piątek, 12 listopada 2021

Wspomnienia cz.4

 [Rosita]


Irutt w postaci Serafiny zaprowadziła mnie pod jaskinie Zaklętych. Stanęłyśmy przed samym spadkiem terenu.

– Jesteś ich wrogiem, zostań tutaj. – Zeszła na dół, znikając w ciemności. Dlaczego teraz mi pomaga? 

Po kilkunastu minutach ze środka wyszedł wysoki koń w czarnej płachcie, z tego samego miękkiego materiału co opaska Thais, który całkowicie zakrył mu ciało.

– Rosita, to ja. – Poznałam głos mamy, odrzuciła ruchem łba część materiału na grzbiet, odsłaniając głowę i szyję. W oczach zebrały mi się łzy. Rzuciłam się w jej stronę, przytulając mocno, odwzajemniła uścisk, nieco się spinając...

– Mamo? – Spojrzałam jej w oczy, chłód rozmył się przez coś nowego – ból.

– Co się stało? – spytałam.

– To już nie ma znaczenia, najważniejsze że się znalazłaś. – Przygarnęła mnie z powrotem do siebie.

– Ja już wracam do stada, pani. – Obok nas przeszła pospiesznie Irutt, jako Serafina.

– Mamo... – Odsunęłam się: – Ty cierpisz. Coś ci jest... – Złapałam za płachtę, a ona za moją grzywę, zatrzymując mnie.

– Dość już wycierpiałaś, córeczko. – Wyszarpała mi materiał z pyska: – Wystarczy.

– Dlatego to nosisz? Żebym nie widziała... Ran? – Zgadłam, czując jej nagły niepokój, choć jej mina niczego nie wyrażała.

– Słyszałam co się stało, od Serafiny. – Zerknęła na mój brzuch, zbliżyłam do siebie przednie nogi, próbując go nimi zakryć. Co teraz nie miało większego sensu. Zaczęłam błądzić wzrokiem po ziemi, łzy spłynęły mi po policzkach. Pogładziła mnie po grzywie, już po raz któryś przygarniając do siebie, zaparłam się, nie chcąc znów zadawać jej niepotrzebnego bólu. Te rany musiały być poważne, skoro je ukryła. Przestałam, kiedy poczułam że ją tym zraniłam, bała się, może tego że mnie straci? To miało najwięcej sensu.

– Jesteś gotowa mi wybaczyć? – zapytała.

– Nie mam... Czego. – Przytuliłam się do grzywy mamy. Wydawała się obca, jakby... Sama nie wiem, była jakaś inna w dotyku, nie tak miękka jak zapamiętałam.

– Musisz być teraz silniejsza niż kiedykolwiek, pamiętaj, nigdy nie możesz się poddać. 

– Skoro... tak... – Łamał mi się głos: – Pokaż co ci się stało i powiedz jak... Kto ci to zrobił?

Karyme wyszła z jaskini, a zaraz za nią z ciemności wyłoniła się Thais patrząca na nas jak na potencjalnych wrogów. Jej nogi krępowały łańcuchy, łączyły je ze sobą nawzajem, pozwalając jedynie stawiać niewielkie kroki, a na szyi wisiał czerwony kryształ. 

– Najpierw odpocznij, wyglądasz jakbyś w ogóle nie spała, jeśli będzie trzeba Thais poda ci zioła na sen.

– Thais?

– Zawarliśmy tymczasowy sojusz.

– Wiesz że któraś z nich to może być Irutt i tak po prostu je tu wpuściłaś. Gdzie ta ruda? – Thais rozejrzała się za Serafiną.

– Wróciła do domu – odpowiedziałam: – Nie chciała mieć do czynienia z przeklętą, pomogła mi tylko ze względu na naszą dawną przyjaźń. – Zastanawiałam się czy mama wie, czy Irutt zdołała ją oszukać. 

– Zachowaj ostrożność, ale nie traktuj wszystkich jakby nią byli – dodała mama zwracając na chwilę głowę w kierunku Thais: – Inaczej oszalejesz.

– Skoro nas jeszcze nie zabiła, to znaczy że szykuje coś gorszego. – Thais przebrała w miejscu nogami, wzdychając: – Czy moje słowo się tu w ogóle jeszcze liczy?

– Zdejmę ci kryształ – szepnęła Karyme. Patrzyła na mnie tak długo aż przytaknęłam. Złapała naszyjnik w zęby, pokryła go szronem i dopiero wtedy zdjęła. Podała go Thais.

– Dasz go Sheili, za chwilę do niej pójdziemy.

– A my udamy się do naszej  groty – oznajmiła mama, zerkając na mnie. 


[Pedro]


W nocy śniła mi się Rosita, znów to zrobiliśmy. A obudziłem się obok Serafiny, pośród dwóch świerków i trzech modrzewi, poza nimi rozciągał się otwarty teren, z mnóstwem wgłębień i skał, aż po horyzont. Topniejący śnieg mienił się w wschodzącym słońcu. 

Serafina obróciła się przodem do mnie, witając mnie uśmiechem. Zaczęła leniwie muskać mi szyję. O nie, to nie są zwykłe czułości, którymi obdarzają się znajomi. Pedro, ty naprawdę to wczoraj zrobiłeś?! Z nią? Ona nawet ci się nie podoba. Co ci strzeliło do głowy? Czy ty jesteś normalny? 

– Ty też mógłbyś mnie trochę popieścić – powiedziała zachęcająco, unosząc powieki, jej zielone oczy spoczęły na moich. Jesteś debilem, Pedro. Teraz już się z niczego nie wycofasz. Chociaż tak naprawdę nie wiem czy chcę. Szczypnąłem ją czulę w policzek, potem pod pyskiem, jak lubi. Wystarczyła jedna noc by to odkryć.

– Podoba mi się to szukanie naszego stada. – Podnosiła wyżej głowę, zachwycona.

– Naszego? 

– Ci nie? – spytała.

– To nie jest bycie samemu. Wczoraj...

– Przestań się bać i pozwól sobie być szczęśliwym. Myślę że warto, nawet dla takich krótkich chwil jak ta.

– Czy to było na serio? – Normalnie idiota z ciebie, Pedro.

Obróciła się na brzuch, podpierając przednimi nogami.

– Dałam się unieść chwili, ale... Tak, chciałabym żeby to było na serio – powiedziała poważnym tonem, patrząc mi prosto w oczy: – Chyba że ty... Wolisz Gize, albo Rosite, albo jeszcze inną...? Zrozumiem, byle byś szczerze mi odpowiedział.

– Rosita raczej mnie nie chcę, zresztą to było zwykłe zauroczenie. Było, minęło.

– Tak jak mnie nie chce Theo, w pewnym sensie pasujemy do siebie, oboje jesteśmy nieszczęśliwie zakochani.

Otworzyłem szerzej oczy, od razu się rozbudziłem: – Zaraz zakochani. To zbyt wielkie słowo.

– Co do mnie czujesz, Pedro?

– O, przodkowie – powiedziałem pod nosem, wstając, a ona zaraz za mną.

– Wiesz że możemy mieć źrebaka? Marzyłam by zostać matką, ale jeśli ty nie chcesz...

– Nie zostawiłbym swojego źrebaka. Obiecaj że mi nie umrzesz. – Co ty robisz, Pedro? Nie kochasz jej, przyznaj sam przed sobą że chciałeś się... Rozluźnić. Po co inaczej byś to robił? No po co, do cholery?! 

Zaśmiała się, chrumkając. 

– Mówię poważnie.

– Zawsze na siebie uważam. Chociaż nigdy nie zrezygnowałabym z walki w obronie stada, więc mogę ci tylko obiecać że zrobię wszystko żeby nie umrzeć, chyba że miałabym ratować kogoś bliskiego, na przykład nasze źrebię, myślę że potrafiłabym poświęcić dla niego życie. Poza tym zostaje jeszcze starość i...

– Dobra, zrozumiałem. – Byleby nie wspominała mi tu teraz o chorobach: – Obiecam ci to samo. Pozostaje spytać...

Już się uśmiechała, a łzy zakręciły jej się w oczach. Kto by płakał w szczęśliwej chwili? Tylko klacze. Teraz będę musiał ją chronić i dbać o nią, ale czy będzie mi z tym aż tak źle? Może uda mi się zapomnieć o Rosicie.

– Tak, Pedro, zostanę twoją partnerką. – Przytuliła swój policzek do mojego. Hej! Ja nawet nie zdążyłem spytać: – Nie wiem czy wiesz, ale spodobałeś mi się od kiedy cię zobaczyłam. Co prawda nie tak jak Theo.


[Rosita]


Nie zasnęłam, znowu. Nie mogłam wziąć też ziół na sen, bo zaszkodziłabym źrebięciu; Thais mówiła że nie, choć czułam że to prawda, to i tak jej nie ufałam, tak jak i ona mnie. Przez całą noc trochę leżałam, trochę stałam przy ścianie groty, zerkając co jakiś czas czy mama już się położyła, a potem czy zasnęła głębiej na boku. Doczekałam się tego nad ranem..

Zbliżyłam się najciszej jak umiałam, łapiąc delikatnie za płachtę. Postawiła, wcześniej opadnięte uszy, unosząc głowę.

– Rosita.

– Nie możesz mnie ciągle chronić przed prawdą... – Uroniłam łzy: – Znowu wszystko ukrywasz.

– Nie chcę byś bardziej cierpiała.

– Teraz cierpie o wiele bardziej, nawet nie mogąc zobaczyć co ci jest! – Wyszłam, zapłakując w drodzę do wyjścia. Mama wybiegła za mną. Zatrzymałyśmy się w głównej jaskini.

– Rany się goją, to najważniejsze, nie powinnaś ich teraz oglądać i się nimi przejmować. Zastanawiać się jak powstały, ważne że jest już po wszystkim.

– O mojej prawdziwej mamie, też mi nie powiesz? I o tacie...? – Spojrzałam w jej oczy: – Gdzie oni są? – Bez przerwy o tym rozmyślałam, sądziłam że ich nie potrzebuje, ale prawda była inna: – Dlaczego zostałam porzucona? To przez to że jestem przeklęta?

– Nie jesteś przeklęta.

– Ale to przez moją moc?

– Nie. – Westchnęła: – Dobrze. Opowiem ci o twoich rodzicach. Tyle ile wiem, sama ocenisz dlaczego tak się stało… 


[Chaos]


 Weszłam na wzgórze, prosto na płaską skałę, na samym jego szczycie. Odetchnęłam wilgotnym, po deszczu powietrzem, pełnym jedynie znajomych zapachów – członków stada, jesiennej, mokrej trawy, ziemi, drzew czy świeżo zrywanych ziół.

Dzień migracji zbliżał się nieuchronnie. Stado jadło więcej niż zwykle, opiekunowie zdrowia uzupełniali zapas opatrunków i ziół, wraz z pomocnikami i zbieraczami, konie o słabej kondycji i te dla których to pierwsza wyprawa, galopowały między lasem a równiną, przyzwyczajając mięśnie do wysiłku.

 Oprócz tętentu kopyt i konwersacji, słyszałam głównie skapywanie wody z pobliskiego, pstrzącego się na razie, jeszcze zielonymi odcieniami, lasu. 

Angus odłączył się od stada, zmierzał tutaj, a każdy jego krok trwał dłużej niż kilka uderzeń serca. Przełknął ślinę, przenosząc na mnie spojrzenie błękitnych oczu, zagłębił się nim w moich, nie wyrażających niczego. Po kilku sekundach, odwrócił wzrok, by jeszcze na chwilę nim powrócić. Stanął w połowie drogi. Skinęłam łbem, aby się zbliżył. Podszedł momentalnie pod samo wzgórze, padając na przednią nogę.

– Angus...?

To już?

– Pani... – Pochylił z szacunkiem głowę: – Mój ojciec...

– Nie żyje? – bardziej stwierdziłam niż spytałam. 

Zbliżył pysk do klatki piersiowej. Zeszłam do niego, wołając rżeniem resztę stada. Przybiegli, otaczając nas, by po chwili rozstąpić się przed moją matką. Kiedy zajęła miejsce obok mnie, przemówiłam:

– Dziś, Angusie, synu Selene i Trenta, zostajesz moim zastępcą.

– Przysięgam być lojalny tobie pani i oddany stadu – odpowiedział formułką wkładaną mu do głowy od źrebaka.

– Wstań i wybierz swojego następcę.

Wszystkie dorosłe, nie pełniącej żadnej roli konie ustawiły się w okręgu, pozostali się cofnęli. Angus stanął przed Lotosem, który natychmiast pochylił głowę, po czym spojrzał w jego oczy.

– Lotosie, przyjmiesz zaszczyt zostania moim następcą, a w przyszłości wspierania stada i przywódczyni jako zastępca, dopóki sam nie będę miał źrebiąt, którym mógłbym to powierzyć?

Podczas tych słów, Lotos ani drgnął.

– Oczywiście – wyrzucił z siebie błyskawicznie: – Dam z siebie wszystko.

– Akceptuje twój wybór, Angusie – odparłam, następnie zwracając się do stada: – Możecie wrócić do swoich zajęć.

Pokłonili się, powoli się rozchodząc, jedynie Angus, ja i matka nie ruszaliśmy się z miejsca.

 – Wybacz, pani, ale... – zaczął Angus, patrzył na mnie ze strachem w oczach.

Pozwoliłam mu mówić, dając mu znak ruchem łba.

– Jeśli pozwolisz, pani, chciałbym spędzić trochę czasu z matką...

Moja matka spojrzała na niego nieprzychylnie, z pod przymkniętych do połowy powiek.

– Dobrze, do południa – zdecydowałam, dołączył do odchodzących koni.

– Popełniasz błąd, córko – stwierdziła matka.

– Nie jesteś już regentką, czas bym sama podejmowała decyzje. – Obserwowałam na powrót zbijające się w grupki konie. Angus objął łbem Selene, ledwie utrzymała się na nogach opierając się o niego.

– Dopiero został zastępcą, a ty pozwalasz mu na zaniedbywanie obowiązków?

– Selene potrzebuje teraz wsparcia, a on jest najlepszym wyborem.

Matka nic już nie mówiła. Oddaliłam się od niej, z wysoko uniesionym łbem, ponad jej, aby nie miała wątpliwości kto tu przewodzi.


~*~


Trent przetrwał wiele takich jesieni, jak ta. Jeszcze latem mogłam na niego liczyć, choć już wtedy trawiła go choroba, nie odczuwałam jednakże jego braku. Najgorzej przeżywała to Selene, co odbiło się na jej zanikającej sylwetce i ciągłym trzymaniu się na uboczu. Nigdy nie należała do najcichszych koni, a teraz zdawała się nie słuchać na to co mówi do niej własny syn czy siostra.

Odwróciłam wzrok. Przeszłam już przez całe stado, zatrzymując się nad jeziorem.

– Pani, wybacz... – Przybiegł Angus: – Już południe, a ja...

– Możesz spędzić resztę dnia z matką.

– Dziękuje. 

Byłam niemal pewna że dostrzegłam ulgę w jego oczach, odbiegł od razu. Zniżyłam głowę, przez chwilę mocząc pysk w wodzie. To już nie jest ten sam radosny źrebak z którym bawiłam się w dzieciństwie, w tajemnicy przed matką, do czasu gdy nas nie przyłapała. Oboje się zmieniliśmy, dorastając z daleka od siebie, mimo faktu przebywania w tym samym stadzie. Mój jedyny przyjaciel. Samotność to najgorsza z możliwych tortur.

Wystarczy. Popiłam kilka łyków, rozważając które górskie ścieżki są najbardziej sprzyjające podczas migracji. Nie zamierzałam korzystać z tych samych, utartych szlaków co matka.


~*~


Powaliłam Neo na ziemię, kończąc na dzisiaj. Zapadł już wieczór.

– Twoja matka, pani, jest pewnie z ciebie dumna. – Odsłonił zęby w uśmiechu, dźwignął się z ziemi, otrzepując, narobiłam mu kilka siniaków, przerywając w paru miejscach skórę, mimo że uważałam podczas tej walki jeszcze bardziej, niż poprzedniej. I nie, moja matka nigdy nie będzie ze mnie dumna, nauczyłam się że każde staranie o to, jest stratą czasu.

Musiałam skupić się na przyszłości, w której też będę musiała uczyć swoje źrebięta walki, obawiałam się że zabije je po jednym takim treningu, zadając im mnóstwo krwawych ran jak mi matka, z drugiej strony musiały umieć pokonać za wszelką cenę przeciwnika, inaczej i tak przypłacą przegraną życiem.

– Możesz już odejść – pozwoliłam strażnikowi. Pokłonił się, zawracając do stada, na zasłużony odpoczynek. Udałam się do lasu, tuż przed snem, jak co noc upewniając się co do bezpieczeństwa granic. Wtem przygalopował do mnie Angus, przystanęłam, przekonana że coś się stało.

– Pani, z chęcią ci potowarzyszę, jeśli pozwolisz – zaproponował, schylając głowę.

– Dlaczego nie jesteś z Selene? – zapytałam bez większych emocji.

– Moja mama ma oprócz mnie, jeszcze siostrę, która ją wspiera, a ty pani... Ciągle jesteś sama. – Uniósł głowę, nie mogąc wcelować wzrokiem w moje oczy, a spojrzał już wszędzie, tylko nie w nie. Za źrebaka nie miał z tym problemu.

– Mam matkę – powiedziałam obojętnie.

– Nie jesteście specjalnie blisko... – zauważył od razu: – Wybacz, pani, że się tak wtrącam...

– Owszem, ona nigdy... – urwałam w połowie, ostatecznie powstrzymując się od jakichkolwiek zwierzeń.

– Rozumiem... – Podszedł o krok, nieśmiało opierając głowę na moim grzbiecie.

Otworzyłam lekko pysk, ani nie przygotowana na coś takiego, ani... Nie powinnam mu na to pozwalać. Nawet w trakcie źrebięcych zabaw nigdy się nie dotykaliśmy. Podczas ścigania się, skakania przez powalone pnie, obrzucania błotem, czy szukania szyszki ukrytej przez któreś z nas nie potrzebny kontakt fizyczny i zbyt ryzykowny – matka od razu wyczułaby zapach Angusa na mojej sierści.

Teraz nie ma to już znaczenia. Objęłam łbem jego kłąb, zamykając oczy. Pachniał świeżą trawą, kwiatami mniszka, Selene i Jurą, jego rodziną.

Nie przytulałam się nigdy do nikogo prócz matki, za każdym razem to ignorowała, nigdy nie odwzajemniła. Przecierała mi łzy z odrazą, unosiła głowę i kazała być silną, nie szczędziła ciosów, szkoląc w walce, podnosiła boleśnie za grzywę, gdy nie miałam sił wstać. Wszystko to było konieczne, przywódca nie może sobie pozwolić na słabości.

– Zawsze chciałem cię lepiej poznać, pani, pocieszyć...

– Pocieszyć? – Spojrzałam na niego uważnie. Jeśli on zauważył to inne konie także.

– Wydawało mi się że zawsze byłaś smutna...

– Raczej poważna. – Odsunęłam się.

– Wybacz, pani, ale...

Tak. Jesteśmy zupełnie sami, matka niczego nie widzi, ani nikt nie widzi za nią. Nie przypomni mi po raz setny o tym kim jestem i po co żyję. Nie ma już żadnej władzy.

– Wcale nie musi tak być. – Szturchnął kopytem kępę trawy: – Teraz wszystko zależy od ciebie, pani.

Poszłam w stronę jeziora, zostawiając strażników, ukrytych głęboko w lesie samym sobie, kiwnęłam mu łbem by udał się tam ze mną. Zatrzymaliśmy się przy brzegu. Zapatrzyłam się w sam środek, gdzie najpiękniej odbijały się gwiazdy. Niby równe sobie, aczkolwiek po dłuższej obserwacji jedne większe, świecące jaśniej od drugich, drobnych, nikłych punkcików, a jednak obok siebie, zawsze razem.

– Co lubisz, pani? – przerwał ciszę Angus: – Jeśli miałabyś ochotę powiedzieć.

Kiedyś walka sprawiała mi nieco radości, dopóki uczyłam się od strażników – zawsze bali się zrobić mi choćby siniaka. Ale to nie jest coś do czego powinnam się przyznawać. 

– Obserwować – stwierdziłam w końcu.

– A co najbardziej, pani?

– Konie. A ty, Angusie?

– Też to lubię. – Na jego pysku pojawił się uśmiech: – Śledzenie koni daje mnóstwo saty... – Nagle momentalnie spoważniał, cały pobladł: – ...sfakcji... Wybacz pani, ja nie powinienem...

– Nie zabraniam ci. – Dla matki to jeden ze sposobów pozyskiwania informacji, właśnie tak przyłapała nas na zabawie w dzieciństwie, strażnik jej o tym doniósł.

– Ale...

– Dlaczego śledzenie jest dla ciebie takie satysfakcjonujące?

Milczał, z wbitym w ziemię wzrokiem: – Obiecuję że to się więcej nie powtórzy, pani.

– Ufam że nie wykorzystujesz tego przeciwko mnie i stadu. – Właściwie nie miałam ku temu wątpliwości.

– Nie, to ze zwykłej ciekawości, której nie powinienem ulegać, ale od źrebaka mam do niej słabość, niestety... Bądź razie już nie będę zakłócał niczyjej prywatności, obiecuje.

– Prywatność to tylko złudzenie. Skoro sprawia ci to przyjemność, możesz nadal to robić – stwierdziłam.

– Pani, to nie zgodne z zasadami, jestem zastępcą – odparł zdziwiony, podnosząc z tego wszystkiego głos: – Wybacz, pani...

Pozwoliłam sobie na westchnięcie: – Odpowiedź na pytanie.

– Dlaczego sprawiało mi satysfakcję? Bo podsłuchanie kogoś wymaga pełnego skupienia i czujności. Precyzji. A kiedy nikomu nie udaje się mnie wykryć to jestem z tego strasznie dumny. Choć już więcej tego nie zrobię.

– Przestań. – Uśmiechnęłam się delikatnie, niemniej jednak mój głos nadal nie wykraczał poza oficjalny ton: – Pewnie wiesz o czymś do czego inne konie nie mają dostępu.

– Nigdy nie zdradzam czyiś sekretów to by było już za wiele. Nie zrobię tego.

– Wiesz coś o mnie? Albo o mojej matce?

– O... – Speszył się, odwracając głowę, nogi mu się zatrzęsły.

– Meike zrobiła coś co powinnam wiedzieć?

Zerknął na mnie zmieszany, kiedy wypowiedziałam jej imię.

– Może... – Odetchnął z trudem: – …popływamy?

– Angusie, jeśli ktoś planuje coś złego to powinieneś...

Usłyszałam za sobą kroki matki, poznałabym je nawet gdybym umierała. Od razu, jak tylko postawiła swoje kopyta niedaleko nas, zmierzyła wzrokiem Angusa, ten tylko jej się pokłonił.

– Słucham, matko – odezwałam się.

– Czy zastępca nie powinien już udać się na spoczynek? – zasugerowała. 

– Angus nie jest niewolnikiem.

– W takim razie, dlaczego go tu przetrzymujesz? – Zatrzymała się obok mnie, wciąż z surowym spojrzeniem wycelowanym w mojego zastępcę.

– Jestem tu z własnej woli, pani – odpowiedział jej uprzejmie Angus.

– Więc łamiesz zasady, nie wolno ci się spoufalać z mą córką – wycedziła, przymykając oczy: – To brak szacunku.

– Mylisz się, matko – wtrąciłam.

Nie uraczyła nas tym razem ani słowem.

– Idź, porozmawiamy jutro – kazałam Angusowi. Uznałam że lepiej dłużej go w to nie mieszać. Przytaknął i już po chwili zostałyśmy same. W duchu przygotowywałam się na długą i trudną rozmowę z matką, szybciej czy później powinnyśmy dojść do porozumienia, inaczej nigdy się to nie skończy.

– Nie kieruj się więcej emocjami, każdy kto jest ci bliski jest też twoją słabością. – Jej oczy przeszywały na wskroś. Przywykłam.

– Nawet jeśli popełniam błąd, to mój błąd i moje życie – odparłam zarówno stanowczo jak i spokojnie.

– Jesteś odpowiedzialna za całe stado, nadal uważasz że to twój błąd? Wszyscy mają za niego zapłacić? 

– Nikogo tym nie krzywdzę.

– Przywiążesz się do Angusa, a jeśli przyjdzie czas wybrać pomiędzy jego dobrem, a dobrem stada, kogo wtedy wybierzesz?

– Zapominasz że on także jest członkiem stada.

– I tak też powinnaś go traktować, jako część stada, a nie osobną jednostkę. Twój ojciec oddał za nas wszystkich życie, ufał że godnie go zastąpisz, myślisz że...

– Zawsze wybiorę stado – przerwałam jej, to oczywiste, to moja powinność: – Bez względu na to jakby zabolała strata kogokolwiek, wybiorę stado. Tak jak ojciec potrafił zrezygnować z nas, matko.

Czy gdyby przeżył byłby tak samo nie czuły jak ona? W jej opowieściach jawił się jako troskliwy przywódca i partner. Gdyby tak nie było, nosiłaby teraz jego pióra w grzywie i ogonie? Idealizowała przy każdej okazji? Jednakże to tylko jej punkt widzenia, narzucony także stadu – każde złe słowo o moim ojcu karała śmiercią.

– Gdyby nie on, nie żyłabyś.

– Mógł uratować tylko nas, uciec, przeżyć, a mimo to wybrał stado. Tak samo Angus nie stanowi żadnej przeszkody dla mnie, to tylko przyjaciel.

– Myślisz że było mu łatwo? Nie rozumiesz że próbuje ci tego oszczędzić? – Ruszyła w kierunku wzgórza, przechodząc obok stada, kłaniającego się w popłochu.

– Matko. – Powiodłam za nią, z każdym krokiem wątpiąc że zechce dalej słuchać. Zatrzymała się przed wzgórzem, oglądając się za siebie wyczekująco.

 – Więc jednak ci zależy? – W dość dziwny sposób. Inne matki tuliły swoje źrebięta, wspierały i pozwalały się im wypłakać. Ja miałam być silna, z wiadomych powodów, ale...

– Zależy mi na dobru stada – odparła. Mogłam się tego spodziewać.

– W takim razie, po co miałabyś mi tego oszczędzać?

– Po to byś nie zaprzepaściła tego stada.

– Przekonamy się czy masz racje, matko, ponieważ nie zmienię zdania. – Weszłam na wzgórze, zajmując jego szczyt. Wreszcie pogodzona z tym że matka nigdy się nie zmieni.


~*~


O wschodzie słońca upewniłam się co do kondycji każdego członka stada. Czekała nas długa podróż, chciałam mieć pewność, że wszyscy przeżyją migracje. Na razie zdecydowałam wstępnie, kto pójdzie na przodzie, zaraz po mnie i Angusie, a kto w środku, tył oczywiście jak zawsze należał do głównego strażnika i, od tej jesieni, do matki.

Angus natomiast zajął się sprawdzeniem jak radzi sobie Zen z Ajiri i kilkoma końmi, które im pomagały z gromadzeniem niezbędnych ziół. Wczoraj skończyli przygotowywać opatrunki.

Spotkaliśmy się dopiero po południu, obok lasu.

– Pani, mam dla ciebie niespodziankę – powiedział Angus zanim jeszcze do mnie doszedł.

– Słucham. – Przed moimi chrapami spadł w połowie żółty liść, inne nadal szczyciły się bledszą, bądź wyraźniejszą zielenią, zdobiąc drzewa.

– Nie musisz dowiadywać się co na granicy, bo zrobiłem to za ciebie, pani. Strażnicy nie widzieli żadnych intruzów, w pobliżu krążyła jedynie puma, ale szybko zrezygnowała – streścił z niebywałym zapałem: – Możemy więc, jeśli chcesz, pani, wybrać się na mały spacer.

– Ktoś z nas powinien zostać w stadzie – zauważyłam.

– To też załatwiłem. Lotos będzie miał na nie oko, dałem mu mnóstwo wskazówek, to doskonały moment by jeszcze się czegoś nauczył… Znaczy, trochę też sam umie. Przyznaje, uczyłem go zanim został wybrany, mój ojciec także, mam nadzieje że się nie gniewasz, pani...

– Kiedy to wszystko zrobiłeś? – Cały czas towarzyszył przecież w zbieraniu ziół.

– Zacząłem już w nocy – przyznał: – Gdy mnie odesłałaś.

– Nie powinieneś zaniedbywać odpoczynku.

– Tylko że chciałem...

Wszystko co nas otaczało nagle zniknęło, w tym sam Angus, jego błękitne oczy, pełne ekscytacji, pochłonęła ciemność. Nie stałam na nogach, choć nie pamiętam momentu upadku. Do mojego boku przyklejał się wilgotny mech. W powietrzu czułam słabą woń krwi.

 Zobaczyłam matkę, jej rozszerzone źrenice, pomimo światła świecącego jej prosto w nie; stała nade mną, zupełnie nieruchomo.

Z boku, obróciłam się na brzuch, zaskoczona.

– Angus? – zawołałam, bez odzewu z jego strony. Chciałabym wiedzieć co robiła tu matka, tymczasem nie wiedziałam nawet co robiłam tu ja. Gdzie Angus? Dlaczego leżałam pośrodku leśnej polany? W dodatku cała mokra...

Sapnęłam z wysiłku, dźwigając się na rozdygotane nogi. Napięłam je, by przestały się trząść.

– Już ci lepiej? – zapytała matka, dla zasady. W jej głosie nigdy nie pobrzmiewała troska i to byłoby, nawet w tym momencie, dla niej coś nienaturalnego. Tak jak te jej przerażone oczy... Nie wykluczałam, że to zwykła reakcja na stres, aczkolwiek... Ona nigdy się nie stresowała, a przynajmniej tego nie okazywała.

– Co się stało? – Rozejrzałam się, drzewa łudząco przypominały te rosnące w niewielkim lesie, w górach. Przez ich korony, przedostawały się... Poranne promienie słońca, liście już się przebarwiły, porywał je co chwilę wiatr... Zauważyłam gdzieniegdzie odciski kopyt. W oddali świergotały ptaki – gatunki występujące wyłącznie w naszych górach.

– Zemdlałaś.

– Gdzie Angus?

– Angus najbardziej interesuje cię w tej chwili?! – Zbliżyła się gwałtownie, drgnęła nerwowo na ciele, wznosząc przednią nogę jak do ataku, wypuszczając z chrap powietrze.

– Matko...? – Dotąd nigdy nie okazywała gniewu, nawet gdy uczyła mnie walki, ze spokojem wymierzała zbyt mocne ciosy i jestem pewna, że jak najbardziej świadomie. W końcu, jak zawsze powtarzała, złość i krzyk to utrata kontroli, co równa się słabości.

Odstawiła kopyto, rozluźniając się i już jak miała w swoim zwyczaju wpatrywała się we mnie surowo.

– Jesteśmy w górach?

– Gotowe, pani... – Zza drzew wyszedł Zen, ewidentnie kierując te słowa do matki.

– Dobrze – rzuciła w przestrzeń, nie spuszczając ze mnie oka. Podobnie jak ja z niej.

– Co jest gotowe? – spytałam.

– Wybacz, pani, ale przywódczyni powinna teraz odpoczywać, lepiej by się położyła... – zasugerował Zen matce.

– Odejdź – odpowiedziała.

Po odgłosie cichnącego stąpania i szelestu liści, zostałyśmy znów same.

– Wyjaśnisz mi to wszystko? – zażądałam.

– Urodziłaś zwłoki, zamiast żywego następcy – odparła beznamiętnie.

– Gdzie on jest?

– Zen to wyniósł.

– Angus...

– Nie wypieraj tego. Urodziłaś martwego źrebaka, zresztą, popatrz na siebie, wciąż masz nabrzmiały brzuch i mleko, a jeśli to nie wystarczy, źrebię leży na granicy, to kary ogierek. – Poprawiła ułożenie nóg, wyrównując je, po czym zamknęła do połowy oczy.

Obejrzałam brzuch, zdradzający niedawny poród, wymiona też wyglądały na pełne, cudem powstrzymałam wzdrygnięcie, gwałtowniejszy oddech, świadomie kontrolując całe, teraz dość napięte ciało, jednakże miałam nieodparte wrażenie że szok skrywał się w moich oczach. Ruszyłam pospiesznie ścieżką, którą przyszedł tu Zen...


~*~


 Na kupie liści leżało małe, kare ciałko, jeszcze całe, z zamkniętymi oczami i niezwykle krótkimi, kręconymi włosami, oraz zapadniętym bokiem, przez skórę prześwitywały żebra. Nie podchodziłam bliżej niż na kilka kroków. Wokół źrebięcia zebrały się wilki, usiadły przy nim, co chwilę łypiąc nieufnie okiem.

Zamiast jakiegokolwiek żalu, zastanawiałam się czemu wilki zwlekają. Obawiają się że je przepędzę? Nie martwiłyby się przecież naszymi uczuciami. Aczkolwiek nie mogłam tego całkowicie wykluczyć.

Po dłuższej chwili największy z nich, zjeżył sierść na karku, podniósł się, wyrywając spory kawał mięsa z brzucha źrebięcia, ubrudził przy tym jasnobrązowy pysk krwią. Obrócił się tyłem do mnie, ale i tak słyszałam jak je pożera, co chwilę zerkał przez grzbiet. Pozostałam zupełnie obojętna, jedynie obserwowałam. Inne wilki również zaczęły posiłek, wkrótce potem, warcząc, przepychały się i wyrywały sobie kawałki źrebaka nawzajem.

Chciałabym cierpieć, nawet jeśli nie mogłabym sobie pozwolić na żałobę, nawet jeśli powinnam być wdzięczna za brak brzemienia i więzi z własnym, martwym synem. Aczkolwiek tylko wtedy, wiedziałabym że nie jestem jak matka, kompletnie bezduszna...


~*~


Wyszłam z lasu, do doliny Pega, umieszczonej pośrodku gór. W oddali zastałam pasące się stado, a wśród niego wiele nieznajomych koni, najwyraźniej stanowiących jego część. Kilka kroków dalej czuwał Lotos i Fox – już nie tak mały i rudy jak wcześniej, jego stonowana maść i poważniejsze rysy pyska wyraźnie podkreślały że minęło sporo czasu. 

– Wezwijcie Angusa – kazałam.

Popatrzyli po sobie zmieszani.

– Pani, Angus... Już dawno opuścił stado – powiedział niepewnie Fox.

Po tym gdy my... Skąd miałam pewność czy to on jest ojcem źrebaka? Mogłam to zrobić z kimkolwiek, liczył się sam fakt zapewnienia stadu następcy, to mój obowiązek i możliwe że tak to potraktowałam.

– Zastąpisz mnie – poleciłam Lotosowi.

 Fox i Lotos spojrzeli po sobie spłoszeni.

– Devon już cię zastępuje pani, nie ma potrzeby by zwykły strażnik to robił – wtrącił Fox. Devon?

Lotos nabrał sporą garść powietrza.

– Angus przecież uczył cię na zastępce – powiedziałam.

– To... Tak, ale...

– Zawarłaś umowę z Nesu, pani, to on nalegał na zmianę następcy, pragniesz ją teraz zerwać? – wtrącił Fox.

 Umowę? Z Nesu? Kim on jest?

– Wracajcie do obowiązków – ucięłam.


~*~


– Najlepiej gdy zajdziesz w kolejną ciąże pani, wtedy wszystko się unormuje – wytłumaczył Zen, po dokładnych oględzinach. Cofnął się, schylając głowę i oblizując pysk, czekał aż pozwolę mu odejść.

– To nie wyjaśnia braków w pamięci – zauważyłam.

– Wątpię by ktokolwiek potrafił to wyjaśnić, ale... Może to z przemęczenia, albo... Wybacz pani, ale może przeżyłaś jakąś traumę – mówił do własnych kopyt.

– Znasz ojca źrebaka?

– To wiesz tylko ty, pani, przykro mi.

– Wyjaśnij co aktualnie dzieje się w stadzie.

– Co chciałabyś konkre...

– Zen! – Przerwało mu wołanie Devona: – Zen!... Zen!!!

– Wyjdź do niego – kazałam, podążyłam za nim, wyłoniliśmy się po kolei zza zasłony drzew. Devon dopadł do nas: – Lilia nie może urodzić, Ajiri próbowała już wszystkiego!

– Idź, szybko. – Bez mojego pozwolenia zapewne nie ruszyłby się z miejsca, a tak od razu pognali w dwójkę do przeciwległego zbiorowiska drzew, rosnącego pod półką skalną.

Słońce zmierzało ku horyzontowi. Przeszłam przez stado, nie znajdując matki Angusa, choć trzymała się na uboczu, to nigdy się całkiem nie oddalała, jej wiek też na to nie pozwalał. Niektóre z koni mijałam pierwszy raz, przy czym one z łatwością mnie rozpoznawały, kłaniając się. W końcu zatrzymałam się przy Jurze, oderwała wzrok od źrebiąt, kierując go na mnie, z przerażeniem w oczach. Natychmiast schyliła głowę.

– Pani... – odezwała się usłużnie. 

– Gdzie Selene? – zapytałam bez emocji.

– Nie... – Przeniosła na mnie zaskoczone spojrzenie: – Nie żyję, pani – wyznała półgłosem.

– Jak to się stało? – Potraktowałam to jako kolejny fakt, który powinnam przyswoić. 

Przyglądałyśmy się sobie nawzajem dłuższy moment. Jej uszy opadły na boki, a oczy się zaszkliły, westchnęła smętnie, spuszczając wzrok.

– Umarła z tęsknoty za Trentem, pani... – Przełknęła ślinę. 

– Chciałam ją zapytać o Angusa, może ty cokolwiek wiesz? 

– Co? Ona od miesięcy już...

Dlaczego działałam tak pochopnie?

– Co wiesz o Angusie? – przerwałam jej.

– Angus opuścił już da-wno sta-do. – Głos jej się załamał: – Nie mówił mi dlaczego. – Dalej mówiła już szeptem: – Nie miał ze mną tak silnej więzi jak z... Matką... – Odwróciła głowę w kierunku źrebiąt, bawiły się kolorowymi liśćmi, strącając je z niskich drzew i łapiąc w powietrzu.

– Wiesz dokąd odszedł?

Pokręciła głową: – Proszę... – wymamrotała: – Zostaw mnie już... Pani...

– Nie wspominaj nikomu o tej rozmowie, to tajemnica między nami.

– Oczywiście, pani...


~*~


 Przybyłam do Ciernia, ganił dwójkę młodych strażników, przy jednej z jaskiń. Na mój widok pozwolił im odejść. Pokłonili się szybko, uciekając do stada.

– Co takiego zrobili? – spytałam.

– Dali się przyłapać strażnikom Tiziany. Imbecyle! – Ukłonił się, uginając przy tym nieco przednie nogi i zbliżając do nich głowę.

To oznacza że śledzili stado Soprana i że przejęła je jedna z jego partnerek, po jego śmierci. Odbudowała je? Znów nam zagrażają? Po tylu latach.

– Co odkryli?

– Przygotowuje się na kolejny atak, pani. Nic nowego.

Kolejny atak.

– Zmieniło się coś w liczebności jej stada?

– Cały czas dorównuje naszemu, pani.

Jak to możliwe? Ojciec wybił połowę z nich, oddał życie by jeszcze dopaść Soprana. Matka ścigała niedobitków. A teraz oni przetrwali w ukryciu i szykowali zemstę... I dlaczego nic z tym nie zrobiłam?

– Ilu jest rannych? – spytałam.

– Nie rozumiem pytania, ostatnio przecież atakowała nas wiosną.

Matka, bądź Zen wyjaśnią mi resztę. 

– Wyślij kilku wybranych przez siebie strażników, na poszukiwania Angusa.

– Po co? – Cofnął oburzony głowę.

– To rozkaz.

– Nie jest tego warty. – Mierzył mi prosto w oczy.

– Podaj więc powód, dlaczego tak uważasz.

– Oskarżył cię pani, o otrucie jego matki.

Zachowałam nagłe zdziwienie dla siebie, pilnując by utrzymać neutralny wyraz pyska i nie przerywać kontaktu wzrokowego. Przeczekać. Nie mogłam liczyć na własną pamięć. Może to jakieś niedopowiedzenie, bądź pomyłka.

– Pani? – odezwał się Cierń: – Nie pamiętasz? Angus oskarżył wszystkich wokół, najbardziej ciebie pani i nie docierały do niego żadne logiczne argumenty. Na koniec obrzucił cię obelgami, pani. Twoja matka by go za to zabiła, gdyby wiedziała. To chyba wystarczający powód?

To kłóciło się z jego wizerunkiem – lojalnego zastępcy i przyjaciela. Samotność zmusza do pragnienia każdego, niekoniecznie dobrego towarzystwa, a ja jej uległam. Albo wszystko co mówi Cierń to kłamstwo.

– Mimo wszystko go odszukajcie i przyprowadźcie żywego – zdecydowałam, pragnąc go zobaczyć i znów usłyszeć jego wersję wydarzeń.


~*~


Przypatrywałam się stadu, z jednego, z wielu pagórków w okolicy. Większość koni zasypiała przy swoich bliskich. Na uboczu, z daleka od reszty Devon pocieszał Lilie, po stracie źrebaka. Odtrącała go zawodząc i krzycząc że to jego wina, mimo to wciąż mówił do niej łagodnie i próbował uspokoić. Ja po swoim synu nie uroniłam ani łzy. Co prawda i tak nie mogłabym rozpaczać. Kawałek dalej leżała Jura, wpatrując się w ziemię. Tęskniłam za Angusem.

– Dobrze się złożyło, będziesz mogła spłacić dług u Nesu – powiedziała matka. Stała nieco niżej niż ja, niewidoczna dla stada.

– Jaki dług? – Obejrzałam się na nią: – Kim on jest?

– Przywódcą stada z Białych Ruin. Zawarliście umowę. My potrzebowaliśmy wsparcia w walce ze stadem Tiziany, a on chciał źrebaka – wyjaśniła powoli i beznamiętnie: – Dobrze że poroniłaś. Nesu w końcu by się zbuntował, a wraz z nim przychylne mu konie. Musieli przenieść się tutaj na czas wojny z Tizianą.  

Milczałam, odwracając głowę ku stadu. Devon i Lilia zniknęli, Jura szła w kierunku jaskini. Pozostałe konie spały, bądź dyskutowały ze sobą, szeptem. Wydawały się stanowić jedno stado, a nie dwa oddzielne.

– Wiesz że stado potrzebuje następcy, żywego następcy – dodała matka: – Czym szybciej urodzisz mu to źrebię tym szybciej będziesz mogła w końcu postarać się o własnego następcę. 

– Zawołaj Nesu.

Zeszła w dół, patrzyłam na nią jak odchodzi, na czarne pióra ojca, zaplecione w biały, długi ogon.


~*~


Karosrokaty pegaz, z krótką kremową grzywą ledwo widoczną z daleka – Nesu. Kiedy znalazł się przede mną, dostrzegłam że tak naprawdę nie jest krótka z natury, jest obcięta prawie do samego grzbietu szyi. Zapewne jakimś ostrym narzędziem pochodzącym z Białych Ruin.

– Witaj Nesu.

– Yhm…  – Spojrzał na mnie znudzony, odciążył jedną z tylnych nóg, ustawiając się wygodnie: – Co tym razem ci się nie spodobało?

Zwykle konie bały się tak zachować w mojej obecności.

– Miejmy to już za sobą. – Obróciłam się do niego tyłem, uniosłam ogon, rozstawiając szerzej nogi z obojętnością. 

Parsknął zadowolony, opadając na mój grzbiet, rozpostarł skrzydła: – Nareszcie.


~*~


Weszłam do zimnej wody, płynąc na środek jednego z większych źródeł, zanurzyłam się po samą głowę, zmuszona położyć się by to zrobić. Wzięłam głęboki oddech, wypuszczając z chrap obłok pary wodnej, po chwili wyszłam na brzeg. Otrzepałam się porządnie, niwelując utratę ciepła.

Jura zmierzała w tą stronę, dopóki nie zorientowała się że tu jestem. Stanęła, wycofując się o kilka kroków. Nie ruszyła dalej, zupełnie tak, jakby coś ją tu trzymało. Podeszłam bliżej, a pochyliła głowę, zlękniona.

– Angus oskarżył mnie o otrucie Selene. Wiedziałaś o tym? Oczekuje że wyjawisz mi prawdę – dodałam tonem, pozbawionym jakiegokolwiek ładunku emocjonalnego.

Przełknęła ślinę, kryjąc pysk za grzywą.

– Pani... O czym ty... mówisz? – W jej oczach zebrały się łzy: – Angus by nie...

– Angus nigdy by czegoś takiego nie zrobił! – powiedziała z większą siłą: – O-on o ciebie dbał pani – wyrzuciła z żalem. Odwróciła się gwałtownie: – Błagam, nie szukaj go...

– Dlaczego?

– Będzie mu lepiej bez ciebie i bez tego stada – wyznała, obserwując mnie w strachu, szklącymi się oczami: – Wiem że za dużo powiedziałam, mogą mnie ukarać pani, ale to prawda...

– Kto?

– Wiesz kto, wiem że wiesz...

– Nie pamiętam – przyznałam: – Straciłam część wspomnień. Oczywiście to poufna informacja, więc nie możesz nikomu tego zdradzić. – Już wystarczająco ryzykowałam, popełniając dzisiaj niezliczoną ilość błędów. Chęć poznania prawdy nagle stała się ważniejsza.

Odsunęła się, rozglądając nerwowo: – Pani, proszę... Proszę. Zostaw mnie w spokoju...

– Co jeszcze wiesz? Nikogo tu nie ma i nikt się nie dowie – zapewniłam, oczekując wyjaśnień. Serce biło mi momentami mocniej, skupiałam się by je wyciszyć i uspokoić.

– Angus bardzo się angażował, za bardzo, to było ponad wszelkie jego siły, kochał cię pani, a ty go odtrąciłaś, złamałaś mu serce... – wyjaśniła: – Proszę, już wystarczy...

– Jak? – spytałam z naciskiem.

– Po prostu... – Przełknęła ślinę: – Nie odwzajemniłaś uczucia, ale nie skarżył się, wciąż przy tobie trwał, bez względu na to jak go oszukałaś... Tak bardzo cię kochał... Pozwól mi już iść, pani...

– Kochał?

Jura stała tu jeszcze chwilę, po czym sama uciekła.

To ja go zraniłam? Nikt nie nauczył mnie w końcu kochać, niby dlaczego miałabym to potrafić? Nie powinnam się dziwić i zaprzeczać. Przynajmniej to lepsza myśl, niż to że to on zawinił, bardziej prawdopodobna. Ale czy to prawda? Polegałam wyłącznie na intuicji. Muszę z nim porozmawiać...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz