piątek, 19 listopada 2021

Wspomnienia cz.5

 [Chaos]


Przechadzałam się od jednych ćwiczących walkę koni do drugich. Dobierali się parami w mniej więcej równym wieku, później się wymieniając. Korygowałam ich błędy jedynie słowami – złą postawę, zbyt wolne albo zbyt szybkie ruchy, brak uników lub ich nadmiar.

– Dobrze – powiedziałam donośnie, wszyscy natychmiast przerwali: – Teraz poćwiczycie walkę w grupach, a także jeden na kilku, musimy...

Ktoś stanął za mną, obejrzałam się, spodziewając się Angusa, zamiast Nesu. Minęło kilka tygodni, a ja nadal nie przywykłam do braku jego obecności. Zawsze widziałam go chociażby na tle stada.

– Nie przeszkadzaj sobie – powiedział Nesu, ziewając demonstracyjnie.

– Ćwiczcie dalej – kazałam. Odeszłam z nim na ubocze. Każdy dzień tak wyglądał, za chwilę zacznie pytać o źrebię. Zachowałam neutralny wyraz pyska, przy nim czułam się jeszcze bardziej zmęczona niż normalnie. 

– Na waszym miejscu dałbym im tę ziemię i znalazł dla stada jakieś spokojniejsze miejsce. Jak ono się czuję?

– Od wczoraj nic się nie zmieniło, Nesu.

– Już raz poroniłaś... – szepnął bardzo cicho, jakby nie chciał by ktokolwiek usłyszał, jednakże wszyscy o tym wiedzieli i jedynie mógłby chcieć uchronić od tej wieści nasze źrebię, choć ono nie wykształciło jeszcze słuchu.

– Nie powstrzymasz tego co przeznaczone, jakkolwiek byś się nie starał. Możemy jedynie liczyć że wszystko będzie z nim w porządku. Na razie prawidłowo się rozwija. – Nadal nie wiedziałam co się stało z Angusem, kogo mam pytać, ani gdzie szukać. Może to lepiej że poroniłam? Nie chciałabym w naszym synu widzieć wyłącznie jego, próbować nim go sobie zastąpić, tak jak moja matka uczyniła ze mną. Albo co gorszę zabronić mu cokolwiek czuć...

– Aric powinien nad nim czuwać.

– Zen już to robi. Wszystko przebiega prawidłowo, na tyle na ile potrafi to sprawdzić.

– Mogę je dotknąć? – Wskazał na mój brzuch.

– Nie. Za kilka miesięcy dopiero coś poczujesz.

Nesu zbliżył pysk do mojego brzucha, owiewając go ciepłym oddechem: – Tatuś już nie może się ciebie doczekać, maluszku – powiedział czulę: – Ty moja mała kruszynko, pewnie jesteś teraz taka malutka… 

– Ono cię jeszcze nie słyszy, Nesu.

– Nie słuchaj co mówią, ja wiem że ty wiesz że tatuś tu jest i bardzo cię kocha. Nie pozwolę im cię zabrać. – Podniósł wzrok na mnie: – To klaczka czy ogierek?

– Dopiero jak przyjdzie na świat się dowiemy.

– Zamierzasz je karmić czy mam już szukać dla niego innej klaczy z mlekiem? – Uniósł głowę, odsuwając się.

– Nie odtrącę własnego źrebaka.

– Przypominam że jeśli spróbujesz się z nim jakoś skontaktować to i tak będę musiał je od razu zabrać.

– Nie rozumiem. – Jedno z moich uszu mimowolnie się cofnęło, szybko skierowałam je na powrót do przodu.

– Nie udawaj że nie wiesz o co chodzi. To moje źrebię. Żadne zamachy na mnie nie pomogą. To już się robi nudne. – Przewrócił oczami, wypuszczając z chrap powietrze: – Jakbyście jeszcze nie zauważyły donikąd nie chodzę bez obstawy. 

– Nikt nie próbuje cię zabić.

– Nie będę z tobą o tym rozmawiał, to nie ma sensu. Umawialiśmy się że nie będziesz go ani dotykać, ani do niego mówić, zero kontaktu. Dość już żyć poświęciłem, przez tą waszą durną wojnę. Wywiązałem się z umowy i cały czas wywiązuje...

– Naprawdę zgodziłam się na coś takiego? – spytałam. 

– To najlepsze co możesz dla niego zrobić, na więcej cię nie stać. – Kiedy odchodził, podeszła do niego trójka koni i od razu wdali się w żywą dyskusję, jakby przed chwilą cała ta sytuacja nie miała miejsca. Spłynęła mi łza po policzku. Odetchnęłam głęboko. Nie mogę pozwolić sobie na więcej. Wróciłam od razu do obowiązków, zmuszając się by skupić wszystkie myśli wokół nich. 


~*~


Strużki wody wydostające się jeszcze niedawno spod skał, zamarzły, w trakcie wpływania do niewielkiego jeziora, pokrytego cienką warstwą lodu i śniegu. Mijał czwarty miesiąc ciąży.

Podeszłam do karego ogiera i matki niespiesznym krokiem, zauważyli mnie już z daleka, przez skrzypiący pod kopytami śnieg. Niechęć zatrzymałam dla siebie. Zachowałam wyprostowaną postawę i neutralny wyraz pyska.

– To Roni, jeden z synów przywódcy stada Błysku – przedstawiła go matka.

Przywitał się skinieniem łba, z półuśmiechem na pysku, zapatrzył się na mnie. 

– Co cię tu sprowadza?

– Mój ojciec z chęcią pomoże wam z Tizianą, jeśli nie przemówi jej do rozsądku. – Narysował kopytem kółko w śniegu, potem drugie zachodzące na to pierwsze: – To pomożemy wam w walce. – Postawił je energicznie pomiędzy nimi niszcząc rysunek: – Jestem tu, bo chciał przypieczętować sojusz naszym źrebakiem. – Zakołysał kopytem, otrzepując je z śniegu: – Moja matka była pegazem, tak jak twój ojciec, więc jest spora szansa że urodzisz pegaza. Taki podarunek. – Uniósł wyżej głowę, puszczając do mnie oczko, a nogę odstawił obok drugiej, ozdobionej naszyjnikiem z niebieskim kryształem: – Oczywiście kiedy już urodzisz to aktualne źrebię. 

– Matko, zostaw nas samych. – Pozostawałam obojętna.  

– Potrzebujemy tego sojuszu – stwierdziła, nim zawróciła do doliny. Zaczekaliśmy aż zniknie z pola widzenia.

– Nie wyglądasz dobrze – zauważył Roni, unosząc kąciki pyska: – Dobrze że tu jestem.

– Słyszałam że Meike, moja matka, przyjęła cię do stada. – Zignorowałam jego uwagę, zachowując oficjalny ton. Najchętniej wyprosiłabym go z naszego terytorium i mojego życia, najlepiej jakby zabrał ze sobą też Nesu. Aczkolwiek to nie ma znaczenia co czuję, matka ma rację, stado potrzebuje następcy i kolejnego sojuszu, choćby tymczasowego, dopóki nie pokonamy Tiziany. 

– Zostałem potraktowany jako prezent dla ciebie. – Zaśmiał się: – Mój ojciec ma poczucie humoru. – Uniósł przednią nogę, zaplątaną w naszyjnik z niebieskim kryształem: – My, towarzysze niedoli, powinniśmy się trzymać razem. – Nie spuszczając ze mnie oczu, rozplątał naszyjnik, podając mi go. Odmówiłam. Upuścił go. Od razu schylając się po niego. Przez chwilę wygrzebywał go ze śniegu.

– Nic z tego nie będzie, Roni – odparłam chłodno: – Jedynie przypieczętujemy sojusz, żadnych głębszych relacji.

Jego niebieskie oczy wydawały się nad wyraz żywe. Krótkie szczotki pęcinowe, brudnoróżowy pysk z strzałką, aż do czoła i kręcona, dwukolorowa – brązowo-czarna grzywa, prawie dorównywał mi wzrostem, był podobnej budowy, ten sam odcień oczu, może nieco jaśniejszy.

Otrząsnął kryształ ze śniegu, wyrzucił go do góry, zarzucając go sobie na szyję. Wycelował za pierwszym razem.

– Teraz poznam cię ze stadem, zostaniesz moim drugim zastępcą. – Zawróciłam wydeptaną przez siebie ścieżką.

– Zastępcą? To inaczej twoi partnerzy? U nas nie ma na to żadnej konkretnej nazwy. Bo i po co? – Szedł tuż obok. Mijaliśmy góry i pojedyncze ośnieżone drzewa, schodząc z łagodnie nachylonego, szlaku do doliny.

– Bycie w przyszłości ojcem mojego źrebaka nie czyni cię zastępcą. Są wybierane tylko ważne, albo godne zaufania konie. Ty jesteś następcą Stada Błysku, to jedyny powód dla którego się na to zdecydowałam. 

– Czym? – Zmrużył oczy, pochylając głowę.

– Ty albo któryś z twoich braci zapewne w przyszłości...

– Jasne. Za coś takiego bym wyleciał, jego kumple obiliby... Ehem, nie byliby zachwyceni. Nie pomyślałaś że inne stada funkcjonują inaczej?

– Większość stad ma ten sam system hierarchii, a przynajmniej tę część z dziedziczeniem – wyjaśniłam.

– Jakim dziedziczeniem?

– Jupiter pewnie zdaje sobie sprawę że kiedyś odejdzie z tego świata i zostawi stado.

– Pff... Ojciec ma to gdzieś, niech stado samo się o to martwi, rozejdą się, albo wybiorą nowego lidera, chrzanić to. Ja bym nawet nie chciał być jego następcą. W ogóle nie mam ochoty tam nigdy wracać.

Powinnam go za to zganić, powinnam, nie byliśmy na równych pozycjach, ale nie zamierzałam karać go za autentyczność, której z reguły nie doświadczyłam przy innych koniach, niżej w hierarchii. Rutyna – pokłony, tytułowanie, samotność, wojna.

– Jest aż tak źle? – zapytałam.

– Tragicznie. Ojciec zawsze za mnie decydował, to wkurzające! – Kopnął przednim kopytem śnieg, obsypując sobie tylne nogi: – Przez co sam już nie wiem co bym chciał od życia, ale jedno wiem, od dawna chciałem się stamtąd wyrwać. – Spojrzał na mnie.

Nie miał pojęcia jak bardzo pragnęłam zrobić to samo. Odejść i wieść normalne życie, po swojemu. Choć podobnie jak on, nie miałam żadnego pomysłu na siebie. Nie wyobrażałam siebie w innej roli, nie nadawałabym się, a przynajmniej zajęłoby to mnóstwo czasu i wysiłku.

– Czyli nie jesteś tutaj z własnej woli, chciałeś jedynie odejść od stada twojego ojca – stwierdziłam.

– Sam nie wiem. – Spojrzał zamyślony na ziemię, odgarnął śnieg kopytem na boki: – Na pewno dotrzymam słowa i podaruje ci tego źrebaka. Poza tym. – Uśmiechnął się do mnie: – Jesteś najsilniejszą klaczą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Podziwiam cię. Wiele o tobie słyszałem.

Doszliśmy do stada.

– To Devon, nasz zastępca. – Wskazałam mu łbem zastępcę czuwającego na uboczu: –  Nauczy cię wszystkiego.

– Właściwie kto lepiej mi wszystko wyjaśni, jak nie ty, pani?

– Już postanowiłam, Devon to zrobi, za chwilę do ciebie przyjdzie, zaczekaj tutaj. – Przeszłam się wzdłuż stada, z zamiarem omówienia tego z Devonem.

– Pani! – Dogonił mnie: – Ten kryształ chroni przed mocami, zdecydowanie powinnaś taki nosić. – Pochylił, wyprostowaną szyję i łeb, naszyjnik zesunął się prosto w jego pysk.

– Nie obawiam się Zaklętych.

– Chciałaś powiedzieć Przeklętych.

– Nie pomyliłam się. – Podeszłam do Devona, wraz z Ronim, idącym za mną.

– Tak, pani? – Pokłonił się.

– Przekażesz Roniemu wszystko co musi wiedzieć, będzie moim drugim zastępcą – kazałam, następnie odwróciłam się do Roniego: – Przejdź się po stadzie i zapoznaj się z końmi, potem wrócisz do Devona.

– Wolałbym…

– Nie powtórzę ponownie.

– Już, pani. – Odchodząc, przewrócił oczami i westchnął.

– Co działo się w stadzie? – zapytałam Devona, do reszty spraw zamierzając przejść za moment, kiedy Roni wystarczająco się oddali.


~*~


Obserwowałam z jednego z górskich szlaków stado. Niedaleko tej góry Nesu spacerował z Ronim, a echo niosło aż tu ich rozmowę.

– Po paru tygodniach – odpowiedział Roni.

– A kiedy będzie mogło obyć się bez mleka?

– Po pół roku, choć na upartego już jak ma cztery miesiące.

– Czy jest coś jeszcze, co muszę wiedzieć?

– Mnie pytasz, stary? Nigdy nie byłem ojcem.

– Ale starszym bratem, to prawie jak ojciec. – Nesu trącił go swoim skrzydłem w bok.

Ten zaśmiał się odpowiadając: – Racja, racja, wiem sporo, zbyt często służyłem za niańkę, zanudziłbym cię na śmierć, kolego.

– Mów.

– W zamian pouczysz mnie jak być dobrym zastępcą, lepszym od Devona.

– Żebym tylko nie nauczył cię być lepszym przywódcą – zażartował Nesu: – Nigdy nie byłem zastępcą.

– Coś za coś, stary.

Pozostawiłam ich samych, wybierając się nad źródła. 


~*~


Mijał środek lata. Wskoczyłam na gorącą od słońca skałę. Opiekunowie zdrowia wraz z pomocnikami opatrywali rannych po ostatniej walce z Tizianą, w tym matkę, trzymała się lepiej niż inne o połowę mniej poturbowane konie. Leżeli, bądź opierali się o drzewa, pojękując z bólu, a ona stała o własnych siłach, wyprostowana, nie dotykając ziemi najbardziej poranioną z nóg, wszystkie spuchły, sączyła się z nich krew, tak jak z jej boku.

Wystarczyła chwila, by na moim grzbiecie pojawiły się kropelki potu. Tutaj powietrze stawało się jeszcze bardziej duszne, zwiastujące kolejną burzę. Mogłam zapomnieć o czynnym uczestniczeniu w wojnie, nie mogę tak ryzykować zdrowiem źrebaka, a zanim urodzę i je wykarmię to już z następnym źrebięciem będę w połowie ciąży. Pozostawał jedynie co tygodniowy trening, by nie zapomnieć walczyć w ogóle. Jeszcze trzy jesienie i wszystko wróci do normy.

Zeszłam, znajdując pod wzgórzem, w cieniu, kupkę poziomek, a obok nich Roniego uśmiechającego się z zadowoleniem. Nadal nosił ze sobą niebieski kryształ, przywiązany do przedniej nogi. I od jakiś dwóch miesięcy drugi na szyi. 

– Co powiesz na małą przerwę? – Wskazał miejsce przy nim łbem: – Zobacz tylko co dla nas przygotowałem. Truskawki!

– To akurat poziomki – odparłam z obojętnością, przystając nieco dalej. 

Gdyby nie relacja strażników, nie uwierzyłabym że w ogóle walczył, nie miał ani jednego draśnięcia. 

– Hej, Devon sam se poradzi, w końcu to nie on jest w ciąży – dodał, podchodząc do mnie: – W dodatku dość zaawansowanej.

– Jak to możliwe że nikt cię nie zranił?

– Kto miałby... Aaa... Aha. Atak z zaskoczenia. Atak, ucieczka, atak. Proste. Chowasz się i atakujesz, nim przeciwnik zdąży się zorientować to już cię nie ma i atakujesz następnego, potem wracasz do poprzedniego i tak dalej. Ale musisz umieć się skradać.

– I jakie skutki przynosi twoja taktyka? Zaatakowani raz, pewnie spodziewają się kolejnych ataków.

– Są tak zajęci walką z innymi że nie mają na to czasu. – Machnął kopytem z kryształem.

– Kiedy wszyscy używaliby twojej metody, nie byłaby już tak skuteczna, aczkolwiek możesz nauczyć jej kilku koni.

– A co jeśli nie mam ochoty? – Przechylił głowę, uśmiechając się zadziornie.

– Nie przyjmuję odmowy.

– Poczęstuj się, zerwałem specjalnie dla ciebie. – Skinął łbem na poziomki: – Powiem ci czego się dowiedziałem, chodź. – Wrócił na miejsce kładąc się wygodnie na brzuchu: – Wiem coś o twojej matce. – Założył przednią nogę na nogę.

– Słucham. – Obejrzałam się na niego.

– Nawet torturami tego ze mnie nie wyciągniesz, tylko jeśli położysz się tu ze mną i zjesz trochę.

– Łączą nas jedynie interesy Roni, nic ponad to.

– Ymmm... – Zaciągnął się zapachem owoców: – Źrebię będzie zachwycone, w końcu dostanie to samo co ty, jesteście połączeni. – Uniósł tylko jeden kącik pyska w górę, patrząc na mnie: – Powinnaś porządnie odpocząć w taki upał.

– Masz racje, dlatego mnie zastąpisz, pomożesz Devonowi. – Podeszłam: – Teraz. – Spojrzałam na niego oczekująco, jak tylko wstał zajęłam jego miejsce.

Cofnął uszy, wysuwając dolną wargę, nadąsany. 

– O matce powiesz mi później. – Sięgnęłam po parę poziomek, całkowicie je przywłaszczając. Poszedł, przewracając oczami.


~*~


Niebo całkowicie zakryły szare chmury, co chwilę grzmiało, odetchnęłam już nieco chłodniejszym powietrzem, czując zapach nadchodzącego deszczu.

– ...a twoja matka została wykluczona z gry celowo, Tiziana skupiła się by ją załatwić, słyszałem jak nazywała ją zdrajczynią. – Roni położył się obok: – Ciekawe co miała na myśli.

– Matka kiedyś należała do jej stada, a właściwie do stada Soprana, ponieważ w tamtym czasie to on nim przewodził. Tak przynajmniej twierdziły konie Tiziany w rozmowach śledzonych przez członków mojego stada, matka nigdy się do tego otwarcie nie przyznała. 

– Zbliżyłeś się do nich tak blisko i nie zaatakowałeś? – spytałam po chwili.

– No wiesz, Tiziane obstawiało mnóstwo koni, załatwiliby mnie, zwłaszcza że nasi walczyli kawał dalej.

Przypomniałam sobie co Angus mówił o śledzeniu innych koni, nigdy nie dowiedziałam się czy podzielił się ze mną choć jednym ze swoich odkryć, czy pozostał wierny swoim zasadom. Też mógłby atakować znienacka, zakładając że skradanie szło mu co najmniej tak dobrze jak Roniemu. A może...

– Znasz Angusa?

– Kogo? – Zmrużył oczy: – To kolejny z twoich partnerów?

– Znasz go?

– Nie. Teraz moja kolej. Nie martwisz się o matkę? – Zauważył ostatnią poziomkę.

– Muszę myśleć o wszystkich, nie tylko o niej. 

Nawet nie potrafiłam się już nią przejmować. Zrobiła wszystko by nic nas nie łączyło.

– Jedno nie wyklucza drugiego, chociaż... – przerwał patrząc na poziomkę: – Wszystkie powyrywali i podeptali, rosną akurat na granicy...

Przeturlałam ją do niego pyskiem. Oddał mi ją, dosuwając poziomkę swoją nogą do mojej, dotykając jej przy tym, uśmiechnął się, przechylając ku mnie głowę, zatrzymałam ją swoją, nim się oparł.

– Przesuń się – kazałam.

– Ech... – Odsunął się jak najkrócej mógł.

– Co ze wsparciem twojego stada?

– Stada mojego ojca chciałaś powiedzieć. Przybędzie pomóc, jak już będziesz nosiła nasze źrebię, a nie tego nudziarza Nesu.

– Myślałam że się dogadujecie.

– Pyta i pyta ciągle o te źrebaki i ciąże, i nie mówi o niczym innym. Biedak, za bardzo się tym wszystkim stresuje. Już zwłaszcza po tym poronieniu. – Spojrzał na mnie uważniej, nie doczekał się żadnej reakcji: – A i nie powiedziałem że się nie dogadujemy.

– Bądź razie jak tylko się urodzi, od razu to zrobimy.

– W sensie co?

– Źrebię.

– Jak od razu? To cię nie zabije? Tak ciąża po ciąży? Klacze padają po którymś źrebaku, jeśli nie zrobią sobie przerwy. Moja matka zmarła w ten sposób. – Spojrzał w ziemię, gniewnie mrużąc oczy i kładąc uszy, podciągnął wargi: – Byłem ostatni, wcześniej cały czas rodziła martwe źrebaki, nie chciała odpuścić. Praktycznie nie miałem żadnej szansy by jej pomóc.

– Bez następców stado upadnie.

– A bez ciebie to już nie? – Zbliżył pysk do mojego, zapatrując się w oczy. 

Westchnęłam. Odwrócił głowę. Wstałam.

– Zjedź tą poziomkę – powiedziałam, nim ruszyłam nad jezioro.


~*~


Następnej jesieni wylizywałam nowo narodzoną klaczkę, odsłaniając kremową sierść i zaczątek białej grzywy, coraz bardziej przypominała moją matkę. Różowy pysk i obwódki oczu, identyczny kolor tęczówek. Jedynie nietypowe czarne łaty i dwa białe, nieregularne cienkie paski od czoła do chrap, bliżej lewej strony, odróżniały je od siebie. Oraz małe skrzydła po bokach. Czarne i białe.

Prawie ją przytuliłam, już dotykałam pyskiem. Instynkt kazał mi ją chronić za wszelką cenę, nie dopuścić do stada, uciec, ukryć. 

Wstałam, przyglądając się pniu drzewa, wszystkim pęknięciom w korze, aby odwrócić swoją uwagę od zbędnych emocji. Kątem oka dostrzegałam ruch klaczki za mną. Uczyła się chodzić. Odnalezienie wymion zajęło jej znacznie dłużej niż ustanie na nogach, bo to wymagało stawiania pierwszych, samodzielnych kroków i podnoszenia się po każdym upadku. Nim zaczęła ssać, dokładnie mnie obwąchała, łaskocząc.

Przyszła matka, Nesu wyskoczył zza drzew, mijając ją w biegu. Nim osłoniłam córkę, sama schowała się za mną. Jej ojciec zatrzymał się przed nami.

– Nie bój się malutka, tatuś już jest… – Podszedł do niej. Powstrzymywałam się z całych sił przed palącą potrzebą uniemożliwienia mu tego. Zbliżyła ostrożnie łebek, obwąchując jego klatkę piersiową, kiedy spróbował dotknąć jej pyskiem, uciekła, ukrywając się za moim bokiem.

– Co z jej skrzydłami? – Matka przymknęła oczy: – Są zbyt małe.

– Są takie jakie powinny być – odparł Nesu: – Zresztą ciebie nie powinno to obchodzić.

– Tylko to potrafisz sobą zaprezentować? Nie nadajesz się by wychowywać jakiegokolwiek źrebaka – powiedziała beznamiętnie matka.

– O nie. – Obrócił się ku niej: –  Nie zrobisz z niej kogoś takiego jak ona. – Wskazał, zarzucając łbem, na mnie: – Po moim trupie. – Zniżył głowę, zarył kopytem o ziemię, rozpościerając skrzydła.

– Wystarczy, Nesu. – Podsunęłam do niego córkę, osłonił ją delikatnie skrzydłem: – Zgodnie z umową, jest twoja. – Tym razem pozwoliłam sobie nie patrzeć ani na niego, ani na małą. 

– Zepsujesz ją – stwierdziła matka.

Bez słowa zabrał małą. Uzmysławiałam sobie że zobaczę klaczkę podczas kolejnego karmienia, a jednak zrobiłam kilka kroków za nią. Przystanęłam, wzięłam parę głębszych oddechów. Zaczęła za mną rżeć, Nesu próbował ją uspokoić mówiąc do niej łagodnie. Oddalali się coraz bardziej. Urwał mi się oddech przy kolejnej próbie wyciszenia własnych emocji. Mała zniknęła, jakbym ją straciła, na zawsze. Przestała wołać. Znów głęboko odetchnęłam, zauważywszy że wbijam kopyta w ziemię.

– To normalne, moja pani. – Usłyszałam głos Zena, rozmawiał z matką, kilka kroków dalej: –  Jest pegazem drugiego typu, krótkoskrzydłym, to oznacza tyle że jej skrzydła będą stawały się większe wraz z wiekiem, po dwóch, trzech miesiącach będzie mogła dopiero latać. 

Ruszyłam w głąb lasu, ścieżką którą niedawno przechodziłam z Angusem.


~*~


Nesu leżał pod drzewem o powykręcanych gałęziach, obok śpiącej córki, osłaniał ją skrzydłem przed mżącym deszczem. Przystanęłam niedaleko, zapatrując się w dal.

– Jak ją nazwałeś? – spytałam.

– Feniks – odpowiedział niechętnie.

Mała ziewnęła, rozpościerając przy tym niewielkie skrzydła. 

– Ojej, a co ta za mała kruszynka się obudziła? – Nesu trąci ją w nos swoim, przez co klaczka zachichotała. Poderwała się, patrząc na mnie zaskoczona, po chwili poznała kim jestem, prawdopodobnie po zapachu. Podeszła od razu, wtulając głowę o mój bok. Zapewne usłyszała nagłe mocniejsze bicie serca. Otarła się o mnie czulę łebkiem.

– Słoneczko, twoja mama cię nie chcę. – Nesu przysunął ją do siebie skrzydłem: – Ona cię nie kocha, tylko tatuś.

– To nieprawda.

– Mieliśmy umowę – przypomniał.

– Okłamujesz ją...

– Czy ja wiem? Nie potrafiłabyś jej dać tyle miłości ile potrzebuje, dla was liczy się jedynie władza.

– Liczy się dobro stada nie władza.

– Nawet nikogo nie znasz, może tylko z imienia. Dlaczego mieliby cię obchodzić?

– Nie da się tego pogodzić, Nesu. Być może znasz swoich członków stada lepiej, co nie zmienia faktu że musiałeś poświęcić ich życia, aby zyskać córkę.

– Oni w pełni mnie rozumieją, pomogłem im kiedyś i teraz się odwdzięczają z własnej woli i nie muszą mi się kłaniać, ani tytułować. Ani się mnie bać.

– Każde stado jest inne, nie u każdego zadziała to samo. Nie masz prawa kwestionować tego co czuję, zależy mi na niej równie mocno jak tobie.

– Nie, gdybyś cokolwiek czuła od początku byś się nie godziła na coś takiego. 

Nadal nie pamiętałam co mną kierowało, prawdopodobnie nie miałam innego wyjścia, albo – to wyjaśniałoby jego wszystkie opinie na mój temat – tak bardzo się zmieniłam że taka umowa nie stanowiła problemu, a przez utratę pamięci wróciłam do stanu poprzedniego.

– Najważniejsze by teraz coś zjadła – ucięłam.

– Maleńka, napij się mleka, śmiało. – Nesu poprowadził ją wprost pod wymiona: – Tatuś będzie nad tobą czuwał.

– Zastanów się czy…

– Tiziana was zabije bez naszego wsparcia, czy się mylę?

Muszę się z tym pogodzić, zresztą Nesu miał w pewnym sensie racje, nie zapewniłabym Feniks tyle swobody i czułości, ponieważ nie mogłabym nawet sobie na to pozwolić. Nie mogę się przywiązać do żadnego ze swoich źrebiąt. Przynajmniej będzie miała szansę być szczęśliwa. Z daleka ode mnie i od tego stada.

Oddaliłam się kiedy skończyła jeść. Zawołałam strażników, posyłając ich po Roniego. Kiedy przybył, stałam już tyłem, przygotowana. 

– Zabiłem dziś pięć koni Tiziany! – powiedział zadowolonym z siebie głosem: – Chaos? – Stanął kilka kroków dalej.

– Rób co do ciebie należy – kazałam, ignorując że zwrócił się do mnie po imieniu. 

– Przed chwilą urodziłaś, to najgłupszy pomysł by robić to teraz, może za kilka dni?

– Jeśli nie ty, znajdzie się inny ogier – odparłam beznamiętnie.

– Może przejdziemy się na plaże? Tam będzie o wiele przyjemniej. – Nie zbliżał się.

– To kilka dni drogi stąd, nie mogę zostawić źrebaka głodnego, umarłoby.

– To zabierz je ze sobą?

– Nie, Roni. Tu i teraz. Nie będziesz miał więcej okazji.

– Nie potrafię tak o, daj mi kilka dni, obiecuję że cię nie zawiodę. – Wycofał się, odwrócił, obejrzał, patrzyliśmy na siebie dłuższą chwilę w milczeniu, nim odszedł.


~*~


Roni przy jeziorze rozsypał piasek, wrzucając do niego muszelki i większe muszle, tworząc tym samym skromną namiastkę plaży. Zataczał wokół mnie koła, w lekkim kłusie, niemal unosił się nad ziemią, rżał rytmicznie, potrząsając grzywą, jego ogon falował na wietrze.

– Miejmy to już za sobą. – Ustawiłam się tyłem, podbiegł, przyhamowując widowiskowo na zadzie, biło od niego ciepłem. Potrząsnął znów dwukolorową, kręconą grzywą, pozbywając się z niej ziarenek piasku.

– Mogłabyś okazać więcej entuzjazmu. – Zbliżył swój pysk do mojego, skubnął go czulę, parskając zadowolony. Dopóki nie odwróciłam głowy, wznosząc ją wysoko, nie tracąc jednakże kontaktu wzrokowego.

– Pokaż że ci zależy, że chcesz tego co ja, że ci się podobam. – Wtulił pysk w moją grzywę.

– Rób co do ciebie należy.

– Nie zatańczysz? – Otarł się łbem.

– Nie potrafisz tego zrobić?

– Spójrz tylko jak pięknie. – Odwrócił się w stronę jeziora: – Możemy potarzać się w piasku, albo popływać, albo posłuchać szumu morza, w tych dużych muszlach co przyniosłem.

– Za chwilę muszę nakarmić źrebaka, pospiesz się.

Roześmiał się: – Zawsze byłaś taka poważna?

– Nie przedłużaj, Roni.

– To musi być wysiłek dla klaczy, nieść źrebię przez cały rok.

– De...

– Czekaj!

– Miałeś swoją szansę.

– Dobra! Zrobię to! – Zaczął grzebać kopytem w piasku, rozsypując go coraz gwałtowniej: – Zadowolona?! – Stanął dęba, pokonując drogę do mojego grzbietu na tylnych nogach, oparł się i od razu poczułam jaki jest spięty, uszy położył po sobie, jakbym kazała zrobić mu coś złego.

– Nie pozwalam ci się o mnie martwić. – Sięgnęłam głową do jego szyi, muskając ją lekko, rozluźnił się odrobinę, odwzajemnił to z nawiązką, skubiąc cały mój grzbiet i kłąb, niebieski kryształ na jego szyi ciągle o mnie obijał, podobnie jak ten na nodze.

– Dlaczego masz dwa kryształy? To zwiększa ochronę?

– Gdzie tam. – Skubnął wargami moją wargę, najwyraźniej musiał zrobić cały ten rytuał, który wykonują zakochani nim przejdą do kluczowego momentu. Zniżył głowę aż do mojej klatki piersiowej pieszcząc ją.

– Więc?

– Cały czas noszę twój... – sapnął: – Szkoda byłoby go zgubić. – Wypuścił gwałtownie ciepłe powietrze z chrap w miejsce między szyją a klatką piersiową, iskając coraz wyżej: – Czekam aż zdecydujesz się przyjąć mój prezent, może... Teraz?

– Jeśli się spiszesz. – Nesu zrobił to szybko i sprawnie, nie bawił się tak, nie zwlekał.


~*~


Ułożyłam się na brzegu jeziora, Roni wylegiwał się obok, we wodzie. Wyciągnął głowę do tyłu, opierając się o moją łopatkę, zamknął oczy, wzdychając z przyjemnością. Niepotrzebnie się przed tym wzbraniał. Ogierom zawsze sprawia to chwilę radości, taka ich natura.

– Już ci lepiej? – spytałam.

– Yhym... 

– Teraz...

– Właściwie... – Otworzył oczy, podniósł głowę, odwracając ją ku mnie: – Właściwie to ja powinienem o to zapytać ciebie.

– Dlaczego? 

– To proste, gdzie jest... Jak nazwałaś swoje źrebie? 

– Nesu nadał jej imię Feniks.

– No właśnie.

– Wyruszysz teraz po wsparcie czy twój ojciec potrzebuje dowodu, w postaci widocznej ciąży?

– Wierzy mi na słowo, nigdy go nie okłamałem. Czy naprawdę tylko o to ci chodziło? 

– Nigdy nie obiecywałam ci nic więcej, wręcz przeciwnie.

– No tak, czyli to było udawane.

– Chciałam żebyś się odprężył i zrobił swoje.

– Nie podobało ci się? – zapytał zdumiony opierając się na przednich nogach.

– Nigdy nie sprawiało mi to przyjemności.

– Potrafisz się w ogóle z czegokolwiek cieszyć? – Poderwał się na równe nogi, ciekła z niego woda, wprost na mnie: – Dlaczego mi na to pozwoliłaś...? – Odwiązywał naszyjnik z kryształem.

– Mam obowiązki wobec własnego stada, dlatego. Jeśli chciałeś czegoś więcej, powinieneś spróbować ze zwykłą klaczą, albo w innym stadzie. – Wstałam, pozwalając mu założyć kryształ: – Wiedziałeś od początku. – Oddaliłam się, Nesu przyprowadził córkę. Skupiłam wzrok na gwiazdach, czując jak mała ssie mleko, potem jak na zawołanie popatrzyłyśmy na siebie, wtuliła łebek, zauważyłam że jedno z jej oczu zaczęło się przebarwiać, z początku było po prostu ciemniejsze, a teraz stopniowo z każdym kolejnym dniem zmieniał się pigment w tęczówce. 

Nesu głośno westchnął. Więcej nie próbowałam nawiązywać z nią kontaktu wzrokowego, wiedząc że nie cofnie się przed znalezieniem innej klaczy z mlekiem.


– Nie wiem jak zginął Nesu, kiedy po sześciu miesiącach odszedł z Feniks, sądziłam że już jej nie zobaczę.

– Tak mi przykro, nie wiem co innego mogłabym powiedzieć. – Rosita chciała się do mnie przytulić, ale powstrzymała się w ostatniej chwili. Przygarnęłam ją do siebie, oprócz piekących ran, czując lekkie ukłucie w okolicy serca. Feniks nigdy już tak nie przytulę. Pozostawała jedynie nadzieja że zdążyła mi wybaczyć.

W wejściu stała Karyme, słuchając na to co mówiłam. Poza przerwami na posiłek, cały dzień przesiedziałyśmy dzisiaj w jaskini, niedługo zajdzie słońce. Skinęłam jej któryś raz łbem, tym razem podeszła, pierwszy raz odkąd wróciła Rosita, niepewnie stając przy moim wolnym boku.

– Wkrótce dowiedziałam się co się stało z Angusem… – rozpoczęłam już ostatnią opowieść na dzisiaj, najtrudniejszą jej część…


Roni zniknął bez słowa, kilka tygodni przed końcem ciąży. Tuż po naszym zwycięstwie z stadem Tiziany. Pomimo sprzeciwu matki, zdecydowałam utrzymać wrogów przy życiu i kontrolować ich liczebność. Wolałam uniknąć zabijania już nie mogących się bronić koni. W końcu podobnie jak my wierzyli że to co robią jest słuszne. 

Czułam się na siłach, aby przejść przez mniejszą połowę lasu. Dzisiaj miałam urodzić. Nosiłam źrebię o wadze dwóch źrebiąt, o ile to nie były bliźnięta. Nic się nie działo, więc nic nie zajmowało moich myśli, nie pozwoliłam by zaczęły się kłębić i wysnuwać na wierzch wszelkie rodzinne problemy, wolałam planować z sporym wyprzedzeniem kolejną migracje, obmyślać sprawy, które nie musiały być w tym czasie rozwiązywane.

Na łące, zatrzymałam się przy pasącej się Hirini. Co chwilę spoglądała w las, upewniając się czy Cierń już nie wraca. Niedługo powróci od Tiziany. Stworzą, mam nadzieje, udaną rodzinę dla swojego nienarodzonego jeszcze źrebięcia.

– Pani? – Hirini przerwała posiłek. Skinęłam jej łbem, aby spokojnie powróciła do poprzedniej czynności. Oddaliłam się, przechodząc pomiędzy końmi, usuwały się z drogi, oddając szybkie pokłony. Od zawsze tak robili.

Pierwsza wyłapałam stłumione przez odległość wściekłe krzyki i zawodzące jęki. Trzask gałązek i odgłos uderzania ich o siebie, szelestu liści i stukotu kopyt. Każdy z koni postawił bacznie uszy, stając w gotowości. Wybiegłam na przeciwko hałasowi, wraz z kilkoma, przed momentem jeszcze odpoczywającymi, strażnikami…

– Przestań w końcu ryczeć! – Poznałam głos Ciernia. 

– Nie, nie chcę… Nie… – Drugi głos, zdarty od płaczu, należał do klaczy. 

Lotos pierwszy wyszedł z lasu, z wpółżywą klaczką na grzbiecie, walczyła o każdy oddech, z szarych chrap ciekła jej przeźroczysta ciecz. 

– Zawołaj Zena – poleciłam Atlasowi, pobiegł natychmiast: – Lotos, wyjdź już im naprzeciw z małą – dodałam. 

Lotos dołączył do niego, pospiesznym krokiem, pilnując by źrebię mu nie spadło. Cierń wyciągnął siłą, chwytającą się zębami gałęzi i pni, lamentującą klacz, bardzo podobną do klaczki, pomimo jasnosiwej sierści.

 – Chciała porzucić własne źrebie, pani – wyjaśnił pospiesznie, popchnął ją mocno, przewracając.

To go i tak absolutnie nie usprawiedliwiało.

– Nie traktuj tak więcej żadnej klaczy – przestrzegłam go: – Nawet jeśli wydaje ci się że zasłużyła.

– Wybacz, pani… – Schylił głowę: – To się więcej nie powtórzy.

Jasnosiwa odznaczała się licznymi bliznami na ciele. Ucichła całkowicie, dygocząc, przeniosła najpierw wzrok na moje kopyta, powoli podnosząc głowę. Utkwiła na mnie spojrzeniem.

– Wstań – poleciłam. 

Zatrzęsła się jeszcze mocniej. Wstała po kilku próbach, opadając na mnie, przywarła łbem do mojego boku. 

– Chaos…  – wymamrotała: – Pomóż mi... 

Rozluźniłam spięte przez ułamek sekundy mięśnie. Spychając zdziwienie w głąb siebie. Musiałam ją dobrze znać, inaczej nie zareagowałaby w ten sposób. Oparłam głowę na jej grzbiecie, ku zdziwieniu reszty. 

– A-angus... – Popłakała się jeszcze bardziej: – Po-wiedział... – urwała, łkając. 

Dałam jej tyle czasu ile potrzebowała, czując się z tym nieswojo, o tyle że przestałam zwracać uwagę na inne konie. 

– O-on... – Klacz podjęła jeszcze jedną próbę: – Nie... Nie... – Osunęła się z powrotem na ziemię.

– Nie żyje? – spytałam dziwnie cicho, jak nie ja.

Zaszlochała na nowo, z trudem oddychając. Skierowałam uszy do tyłu, na domiar złego nie przewidziałam nagłego zachłyśnięcia się powietrzem. Zmierzyłam zebrany tu tłum beznamiętnym spojrzeniem, odganiając ich jednym, szybkim skinieniem łba.

– Wy też idźcie – zwróciłam się do strażników. W końcu w zasięgu wzroku nie pozostał nikt, oprócz obcej, wciąż zawodzącej klaczy. Skuliła się w sobie.

– Za-za-zabili... go... 

– Kto? – Przybrałam neutralny wyraz pyska, nie zdając sobie sprawy jak przed chwilą wyglądał i lepiej żebym o tym zapomniała. To już nieistotne.

– O-oni...

– Czyli kto?

– Ci którzy... – załkała: – Mi... to zrobili...

– Kto konkretnie? Znasz ich imiona?

Wybałuszyła oczy, całkowicie odsłaniając białka, źrenice jednocześnie się zmniejszyły, uwydatniając złote tęczówki. Obejrzałam się, widząc o krok od nas matkę. Klacz gwałtownie zapłakała, aż zaczęła się dusić. Musiałam wezwać Ajiri. 


~*~


– Co jej zrobiłaś? – Stanęłam na przeciwko matce. Ajiri zabrała stąd klacz, po podaniu jej kilku ziół na uspokojenie.

– Nic. Ta klacz ma urojenia, nie wierz we wszystko co mówi. – Matka odprowadziła je surowym wzrokiem: – Szkodzi sobie i innym.

– Słowa nie były w tym przypadku potrzebne, widziałam jak zareagowała na twój widok.

– Kiedy przypomnisz sobie kim jest, zobaczysz iż miałam racje. – Popatrzyła mi prosto w oczy, przymykając swoje. Wiedziała że ten moment z pewnością nie nastąpi. Nic nie ryzykowała.

– Pani. – Zaskoczył nas Zen, podbiegający z boku: – Klaczka jest kompletnie wyziębiona i wychudzona. A nie jest w stanie przyjąć żadnych ziół w tym wieku. Nie próbuje wstać, nie otworzyła oczu, nie mam pewności czy w ogóle dostała siarę od matki. Jak nie zacznie jeść to i tak umrze – streścił szybko.

– Niech nakarmi ją Hirini – odparła matka.

– Nie, ja to zrobię – powiedziałam.

– Dla zwykłego sprzeciwiania się mi?

Spojrzałyśmy na siebie nieprzychylnie.

– Nie jesteś już regentką i nie decydujesz już o niczym. – Oddaliłam się z Zenem. Nic nie odpowiedziała. Podobnie jak wcześniej Ajiri i matkę klaczki, odprowadziła nas wzrokiem.

– Pani… – zaczął Zen. Natychmiast mu przerwałam.

– Mam zapach jej matki na sobie, dzięki temu poczuje się bezpieczniej, tak jakby ona nadal przy niej była. 

Zen otworzył pysk, aby coś jeszcze dodać, ale ostatecznie się powstrzymał. Ruszył pospiesznie, prowadząc do Jury. Leżała przy małej, okrytej sianem, na skraju łąki, niedaleko jeziora. Klaczka nawoływała cichym, ledwo słyszalnym rżeniem matkę, nieustannie. 

Ułożyłam się obok, Jura się poderwała, odkrywając źrebaka. Złapała szybko garść siana, która spadła, powstrzymując się by przykryć na nowo nim klaczkę. Wiotką, wyjątkowo chudą, nieotwierającą oczu, ani nie stawiającą uszu, z trudem unoszącym się i opadającym bokiem. A jednak wciąż wołającą za matką. Z jej chrap nadal wypływała przeźroczysta ciecz. Przetarłam ją garścią siana, odrzucając je na bok.

– Pani, jesteś w ciąży… – powiedział z przejęciem Zen: – A jak się zarazisz?

– Dlaczego sam tego nie zrobiłeś?

– Musiałbym pozbywać się jej kataru cały czas, a akurat mnie nie było… – Spojrzał na Jurę, ściskającą w pysku siano.

– Ja... Ja po prostu... – W brązowych oczach Jury zebrały się łzy.

Mała ucichła, oddychając spokojniej. Przytuliłam ją do siebie, okrywając długą grzywą, idealnie się pod nią zmieściła, od razu poczułam jak bardzo jest lodowata, jakby już była martwa.

– Jura, co z tobą? To twoja specjalność… – wypomniał Zen.

– Za bardzo przypomina mi Angusa… – szepnęła: – To tak jakbym… Miała na nowo przeżywać jego odejście.

– Sądzisz że to jego córka? – zapytałam.

Przytaknęła: – To jest jego córka.

– Ponoć on i Rocio odeszli razem ze stada – dopowiedział Zen.

– Dlaczego nigdy o tym nie wspomniałeś? 

– Uznałem to za mało ważne, pani. To zwykła klacz, jakich wiele. Niepotrzebnie zaprzątałbym ci głowę

– Pani, nie chcę się w to mieszać, proszę... Zostało mi już niewiele życia. Wolałabym przeżyć je spokojnie. – Jura drżąc, odłożyła siano, przełknęła ślinę.

– Jesteś chora?

– Jura, nie chcę o tym mówić, pani – wtrącił Zen: – Ukrywamy to przed całym stadem.

– Nie musiałabyś pełnić swoich obowiązków jeśli źle się czujesz. – Przyjrzałam się jej, sierść na jej brzuchu rosła rzadsza, poza tym wyglądała normalnie.

– Nie potrzebuję twojej litości, pani – powiedziała ostrzej, odchodząc.

– Wybacz jej pani, nie najlepiej się czuje, pozwolisz że przemilczę co jej dokładnie jest i inne szczegóły, prosiła o to.

– W porządku.


~*~


– Wracaliśmy od Tiziany, Cierń kazał nam się rozejrzeć po okolicy, jak zawsze. Nagle wpadła na mnie Rocio. – Lotos przeczesał wzrokiem równinę, zatrzymując go na klaczce, podtrzymywałam jej łebek, podsuwając go jednocześnie do swoich wymion: – Ledwo ją poznałem. Była przerażona, płakała… – przerwał.

– Mów dalej. 

Mała nie próbowała ssać, nie wykazywała żadnego zainteresowania pokarmem, ciągle przysypiała.

– Ciągnęła za sobą to źrebię. Już wtedy ledwo żywe... Kiedy mnie rozpoznała powiedziała że ją znalazła i błagała bym jej pomógł. Zadałem jej kilka pytań, gdzie je znalazła, co mu się stało... Czułem zapach mleka i od razu dostrzegłem podobieństwo między nimi, ale nie chciałem jej wystraszyć. Trzymała się z dala i pewnie by uciekła gdyby Cierń i reszta nie przyszli. Powiedziałem jej żeby się nie obawiała i wróciła razem ze mną i córką do domu. Spróbowała uciec, ale ją złapali, błagała by ją zostawili. Wypierała się że to nie jej źrebię… Nadal słyszę jej rozpaczliwy krzyk, pani… Nie rozumiem co się stało. – Patrzył na mnie tak jakby znała odpowiedź. 

– Jak zareagował Cierń? – Odpuściłam na ten moment, przykrywając klaczkę, własną grzywą.

Ajiri westchnęła, pochylona nad różnymi rodzajami ziół, tuż obok nas. Przyszła wraz z Lotosem, Rocio została pod opieką Konelii – strażniczka sama zaoferowała swoją pomoc.

– Wolałbym na niego nie skarżyć, pani. – przyznał Lotos.

– Ta rozmowa pozostanie między nami. – Popatrzyłam uważnie na Ajiri. 

– Ja nic nie słyszę – stwierdziła, sortując zioła.

– Wrzeszczał na nią i szarpał ją… Za wszelką cenę próbowała uciec, pani, zresztą sama widziałaś...

– To go w żaden sposób nie usprawiedliwia.

– Jest wrażliwy na tym punkcie, w końcu rodzice go porzucili i jego starszego brata – wtrąciła Ajiri, mówiąc bardziej do siebie niż do nas, wciąż zajęta ziołami. 

– To wszystko co wiem, pani – zakończył Lotos.

– Możesz odejść. Ajiri. – Odwróciłam do niej głowę. 

Uniosła wzrok znad ziół, dopiero jak Lotos wrócił do stada, pasącego się kilkadziesiąt kroków dalej, powiedziała: – Po reakcji Rocio… To bardzo śmiałe stwierdzenie, pani, ale… Wydaje mi się że Meike coś jej kiedyś zrobiła…

– Mam podobnę przypuszczenia – przyznałam.

– Matko… – szepnęła do siebie: – Wybacz, pani… Ale muszę… – Zerwała garść trawy, przeżuwając ją niespokojnie, błądząc wzrokiem po stadzie.

– O co chodzi, Ajiri?

– Nie sądziłam że przyznasz mi rację. Dowiedziałam się czegoś, czego nie powinnam… – Przełknęła, sięgając po następną zbyt dużą porcję: – Ufam ci, pani… – Mówiła niewyraźnie, jedząc równocześnie: – Okazuje się że bardziej niż własnej siostrze…

Przeszył mnie bolesny skurcz, nie zdążyłam zapanować nad nagłym spięciem się ciała.

– Pani…?

– To tylko skurcz…

– Matko, przestraszyłaś mnie pani, przez to wszystko zapomniałam że jesteś w ciąży…

– Co to takiego, Ajiri? – Okryłam małą sianem, na razie jej odpuszczając.

Ajiri wzięła głęboki wdech, podeszła, zbliżając do mnie głowę: – Słyszałam jak Cierń mówił do mojej siostry, mojej, własnej rodzonej siostry że musi pozbyć się Jury i Rocio… – szepnęła: – Ona zgodziła się na to, pani. Jak mogła? Dlaczego? – Zabrała się za gałęzie krzewu rosnącego nieopodal, mocząc go łzami: – Dlaczego, pani? 

Poleciłam jednemu ze strażników by zawołał tu Hirini. Ajiri przestała jeść w momencie przybycia jej siostry.

– Tak, pani? – Hirini schyliła głowę, zerkając na Ajiri.

– Co zamierzacie zrobić z Jurą i Rocio? 

– Ajiri? – Poderwała głowę, patrząc z przerażeniem na siostrę: – Coś ty zrobiła? Ajiri! 

– Musiałam…

– Pani… – Hirini najpierw spojrzała na mnie, potem ukłoniła na powrót głowę: – Nie mamy wyboru, albo Cierń je zabije, albo moja siostra i źrebię umrze.

– Kto wam groził?

– Twoja matka, pani… To wydaje się niewiarygodne, ale musisz mi uwierzyć.

– Matko, naprawdę to zrobiłam… – wymamrotała Ajiri.


~*~


Cierń przyszedł z Meike od stada aż tutaj – niedaleko wschodniej części lasu. Tak jak się umawiali.  Nasłuchiwałam, leżąc wraz z kilkoma strażnikami, osłonięta gęstymi gałęziami drzew i krzewów malin, zza których nawet my nic nie widzieliśmy.

– Pani… Nic z tego nie będzie, Jura trzyma się stada, a Rocio ciągle pilnują – zaczął Cierń.

– Nie obchodzi mnie jak, masz sprawić że zamilkną.

– Może im tylko pogrozić?

– Zabić. Czekaj na odpowiedni moment. Nie pozwól, aby zbliżyły się do Chaos.

– To zbyt ryzykowne, pani. Już sobie nagrabiłem u przywódczyni, od razu…

– Każę zrobić to komuś innemu, przy okazji zabiję też twoją partnerkę. Chcesz tego?

Dźwignęłam się z ziemi, nakazując reszcie zostać w ukryciu. Meike odwróciła głowę w kierunku szelestu. Zamrugała. 

– Jeśli do południa nie opuścisz mojego terytorium, a także jeśli kiedykolwiek tu wrócisz nie skaże cię na wygnanie, a śmierć. – Obeszłam krzewy na około, aby dostać się przed jej oblicze musiałam jeszcze pokonać kilka kroków. 

Obserwowała mnie z obojętnością na pysku: – Wszystko co robiłam, było dla dobra większości, kiedyś to zrozumiesz córko. – Obejrzała się na Ciernia: – Abyś nie żałował swojego wyboru.

– Przynajmniej nie będziesz mi groziła, wiedźmo. – Położył uszy, patrząc na nią wrogo.

– Odejdź, więcej nie powtórzę – ostrzegłam.

– Dbaj o to źrebię, córko. – Mówiąc zapatrzyła się na mój brzuch: – Uczyń z niego wielkiego przywódcę, jakim był twój ojciec. 

Meike odeszła wraz z kilkoma członkami stada, wiernymi wyłącznie jej. Nie wiedziałam którym koniom mogłam po tym zaufać, z pewnością Ajiri i Lotosowi.  


~*~


Wygrzewałyśmy się w intensywnych promieniach słońca, mała spała z łebkiem podpartym o moją przednią nogę, przez całą noc nakłaniałam ją by napiła się mleka. Rocio, według relacji Zena, spała zbyt głęboko, aby przyjść do córki. Ajiri musiała podać jej mnóstwo ziół na uspokojenie. Klacz ponoć wielokrotnie próbowała uciekać, ogarnięta paniką.

Zen doniósł suchej trawy, okryliśmy nią dodatkowo małą. Zaczęła dość regularnie kaszleć, drżeć i coraz mocniej się wtulać. Teraz gładziłam ją po srebrzystej grzywce, zauważając że to ją uspokaja i pozwala jej zasnąć. Z coraz większą częstotliwością męczyły mnie skurcze.

Usłyszałam ciche kroki. Kilka minut temu posłałam po Rocio. Uniosłam głowę, zobaczywszy ją prowadzoną przez Konelie.

– Rocio, możesz już zająć się córką – oznajmiłam.

Matka klaczki, nawet nie podnosiła łba, trzęsła się.

– Musisz ją ogrzewać i regularnie karmić mlekiem, Konelia ci w tym pomoże. 

Na potwierdzenie tych słów, strażniczka przytaknęła.

– W-weź ją... Nie chcę jej – wymamrotała płaczliwie Rocio.

– To twoja córka.

– Mała cię potrzebuje – dodała Konelia: – Weź się w garść i się nią zajmij. – Popchnęła ją lekko w kierunku klaczki.

Rocio cofnęła się gwałtownie, pokręciła łbem, roniąc łzy.

– Kto jest jej ojcem? Angus? – zapytałam. 

Przytaknęła słabo. Tak jak przypuszczała Jura; klaczka nawet odziedziczyła po ojcu kolor grzywy i ogona.

– Jak mała ma na imię?

– Nie ma jeszcze... imienia... – wydobyła z siebie cicho Rocio. Położyłam ostrożnie głowę klaczki na ziemi, wstając ociężale. Brzuch nabrzmiał jeszcze bardziej niż wczoraj.

 – Chodź, Rocio. – Objęłam jej szyję, popychając stanowczo w kierunku córki: – Połóż się.

– Pani... – jęknęła, pozwalając się prowadzić.

– Nie obawiaj się, Konelia ci pomoże, nikt nie będzie cię oceniał.

Położyła się, nie dotykając córki, patrzyła na nią przerażona. 

– Wygnałam Meike, nie musisz się już jej obawiać.

Zaszlochała, Konelia obserwowała ją czujnie. 

 – Zostaw nas same, zawołam cię – zwróciłam się do strażniczki.

Rocio już stała, kładąc się momentalnie, jak tylko na nią spojrzałam. Konelia poszła, a ja ułożyłam się na powrót z małą, obok Rocio. Postanowiłam ogrzać ją jeszcze chwilę.

– Wiesz jak zginęła Selene?

Rocio pokręciła głową, ale jej oczy mówiły coś innego.

– Nikt się nie dowie o naszej rozmowie.

– Nie... – szepnęła: – Nie pamiętasz nawet... Mojego prawdziwego imienia... – Skuliła się, odchylając w bok całe ciało, jakby chciała znaleźć się jak najdalej ode mnie, aczkolwiek nie miała odwagi się odsunąć: – Nie jesteś już tą samą osobą – dodała jeszcze ciszej.

– Odpowiedz chociaż na jedno pytanie. 

– A dasz mi odejść?

– Tak.

Zasłoniła pysk przednimi nogami, szepcząc: – Selene została otruta.

– Przez kogo?

Milczała.

– Odpowiedz – nalegałam.

– Meike... – wymamrotała, odsunęła się, zanosząc płaczem: – Wy-gnałaś ją... Powie... Nic nie pamiętałaś... Chciała... Musieliśmy uciekać...

– Rocio, spokojnie... – ledwo wyłapywałam sens jej słów.

– Za-bili Angusa... Obiecał że... samej... 

– Kto? Moja matka?

– Jupiter... – załkała, dusząc się łzami. Ojciec Roniego?


– Jupiter nie skrzywdził tylko jej, mamo. Przetrzymuje też inne klacze – szepnęła Rosita, wpatrując się w ziemię. 

– Skąd to wiesz? – Dostrzegłam Thais kręcącą się przy wejściu.

– Od Pedro. 

– Myślisz że twoja matka miała moce? – spytała Karyme, Rosity. Odpowiedź była oczywista, być może dlatego córka postanowiła milczeć. 

– W środku tamtego dnia zaczęłam rodzić, a z tobą…

Rosita spojrzała na mnie.

– ...zostawiłam Hirini. W razie gdybyś chciała jeść...


Podczas porodu wystąpiły komplikacje. Kilka godzin niekończących się skurczów, potu ściekającego po grzbiecie, zduszonego krzyku uciskającego gardło, spinających się mięśni, łez mimowolnie wypływających z oczu. Oswajałam się już ze śmiercią. Klaczka utknęła w połowie przez swoje skrzydła, gdyby Ajiri nie oczyściła jej przedwcześnie chrap udusiłaby się pod warstwą, która w moim brzuchu ją chroniła.

Po wszystkim leżałam w mchu, wśród oślepiających promieni wschodzącego słońca, prześwitujących przez korony drzew, walcząc z śmiercią, próbującą pogrążyć mnie w wiecznym śnie. Wszelkie inne zmysły przestały na ten moment działać, mogłam jedynie patrzeć na budzący się do życia dzień, dopóki nie zemdlałam.


~*~


Poderwałam głowę, słysząc rozpaczliwe rżenie córki Angusa. Spała przy mnie kara pegazica, jej pióra wyschły już w połowie, a skrzydła były na tyle duże że z łatwością mogła się nimi cała zakryć. 

– Pani... Bałam się już że... – Ajiri podeszła do mnie szybko, zostawiając skorupę przepełnioną zapewne lekiem na wzmocnienie.

– Wszystko dobrze. – Muszę wrócić do... Rosity. W jednej chwili postanowiłam właśnie tak nazwać córkę Angusa i Rocio, choćby tymczasowo. Dźwignęłam się z ziemi, moja własna córka otworzyła natychmiast oczy, najwyraźniej czujność odziedziczyła po mnie. 

– Ivette. – Dotknęłam jej pospiesznie czoła pyskiem, przesuwając delikatnie czarną grzywkę, z białym pasemkiem.

– To na wzmocnienie, pani. – Ajiri podsunęła mi lek, tak jak się spodziewałam: – Ivette jeszcze nie potrafi chodzić, poród był ciężki również dla niej, przypilnowałam tylko żeby napiła się siary.

– Dobrze, jak nauczy się chodzić przyprowadzisz ją do mnie. – Złapałam skorupę w pysk, kierując się w stronę z której docierał do mnie płacz Rosity. Ivette poderwała się na nogi pomagając sobie silnym machnięciem skrzydeł, po czym wylądowała na klatce piersiowej. Zarżała, próbując zwrócić na siebie uwagę.

– Pani, ale... – usłyszałam jeszcze zdumiony głos Ajiri. Nie powinnam dłużej narażać Rosity na wyczerpanie. Nie pozwolę jej umrzeć.


~*~


Rosita ssała mozolnie z zamkniętymi oczami, leżałam, aby jej to ułatwić, podtrzymując jej głowę. Strasznie osłabła, nie zdążyłam jeszcze sama przyjąć leku. 

– Pani... – Przybył Cierń, z pękiem wyrwanych, piaskowych włosów na grzbiecie.

– Rocio uciekła? – bardziej stwierdziłam niż spytałam.

– Próbowaliśmy ją zatrzymać, wyrwała się Vahsiemu. – Cierń rzucił pęk włosów na trawę obok mnie: – Nie jest niczego warta, pani.

– Nie jesteś tu aby ją oceniać, zwołaj wszystkich, którzy wiedzą o Rosicie...

– Już ją nazwałaś? Chyba nie...

– Przyprowadź ich do mnie, reszta stada ma myśleć że urodziłam bliźniaczki.

– Tak, pani, chociaż nie uważam...

– Nie pytałam cię o zdanie – przerwałam mu głosem nieznoszącym sprzeciwu.

– Tak. – Schylił głowę, odchodząc. Ajiri minęła go z Ivette, córka podbiegła do mnie, niestety nie mogłam jej na razie pozwolić choćby położyć się obok, zatrzymałam ją łbem: – Zaczekaj skarbie, aż nakarmię twoją siostrę. – Prawdopodobnie niewiele z tego jeszcze rozumiała, aczkolwiek nie znałam innego sposobu przekazu niż słowa.

– Siostrę? – spytała głośno Ajiri.

– Tak, od dzisiaj obie będą moimi córkami.


[Rosita]


Thais stanęła w wejściu, podsłuchując. Prawie udało jej się zakraść, gdyby nie brzęk łańcuchów. Czułam jak jej strach miesza się z poczuciem winy, choć gdy na nią spojrzałam stała tam z kamienną miną, blisko ściany.

– ...już nigdy więcej nie widziałam Rocio – zakończyła mama tym samym spokojnym tonem. Nie zdradzając po sobie żadnych emocji, a nawet nie pozwalając im wypłynąć na wierzch.

– Czy Feniks wiedziała? – To pytanie nie dawało mi spokoju.

– Nigdy jej o tym nie powiedziałam...

– Rocio tu jest – powiedziała nagle Thais: – Ale jeśli chcecie z nią rozmawiać, to osobno.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz