłam dłużej nie naciskać: – Jadłaś coś?

– Później. – Położyła głowę.

– Nie możesz tego zaniedbywać. – Dlaczego zawsze jak coś się dzieje to u każdego z moich źrebiąt? 

– Ale nie jestem głodna... – Znów spojrzała na mnie zdziwiona: – Właściwie to mam tak pierwszy raz... To dziwne. Ale jeśli nie jestem głodna to chyba nie powinnam jeść?

– To złudzenie. 

– Ale i tak nie chcę jeść. – Odwróciła głowę. Pozwoliłam sobie na krótkie westchnienie. Z pod jej zamkniętych powiek zaczęły wydostawać się łzy. 


~*~


[Ivette]


Jak mogła mi to zrobić? Po tym wszystkim? Znęca się nade mną? Uratowałam ją, tyle czasu na nią zmarnowałam… Naprawdę ją lubiłam… Ufałam jej. A ona mnie zdradziła! A potem jeszcze to jej wyznanie…

Trzepnęłam głową. Nie mogłam się nawet w spokoju napić wody, uderzyłam kopytami o trafle jeziora, wyrzucając z siebie gwałtownie powietrze, niemalże krzycząc, poderwałam głowę, przypominając sobie że nie jestem tu sama, ale tak naprawdę byłam. Cały tłum, który dosłownie chwilę temu przesiadywał nad jeziorem dokądś poszedł. Rozejrzałam się, widząc ich w drodzę do stada.

Poszłam tam. W ogóle mi się nie kłaniali, trzymali się na dystans, obserwowali mnie i czułam to całe napięcie w powietrzu, niektórzy szeptali między sobą. 

– Co wam się znowu nie podoba?! – krzyknęłam: – Boicie się Rosity? – zapytałam kpiąco, bać się jej to jak bać się źrebaka. 

Popatrzyli po sobie i porozchodzili się w różne strony.

Co jest z nimi nie tak? Jestem ich przywódczynią. 

Ruszyłam za piątką z nich, z przyciśniętymi do szyi uszami, od razu przyspieszyli kroku, wyprzedziłam ich, stając przed nimi. Teraz już musieli się zatrzymać, cała piątka spuściła łby.

– Co to miało znaczyć?! – Rozpostarłam już napuszone skrzydła, przyciskając uszy do szyi, chodziłam obok nich z wysoko zadartą głową.

– Nic, pani… – mruknęła Petra.

– Nie wiemy o czym mówisz, pani – dodał Helios.

– Myślicie że jestem głupia?! – Na mój jeszcze ostrzejszy krzyk spuścili jeszcze niżej łby: – Chodzi o Rositę?

– Nie, pani, ale powinnaś wygnać Kometę, za to co zrobiła – odezwała się Lonely.

Kometę? 

– Za to że okazało się że jest moją siostrą? – zmrużyłam oczy. Jeśli Serafina coś im powiedziała to już nie żyje. 

Lonely milczała, jak oni wszyscy. 

– Słucham – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

– Słyszałam pogłoski że wyznała ci miłość, pani… To prawda? – powiedziała w końcu Lonely, rzucając mi szybkie spojrzenie.

– Serafina – zacisnęłam jeszcze mocniej zęby: – Co wam jeszcze za bzdur nagadała?!

– To Kometę powinnaś wygnać, chyba że… – urwała, mlasnęła, niczym mały, strachliwy źrebak.

– Chyba że co?! Wyduś to z siebie w końcu, albo ja to zrobię! – Zatrzymałam się nad nią, przycisnęła pysk do klatki piersiowej, zamykając oczy.

– Zwyczajnie się boi,  pani, wszyscy widzieli co robiłaś Devonowi – odezwała się Dzasel, zjawiając się tu z resztą stada.

– Devon zgodził się na ostrzejsze treningi – powiedziałam donośnie, mierząc ich wszystkim wzrokiem: – I wbijcie sobie do łba że nie jestem ani potworem, ani nie oszalałam! – Tupnęłam kopytem: – Nie czuje nic do Komety! Tylko się przyjaźniłyśmy, to ona wszystko zepsuła! To ona jest chora na głowę, nie ja! 

– Więc dlaczego jej nie wygnasz? – zapytała Petra.

– Nie muszę się wam tłumaczyć! Jeszcze jedno takie zagranie to mnie popamiętacie!

– Co się stało, pani? – zapytał Devon, rozejrzał się po wszystkich: – Co to za zamieszanie?

– Nie udawaj że nie widzisz! 

– Może porozmawiajmy na osobności? – dodał ciszej. 

Wreszcie zauważyłam Serafine, rozmawiała jak gdyby nigdy nic z Theo. Niedaleko, jeszcze zerkając tutaj.

Pobiegłam do nich, spychając Devona, akurat stojącego mi na drodze.  

– Jak śmiałaś komukolwiek powiedzieć?! – Popchnęłam ją: – Zabije cię!

Patrzyła mi w oczy z determinacją i nutą triumfu.

– Iv, bez nerwów, jakoś to rozwiążemy, już nad tym pracuje – Theo stanął między nami: – Jeśli wciąż chcesz to faktycznie możemy być parą, choćby taką na niby. To trochę by złagodziło problem – szepnął, rzucając szybkie spojrzenie na stado, wciąż tu zgromadzone.

– Czego?! – krzyknęłam na nich. Żaden się nie odezwał, tylko patrzyli.

– To wszystko twoja wina, cholero!  – Rzuciłam się na nią, Theo ją osłonił. Przynajmniej miał na tyle rozumu by trzymać swoje pstrokate skrzydła przy sobie. Unikał mojego wzroku. Nawet on coś do mnie ma?

– Powiedziałam wyłącznie prawdę – stwierdziła Serafina.

– W ogóle nie miałaś prawa tego rozpowiadać! 

– Nie ja wiązałam się z własną siostrą.

– Nie wiedziałam że jest moją siostrą, kretynko! Poza tym nie zrobiłam tego! Nic między nami nie było! To Kometa sobie coś ubzdurała! – krzyknęłam do reszty, odwracając się do nich momentalnie, niektórzy z nich odskoczyli spłoszeni: – Upadliście na głowę, żeby uwierzyć w coś takiego! Lepiej zejdźcie mi z oczu – wycedziłam, z całymi napuszonymi skrzydłami. Rozeszli się po chwili, niechętnie: – Ostatni raz tak mnie traktujecie! 

– Nic ci nie zrobili, pani. Jeszcze.

– Puszczaj mnie! – Wyrwałam się Theo. Zrobiłam kilka kroków, udając że odchodzę, by w najmniej spodziewanym momencie kopnąć Serafine. Próbowałam złamać jej nos, ale Theo mnie odciągnął, straciłam równowagę, opadając na niego i przecięłam powietrze tylnymi kopytami tuż nad chrapami Serafiny. Miał właśnie oberwać, gdy dwójka strażników nagle mnie złapała i zabrała od niego.

– Pani, uspokój się – kazał Syriusz, jeden z nich.

– Jak śmiesz tak mnie traktować?! – Szarpnęłam się, trzymali mnie za skrzydła.

 – Sytuacja jest poważna, zniechęcisz tylko jeszcze bardziej do siebie stado.

Wyrwałam się, nie mogłam złapać porządnie tchu, patrzyłam na nich wszystkich wrogo. Przypomniała mi się grota i to jak faszerowali mnie w niej ziołami, jak nie mogłam z niej wyjść, ani racjonalnie myśleć. A to wszystko dzięki matce.

– Nie… Nie jesteś już głównym strażnikiem! – Poczułam łzy w oczach, głupie jeszcze mi z nich wyleciały, odleciałam stąd momentalnie, gubiąc kilka czarnych piór.


~*~


[Rosita]


Powiększałam dół grzebiąc w ziemi kopytem, nic innego nie przyszło mi do głowy. W takim tempie nie skończę nawet do jutra. Słońce zachodziło coraz niżej. Z lasu dochodziło kilka parsknięć i prychnięć, ktoś szeptał, ale nie wyłapałam ani jednego słowa. Poczułam jak coś drobnego ukuło mnie w grzbiet, odruchowo odbiłam się od ziemi, by to z siebie zrzucić. Obejrzałam się, prosto na czerwone oczy, wczepionej w mój grzbiet jaskółki. 

– Irutt... – Położyłam uszy, żywiąc do niej więcej niż urazę, zrzuciłam ją z grzbietu, okrążyła mnie i znów na nim wylądowała. 

– Możesz zrobić to szybciej i łatwiej – Zerknęła na niewielkie wyżłobienie w ziemi.

– Czego jeszcze ode mnie chcesz? – spytałam płaczliwie, zwiesiłam głowę, mrugając z bezsilności, kopiąc dalej: – Zostaw nas...

– To znaczy że Chaos o wszystkim ci powiedziała. Oprócz tego że wysłała ze mną Zena, aby wykończył moich bliskich, podawał im zioła, po których bardziej cierpieli, zamiast im pomóc. – Wbiła pazury w mój grzbiet, wzdrygnęłam się.

– Nie pamiętasz co ci powiedziała? To nie ona kazała mu to zrobić.

Pokręciła głową, strosząc na chwilę pióra, przeskoczyła ze środka grzbietu bliżej mojego kłębu: – Dosłownie sam mi powiedział po co tak naprawdę przywódczyni go ze mną wysłała.

– Nie pomyślałaś że chciał się zemścić? Czułam że jest na ciebie wściekły i na mamę… On wcale nie chciał ci pomagać, ale musiał posłuchać mojej mamy. Ona nie jest taka, gdyby była, to myślisz że przyjęłaby dwójkę jednorożców do stada? I pozwoliła tobie się w nim ukrywać. Po co? – Przyspieszyłam kopanie.

– Próbowała mnie oszukać.

– Nieprawda, to ty mściłaś się na niej bez powodu!

– Są przecież dość przydatni, a ja nie twierdze że nienawidzi jednorożców, po prostu chciała by zaraza nie dotarła do jej stada, pamiętam co mówiła. "Zarazę najłatwiej zwalczyć u źródła." czyli zabić wszystkich chorych.

– Nie, nie miała tego na myśli. Chciała by Zen powstrzymał chorobę przed dalszym rozprzestrzenianiem się.

– O tym właśnie mówię, nie ważne jak, miał to zatrzymać i jeszcze poznęcać się nad nimi, jakby to była ich wina.

– Mama taka nie jest, czy widziałaś by kiedykolwiek coś takiego komuś zrobiła?

– Zawsze będziesz jej bronić. Zależy jej tylko na dobru własnego stada, jest gotowa poświęcić innych, obcych. – Znów wbijała pazury: – Zapłaci za to co mi zrobiła.

– Nie dość już zapłaciła? – Jak nas podsłuchała? Ile razy już to robiła?: – Nie posłała Zena, aby zabił twoje stado. Ja... Możesz zmienić się we mnie, zapytaj ją, a wtedy poczujesz że mówi prawdę. 

Przyjrzała mi się zmieszana. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę że konie Tiziany mogły wszystko usłyszeć.

– Gdy zmienię się w ciebie nie czuje niczyich emocji, to jedna z umiejętności powiązanych z duszą, nie mam do nich dostępu tak jak do twoich wspomnień, chyba że zechciałabyś się nimi ze mną podzielić, ale to byłoby bolesne dla konia. – Ściszyła głos, nachylając się do przodu.

– Czyli możesz zobaczyć wspomnienia mojej mamy?

– Nie zgodzi się na to.

– Zgodzi. Proszę, chcę byś w końcu zrozumiała że ona nie odpowiada za krzywdę twoich bliskich.

Widziałam po niej że się nad tym zastanawia i poczułam wyraźnie jak zaczął ją przygniatać własny niepokój.

– Twierdzisz że naprawdę skrzywdziłam ją bez powodu?

– Tak, ale możesz to naprawić.

– Jest już za późno, Rosita.

– Więc chociaż jej odpuść, proszę.

– Jeśli nic nie zrobiła to oczywiście że odpuszczę.

Pomilczałyśmy chwilę.

– Czyli... Znasz się na moim darze? – zapytałam.

– Jak każdy jednorożec. 

– Czy można to jakoś zablokować?

– Kiedy dusza jest zraniona po różnych traumach. A po zamianie osobowości umiejętność zanika, ale nigdy nie znika zupełnie. 

– Czyli to nie przez źrebaka?

– Zapytaj Ennie, nie miałam okazji wszystkiego się nauczyć od bliskich.

Poczułam że zrobiło jej się ciężko. Położyła się, kryjąc zupełnie drobne, szare nogi. Napuszyła się, jakby była chora.

– Przykro mi... – Przywarłam do boku jaskółki pyskiem, jakbym zapomniała co zrobiła, ale... Nie potrafiłam inaczej. Podleciała na moją głowę, sadowiąc się między uszami.

– Przetnij wodą ziemię, unieś ją we wodzie i odłóż, a potem wystarczy napełnić dno jeziora, nie wiadomo tylko czy woda nie wsiąknie z powrotem, dopóki czegoś nie wymyślisz będziesz musiała ciągle skłaniać ją do wypłynięcia. 

Wycofałam się, skupiłam się próbując zrobić co mówiła, nie udało się pozbyć od razu wszystkiego, więc stopniowo przenosiłam tak kawałki ziemi. Konie śledziły każdy ruch z odrobiną ciekawości, wychodząc po kolei z lasu, lepiej nastawione niż wcześniej. Ufali Irutt. Wystarczyła sama jej obecność żeby uznali że nie jestem już dla nich zagrożeniem.


~*~


Ściemniło się, wracałam z jaskółką na grzbiecie, przez las. Zasnęła i nie chciałam jej budzić. Z jakiegoś powodu czuła się ze mną bezpiecznie. Nie do końca potrafiłam ją obwiniać, bo czułam że robi to wszystko dla swoich bliskich i by załagodzić własny ból. 

Zaszłam już zbyt blisko stada. Trąciłam ją lekko. Rozprostowała skrzydła, podnosząc się na nogi i ziewając.

– Już tak późno? – Spojrzała na niebo, zaniepokojona.

– Dlaczego mi pomogłaś? Teraz i wcześniej. Z poczucia winy? – szepnęłam.

– Przypominasz mi dawną siebie, a to osoba, którą chciałaby chronić. – Poleciała na gałąź obok, na wysokości mojego wzroku, czułam że walczy sama ze sobą, obawiała się czegoś, a jednocześnie chciała tu jeszcze zostać: – Poza tym to po części moja wina… – Zerknęła na mój brzuch.

– To ja byłam zbyt nieostrożna…

– Nie powinnaś w ogóle się obwiniać kiedy to on cię skrzywdził… I ja.

– Nadal możesz być taka jak dawniej.

– Nie, ona umarła razem z rodziną. Już nigdy nie wróci.

– To część ciebie, dopóki ty żyjesz nigdy nie umrze.

– Jesteś pewna że w tobie nic nie umarło?

Serce zabiło mi mocniej, podchodząc aż do gardła. Czy...?

– Straciłaś siostrę, przyjaciółkę, nie czujesz żadnej pustki, której nie sposób zapełnić?

Odetchnęłam: – Przez chwilę myślałam że mówiłaś o... 

Źrebaku. Może lepiej by było gdyby naprawdę...? Nie, nie mogę tak myśleć.

– Nie bądź więcej naiwna, jak ja kiedyś. 

– Irutt, chodź ze mną do mojej mamy, naprawdę możesz zobaczyć jej wspomnienia.

– Nie teraz, muszę lecieć – Wzbiła się do lotu.

– Czekaj.

– Nic jej nie zrobię – zawołała. Poleciała po łuku w górę, aż zniknęła za koronami drzew. Spieszyła się.


~*~


[Kometa]


Ktoś krzyknął. Już miałam poderwane głowę i przerwany w połowie sen, przez chwilę nie wiedząc gdzie w ogóle jestem. Gdzie mama?

– Co jeszcze macie do powiedzenia na mój temat?! 

Obejrzałam się, Ivette właśnie atakowała dwójkę klaczy, jedna leżała na ziemi, druga się cofała przed nią.

– Ivette! – Pobiegłam tam, obróciła się do mnie z przyciśniętymi do szyi uszami: – No co ty? Ty nie… Co ci się stało? 

Miała opatrunki na skrzydłach, do tego już zakrwawione i wiele drobnych ran. Kto ją tak zranił?

– Nic mi nie jest, trenowałam. 

– Ale tak chyba…

– Mówiłam żebyś mnie zostawiła w spokoju! – Popchnęła mnie, tak jakoś… Niezbyt przekonująco. I znów dostrzegłam łzy w jej oczach.

– Ivette…

Ruszyła do lasu, machnęła przy tym ogonem i zarzuciła sobie dość boleśnie skrzydła na grzbiet: – I nie próbuj iść za mną!

Zatrzymałam się, bo zrobiłam już te kilka kroków w ślad za nią. Zawróciłam do leżącej klaczy, już z opadniętymi uszami.

– To… Nic ci nie jest? – Pochyliłam nad nią głowę. Miała bardzo jasną, ale chyba też kasztanową sierść, taką złotawą i kremową grzywę. 

– Nawet mnie nie dotykaj, wolałabym umrzeć. – Odsunęła się.

– Dlaczego po prostu nie odejdziesz?  – odezwała się druga, ciemnogniada: – Skoro tak zależy ci na Ivette.

– I od razu możesz wziąć ją ze sobą – dodała ta lekko poturbowana, Ivette chyba tylko ją przewróciła, nie widziałam u niej żadnej rany. Podniosła się sama. A może to one zaatakowały Ivette, a nie odwrotnie?

– Czyli… Naprawdę coś złego o niej mówiłyście? – Ivette tak łatwo się denerwuje że myślałam że to kolejna błahostka.

– Cóż, ty jakoś szczególnie nie oberwałaś. Nigdy. 

– Obie jesteście popieprzone.

– Nieprawda! Ona… Ona nic do mnie nie czuje… – Spuściłam wzrok. Poszły już, rzucając mi parę niezbyt przyjemnych spojrzeń i szeptały między sobą coś na pewno okropnego na nasz temat sądząc po ich odpychających minach. Skrzywiłam się.

A może… Może Ivette coś jednak do mnie czuje, ale… I tak nie możemy być razem. Jedynie mogłam sobie pośnić że jesteśmy… W śnie wszystko było łatwiejsze. 

Tylko kto ją tak poturbował?


~*~


– Devon! – Zawołałam, biegnąc właściwie do stada, często był ze stadem, więc to pierwsze miejsce jakie przyszło mi do głowy by go poszukać. Był z dwójką koni, którzy prychnęli na mój widok i obrzucili mnie nieprzyjemnymi spojrzeniami, zaraz odchodząc.

– Kometa, lepiej stąd idź – powiedział Devon, dalej szepcząc: – Zanim ktoś coś ci zrobi. Powinnaś trzymać się Chaos, mówię poważnie.

– Dlaczego?

– Wiedzą że wyznałaś Ivette co wyznałaś, nie będę w stanie sam jeden cię ochronić, więc lepiej już idź.

Zerknęłam na stado i faktycznie chyba każdy z nich nie był zbyt zadowolony że tu jestem, wszyscy wbijali we mnie wzrok. Otrzepałam się. Devon złapał mnie za grzywę, wyprowadzając stąd.

– Co się stało Ivette? Dlaczego jest ranna? – zapytałam, w końcu po to go właściwie szukałam.

– Nie powinienem ci tego mówić, ale… Sama to sobie zrobiła.

– Nie, ona by…

– Wierz mi, jest do tego zdolna – Prowadził mnie dalej, aż zatrzymaliśmy się obok wzgórza.

– Właśnie nie wierzę. Kto jej to zrobił? – Zastrzygłam uszami, ruszając niespokojnie nogami.

– Jeszcze nie jest aż tak źle by ktoś ją zaatakował, choć nie wiem co będzie dalej. Zastanów się nad sobą, Kometa. Powinnaś wszystkich przeprosić, w szczególności swoją matkę…

– Mama jeszcze nie wie.

– To lepiej się pospiesz. Powiedz jej o tym, przeproś ją i Ivette i obiecaj że nigdy więcej tego nie zrobisz.

– Ale ja ją kocham.

– Tak tylko ci się wydaje.

– Nie wydaje mi się! Jestem całkowicie pewna…

– Naprawdę, zastanów się co robisz, bo potem może być już za późno. Tylko nie przychodź tam całkiem sama.

– To nie może być złe… Miłość przecież jest czymś dobrym, prawda?

– Muszę wracać, uważaj na siebie i przemyśl sobie to wszystko.

Przecież nie przeproszę za coś czego nie żałuje… Czy to nie byłoby gorsze zaprzeczyć że ją kocham? Przecież nie przestanę tego czuć.


[Rosita]


Wyszłam na równię, po słońcu został tylko znikający pas światła za horyzontem. Większość koni jeszcze nie spała, żywo dyskutując. Zupełnie nie zwracali na mnie uwagi. Czułam że są czymś wzburzeni.

– Chcę ci coś powiedzieć, chodź. – Ennia niespodziewanie złapała moją nogę ogonem, przechodząc obok. Zatrzymałyśmy się niedaleko od stada, pokręciła łbem z dezaprobatą patrząc na spierające się ze sobą grupki. 

– Konie są takie nietolerancyjne. 

– Co się stało? – spytałam.

– Nic nie wiesz, prawda? To dlatego że przy waszej rodzinie milczą. Sama poprosiłam ich by przy mnie o tym nie rozmawiali, ale nadal... Ciężko im przyjąć to że Kometa wyznała Ivette miłość.

– Co?!


~*~


Nie mogłam sobie przypomnieć co potem powiedziała mi Ennia, chyba w ogóle na nią nie słuchałam... Kometa wyznała miłość Ivette. Ale... Jak? Jak to możliwe? I co to właściwie oznacza? Nigdy nie spotkałam się z takim rodzajem miłości. Nie brałam tego pod uwagę... Jakie to uczucie zakochać się w klaczy? Czy różni się od zwykłego zakochania?

Czy Ivette też ją kocha? To by dużo wyjaśniało, ale... 

– Rosita – zawołała mnie mama, leżała obok śpiącej Komety, a Ajiri nakładała nową warstwę maści na jej oparzenia. Nadal miałam mętlik w głowie, jak do nich podchodziłam.

– Wszystko udało się z jeziorem? – spytała mama. 

– Tak... – Spojrzałam w stronę, gdzie znajdowała się połowa równiny należąca do Tiziany i jej stada, patrząc potem w pozbawione emocji oczy mamy: – Irutt mi pomogła.

– Irutt? – Wyczułam jej nieufność, sprzeczną ze spokojnym tonem.

– Nie jest do mnie wrogo nastawiona, właściwie... 

Kometa nagle się przebudziła, spinając się cała, tylne nogi aż wbijały jej się w podbrzusze, całe napięte, wstrzymała oddech, z grymasem bólu na pysku. Ajiri wypłukała szybko pysk od maści w skorupie z wodą. Zachowała spokój, nie tylko na zewnątrz, czułam że się martwi, ale nie tak mocno jak o mnie czy Ivette. Za to mi zaczęły drżeć nogi z przerażenia. 

– Skup się na oddechu – poleciła mama Komecie.

Ajiri siłowała się z nią by wyprostować jej tylne nogi. Nagle któraś ją kopnęła z impetem.

– Prze... praszam... – wymamrotała Kometa: – To...

– Ajiri wie, oddychaj.

– Pani, obawiam się że nic na to nie poradzę – przyznała Ajiri, przeżuwając. Zupełnie przegapiłam moment w którym wzięła coś do pyska.

– Pójdę po Beerha. –  Mama już wstawała.

– Nie... – mruknęła siostra: – Już... Za chwilę po wszystkim...

– Musisz w końcu coś zjeść.

– Wolałabym pić... – Kometa powoli się rozluźniała. Ajiri poszła po wodę, zabierając ze sobą tę ubrudzoną.

– Nie chcesz jeść przez to co się stało? – spytałam.

– A co się stało? – Spojrzała na mnie zaniepokojona, strzygąc uszami. 

– Nie powinnam o tym teraz...

– Ty też wiesz…? Skąd nagle wszyscy się dowiedzieli? 

– Nie mówmy o tym... – Przestraszyłam się że znów będzie miała atak.

Ajiri właśnie wróciła, z dwoma skorupami wypełnionymi do połowy wodą. Odstawiła je i zajęła się jedzeniem trawy w pobliżu.

– Rosita, przeciwnie, bez rozmowy o tym nie rozwiążemy problemu. Powiedz mi co się stało – nalegała mama. 

– Nie – powiedziała szybko Kometa: – Mama tego nie zaakceptuje.

– Przeciwnie, cokolwiek by to nie było. – Mama spojrzała na nią wyczekująco: – Możesz mi zaufać.

– Rosita, ty powiedz – Kometa spuściła głowę, zawstydzona. Jeszcze nie spotkałam kogoś kto tak szybko zmieniałby zdanie.

Czułam jej obawę i swoją naraz, nie potrafiąc w takim stanie wydobyć z siebie słowa. Gardło mi się ścisnęło. 

– Rosita? – zerknęła na mnie błagalnie, żeby tylko nie musiała robić tego sama.

– Zakochała się w Ivette – powiedziała z obojętnością Ajiri, nie patrząc na nikogo, ani nie przerywając jedzenia, czułam że jest rozdrażniona, z tego, albo zupełnie innego powodu. 

– To nic złego, ani nie normalnego że zakochałaś się w innej klaczy – podjęła mama: – Nie wiedziałaś że Ivette jest twoją siostrą.

– Właściwie wiedziałam, jak opowiedziała mi o sobie... Ale... Nie wiedziałam że związek między siostrami jest nienormalny...

– Możesz pozwolić sobie ją kochać jako siostrę, ale nie jako partnerkę, łączą was już więzy krwi.

Kometa położyła głowę, kładąc uszy.

– Na pewno jeszcze kiedyś się w kimś zakochasz. – Mama spojrzała na stado, śpiące daleko od nas: – Muszę coś załatwić z Ajiri. – Odeszła w tamtą stronę. Ajiri po chwili dołączyła do niej, poczułam jej zdziwienie. Ułożyłam się obok Komety. 

– Same to oceńcie – szepnęłam, podniosła na mnie zdziwiony wzrok: – Niektóre zasady są bez sensu, same powinnyście zdecydować co chcecie z tym zrobić. 

– Ty... Nie masz nic przeciwko? – Uniosła głowę.

– Nie. Przecież nikogo nie skrzywdzicie że będziecie razem. – Chyba że mamę... Zaakceptuje to, przekonam ją: – Co innego jak brat z siostrą mieliby źrebię, mogłoby urodzić się chore przez wspólną krew, ale wam to nie grozi.

– Dziękuje. – Przytuliła mnie nagle. 

Odwzajemniłam niepewnie uścisk. Najchętniej uniknęłabym tego, tylko dlatego że... Jestem w ciąży... Mama ma racje, potem będzie dużo gorzej. Nadal czuję że nie chcę... Nie chcę być jeszcze matką. Jak w ogóle mogę żywić podobne uczucie do własnego źrebięcia? Jak mam pozbyć się tych wszystkich myśli? Że ono odebrało mi wolność, że lepiej by było gdyby go nie było, po co w ogóle robiłam to jeszcze z Pedro? Liczyłam że zmienię ojca źrebięcia? Próbowałam udawać że nic się nie stało?

– Muszę powiedzieć o tym Ivette. – Kometa zerwała się na równe nogi.

– Zaczekaj. Jest środek...

Już mi uciekła.

– Kometa! – Pobiegłam za nią, dość szybko gubiąc w lesie. Ivette na pewno nie przyjemnie tego z takim entuzjazmem jak ona. 


[Ivette]


Zadarłam głowę ku księżycowi świecącemu między koronami drzew. Zawsze znikał i wracał dokładnie taki sam, jakby kpił sobie ze mnie. Nigdy nie będę taka jaka byłam. Wystarczyłoby nie spotkać Komety... Nie. Wystarczyłoby żeby Feniks nadal żyła. 

Związałam porządnie opatrunki na skrzydłach i ruszyłam dalej, w ogóle nie czując że zasnę, jak wczoraj czy przedwczoraj, choć bolały mnie już wszystkie mięśnie. Obok drzewa leżał Beerh, zmrużyłam oczy, nie rozumiejąc co tu robi. Odkryłam że krył się za nim w pół martwy ptak. Beerh zląkł się, dopiero co zauważając że stoję obok niego. 

– Co... – urwałam, to bez sensu i tak nie usłyszy. Wskazałam mu łbem na ptaka. Jaskółkę. Otoczył ją ogonem, zakończonym biało-zielonym pękiem włosów, poza tym pokrywała go jedynie biała sierść. Ciszę przerwał stukot kopyt i pękające pod nimi gałązki. Spodziewałam się Komety, jak już kilka razy dzisiaj, ale teraz byłam pewna że to ona. Nie minęło zbyt dużo czasu, a wyłoniła się zza drzew. 

– Ivette... – Uśmiechnęła się do mnie, patrząc mi prosto w oczy. 

Miałam ochotę wtulić się w jej grzywę i zapomnieć o reszcie świata, ale... Nie jestem taka jak ona, to tylko... To wszystko to głupie myśli. Jestem normalna.

– To od nas zależy czy będziemy razem. – Znalazła się nagle przy mnie, odruchowo uniosłam głowę, zbliżając przy tym pysk do jej pyska, przez chwilę czując jej ciepły oddech: – Nikt nie musi wiedzieć.

– To była zwykła przyjaźń! – Odwróciłam głowę: – Nie jestem taka jak ty. Idź stąd... – wycedziłam: – I nigdy nie pokazuj mi się na oczy.

Beerh gdzieś zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu, nie zostawiając żadnego śladu. 

– Jestem pewna że... – Kometa przywarła policzkiem do mojej szyi. Odetchnęłam z trudem. To chore, nie mogę tego chcieć. 

– Nie! – Odsunęłam się, blokując jej dostęp do siebie skrzydłem, oparłam je na jej klatce piersiowej, drżało przez jej szybko bijące serce: – Nie kocham cię, nigdy nic do ciebie nie czułam. – Położyłam uszy, posyłając jej wrogie spojrzenie.

Zamrugała szybko, otrzepała się, zaciskając powieki. Kiedy się odwracała urwał jej się oddech. Najchętniej bym ją zatrzymała. Wbiegła między drzewa lądując na zadnich nogach, stęknęła, zwieszając głowę i roniąc łzy. Zacisnęłam zęby, czując jak samej gromadzą mi się łzy w oczach. Wmówiłam sobie że muszę poszukać Beerha, tymczasem nie odeszłam za daleko, położyłam się ukryta za drzewami, walcząc z chęcią obserwacji Komety. Raczej sobie nic nie zrobi. Dlaczego miałabym się tym martwić?

– Kometa. – Poznałam głos Rosity. Normalnie przyszła w samą porę, nie mogła znaleźć jej szybciej?!

– Po-wiedziała... – zaczęła Kometa.

Wstrzymałam oddech, stulając uszy.

– Że mnie nie kocha – zapłakała, usłyszałam łoskot. Wyjrzałam zza drzewa, Kometa leżała już na ziemi, skulona, zaciskając oczy i zęby, trwała tak w bezruchu nie przestając tracić łez, co chwilę łkając. Tylko dlatego że coś sobie uroiła. Rosita oparła na jej brzuchu głowę, Kometa zerknęła na nią z wdzięcznością, pogrążając się w rozpaczy. Zacisnęłam mocniej zęby. Podparłam głowę o drzewo, obserwując gwiazdy, kryjące się wśród liści i już nie zwracając uwagi na własne łzy. Byłam zbyt zmęczona…


~*~


[Chaos]


Niebo rozjaśniło się w oczekiwaniu na wschód słońca. Rosita spała tuż obok mnie. Kometa posilała się niedaleko.

– Już ci lepiej? – Wstałam lekko. 

– Trzeba się z tym pogodzić, prawda? – Z jej oczu, pod osłoną ciemnobrązowej grzywy, niemal czarnej, skapnęły łzy, wprost na trawę, po którą sięgnęła.

Oparłam głowę na kłębie córki, zaskoczona jego miękkością, zwykle to jedno z najtwardszych miejsc, choć nie u pegazów. 

– Wszystko będzie dobrze.

Odetchnęła ciężko, zrywając kolejny kęs.

– Idę napić się wody. – Skierowałam się w stronę jeziora. Po kilkunastu krokach, nim doszłam na miejsce, podeszła do mnie Serafina. Zapewne to nie kwestia przypadku, nie o tej porze. 

– Pani, musimy porozmawiać. – Rozejrzała się, większość jeszcze spała, ale i tak odeszłyśmy na ubocze.



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz