piątek, 5 listopada 2021

Wspomnienia cz.3

 [Ivette]


– Masz rację, tylko do tego się nadaje… – Giza nie oglądając się na mnie, skoczyła prosto w przepaść. Rzuciłam się za nią. Zatrzymałam się nad krawędzią, widząc w dolę mnóstwo ciał, w tym matki, Rosity, Theo, Nievy…

– Nie chciałam… – Cofnęłam się, wpadając na kogoś.

– Jesteś okrutna jak Meike. Nic dziwnego że matka cię nie zaakceptowała. Już nigdy tego nie zrobi.

Obejrzałam się. Feniks stała za mną z zakrwawionymi bokami i kłębem: – To twoja wina.

Obudziłam się momentalnie, z ciężkim oddechem. Za wszelką cenę nigdzie się nie rozglądałam. Wyszłam z jaskini, od razu też zbiegając w dół, między drzewa, otulone gęstą mgłą, przez którą nie zauważyli mnie strażnicy. Uspokoiłam się na ich widok, na widok kogokolwiek żywego bym się teraz uspokoiła.

– Ivette nigdy nie zastąpi Chaos, to koniec, poprowadzi nas tylko na śmierć – powiedział cicho Argent, ukryty w cieniu.

– Już to się dzieje, jest nas coraz mniej, gdybym tylko miał dokąd iść, zostawiłby to stado – dodał szeptem Alpin. Jak mogą tak myśleć?

Poszłam dalej, pod wiatr, ledwo czując jak mierzwi mi zimnem sierść, korzystając z drzew i mgły jako osłony przed oczami innych. 

– Widziałaś co zrobiła Devonowi? Już nie mogę tego znieść – szepnęła Lilia do Morgany, przy jej kopytach leżała garstka ziół. 

– Gdyby Chaos nas nie porzuciła to nigdy by do tego nie doszło. Jak można było kogoś takiego dopuścić do władzy? – Morgana pokręciła głową, zamykając oczy.

Zacisnęłam zęby. 

– Nie wiem, boję się jej nawet o cokolwiek zapytać – odpowiedziała bezradnie Lilia: – A co dopiero błagać by mu odpuściła.

– Tylu już przez nią zginęło…

– Ona nigdy nie zastąpi Chaos.

Pobiegłam przed siebie, czując jak zbiera mi się na płacz. Może to kolejny głupi sen? Załkałam, przedzierając się z pomocą skrzydeł przez coraz gęściej rosnące, małe, kłujące drzewa. Przecierałam łzy, zaciskając coraz mocniej zęby. Potrafią być odważni tylko w grupie. Niech powiedzą mi to prosto w oczy! No dalej! Tchórze i niewdzięcznicy! Dlaczego mnie nie doce...?

Ziemia gwałtownie się skończyła, pamiętałam jedynie trzask gałązek, tak szybko znalazłam się w dolę. Mięśnie kompletnie mi zwiotczały, ledwo co dotknęłam kopytami piasek. Serce biło tak mocno że robiło mi się słabo, łapałam szybkie oddechy. Rozpostarłam skrzydła, widząc jak drżą. Muszę jak najszybciej wsta...

– Jesteś... – Kawałek dalej stała kasztanowa klacz, połowę jej ciała oświetlały pierwsze promienie słońca, rozrzedzające mgłę. Uśmiechnęła się wdzięcznie: – Czekałam na ciebie. Prosiłam żebyś się pojawiła i jesteś… Wpadłaś tu tak nagle, zupełnie się nie spodziewałam. Naprawdę. To wyglądało źle… Nic ci się nie stało? – Podeszła.

– Nie dotykaj mnie! – Poderwałam się, wciąż cała roztrzęsiona, nienawidzę jak ktoś widzi mnie w tym stanie. 

Zniżyła głowę.

Byłam na dnie piaszczystego wąwozu, z obu stron zablokowanego przez skały – jedne całkowicie sięgały aż na szczyt, a przez drugie, jakby ktoś je tam celowo umieścił, można było wystawić najwyżej łeb.

– Są niesamowite.

– Co…? – Obejrzałam się na nią.

Sięgała pyskiem do mojego skrzydła.

– Powiedziałam… – wycedziłam, położyłam uszy, podrzuciłam ostro łbem, aby zmusić ją do odsunięcia. Jedyne co zrobiła to spojrzała na mnie pytająco. 

– Nigdy nie widziałam by ktoś miał... – Przechyliła głowę: – By ktoś miał… Jakkolwiek się to nazywa.

– Skrzydła.

– Skrzydła… Brzmi nieźle, choć… 

Trafiłam na wariatkę, nie bez powodu ją tu zamknęli. 

Ruszyłam do skał, poukładanych równo jedna na drugą, oglądając się na nią, z niezbyt przyjemną miną. Postawiła czujnie uszy. 

– Jestem pewna że mi pomożesz, nikt wcześniej nie mógł… 

Zignorowałam ją, nie słuchając co dalej tam bredziła.

Ktoś musiał je tu umieścić, naturalnie nigdy by tak nie wyglądały. Obróciłam się, z impetem uderzając tylnymi nogami w skały, okazały się zbyt ciężkie by dało się je zrzucić, choćby z góry ułożonej z nich ścianki. Spróbowałam raz jeszcze i jeszcze. Zacisnęłam zęby, buchając powietrzem z chrap.

– Chodź tu – niemal krzyknęłam.

Popatrzyła raz na ściankę, raz na mnie, skrzywiła się.

– Uderzysz razem ze mną. W skały. Tylnymi nogami. Mocno.

– Dlaczego mówisz tak dziwnie? – Zakryła tylną nogę ogonem, strzygąc niespokojnie uszami.

– Inaczej nie zrozumiesz.

– Nigdy stąd nie wychodziłam i nie wiem… Sporo rzeczy, ale szybko się uczę, tak myślę… Przynajmniej tak mówił tata, kiedy jeszcze żył… – Podeszła, obróciła się tyłem do kamieni, cofnęła uszy: – To rozumiem jak mówisz normalnie...

– Przygotuj się.

Coś zaczęła szeptać sama do siebie. Nie wyłapałam ani słowa. Nie ważne.

– Teraz. 

Uderzyłyśmy. Skały posypały się z hukiem. Zakasłałyśmy przez chmurę pyłu, rozwiałam ją skrzydłem. 

– Szybko! – Rzuciła się pierwsza, próbowała wejść na ściankę, już opierała się o nią przednimi kopytami, tam gdzie zmniejszyłam jej wysokość, z jej drobną pomocą.

Odepchnęłam ją, przeskakując na drugą stronę.

– Zaczekaj… – Cofnęła się.

Nie zamierzałam.

Wylądowała obok mnie, niemal się wywróciła. Nie mogła tego robić pierwszy raz. Albo naprawdę tkwiła tu od urodzenia…? 

W pobliżu wąwozu rozbrzmiał tętent kopyt i ogólne poruszenie. Rzuciłyśmy się galopem blisko lasu. Jest przeklęta? Jeśli tak, mogłaby się przydać. Wepchnęłam ją między drzewa, zasłaniając skrzydłami. Z moją karą sierścią i czarnymi piórami byłam nie dostrzegalna w mroku. Trójka koni przebiegła obok. Obie wstrzymałyśmy oddech. Złożyłam skrzydła, jak już wszystko ucichło, odwracając się do niej. Dopiero teraz zaczęła znów oddychać.

– Dziękuje. – wysapała: – I dziękuje raz jeszcze, bo… Obojętnie ile razy ci podziękuje to nigdy nie wyrazi mojej wdzięczności… Jesteś niesamowita – Objęła mnie łbem, miękkim łbem, pchnęłam ją na drzewo. 

– Myślisz że możesz mnie dotykać jak ci się podoba?! – Położyłam uszy, posyłając jej wrogie spojrzenie. 

Zamrugała. Obejrzała się nerwowo na swój tył, podnosząc raz jedną, raz drugą z tylnych nóg.

– Ja też nie lubię się przytulać, to takie... Niezbyt przyjemne... – Skrzywiła się jak po zjedzeniu czegoś zbyt gorzkiego, zniżając łeb: – Dlatego cieszę się że nie muszę ci się w ten sposób odwdzięczać…

– Dlaczego cię tam trzymali? – Ruszyłam dalej, mogli w każdej chwili zawrócić i lepiej żeby nas tu nie znaleźli.

– Jestem pewna że zrozumiesz, ale jednocześnie trochę się boję. – Trzymała się blisko mojego boku. Odepchnęłam ją skrzydłem.

– Jes…

– Żeby ci o tym powiedzieć – przerwała mi, przedtem sprawiając wrażenie jakby już skończyła mówić. Znów zakryła ogonem tylną nogę.

– Jesteś przeklęta.

– A… Co to dokładnie znaczy? 

Zmrużyłam oczy, kładąc uszy. Westchnęłam ciężko.

– Możesz pokierować na przykład wiatrem? Wodą, czymkolwiek? Albo sprawić że coś się uniesie lub pojawi się znikąd…? Szukam takich koni do stada.

Wpatrywała się we mnie, mrugając zdumiona, zastrzygła uszami.

– Chyba nie… – Cofnęła je: – Nie wiem, nigdy… Nawet nie pomyślałam że tak można, ale nigdy też nie widziałam kogoś takiego jak ty. – Skierowała je z powrotem ku mnie, luźno postawione: – Nie mam pojęcia o wielu… 

– Powiedź po prostu dlaczego cię uwięzili, musiał być jakiś powód. – Traciłam już cierpliwość.

Zatrzymała się na sekundę z oderwaną lekko od ziemi nogą, powstrzymując się od wykonania kolejnego kroku, w następnej chwili mnie wyprzedzając. Dogoniłam ją, stojąc jej na drodzę.

– Lepiej żebyś nie okazała się morderczynią, albo kimś komu nie można ufać. – Naparłam na nią, zmuszając ją do ciągłego cofania się: – Może siedziałaś tam, bo kogoś skrzywdziłaś, a mi wmawiasz…

– Chodzi o moje tylne nogi… – Zniżyła głowę, zakrywając je znowu ogonem, zatrzymałam się, górując nad nią: – Czasami nad nimi nie panuje... – kontynuowała: – Czasami częściej niż zwykle, ale tak normalnie to rzadko się zdarza…

Wbiłam w nią wzrok. Zmarnowałam cały swój czas na kalekę, która jedynie osłabi stado, a nie wzmocni.

– Wygodnie było tak wszystko przemilczeć, prawda?! – Zbliżyłam się ponownie, z uszami przyciśniętymi do szyi i odsłoniętymi, zaciśniętymi zębami.

Uniosła zaskoczona głowę, patrząc mi w oczy: – Jestem pewna że nie jesteś taka jak oni. Uratowałaś mnie, nie możesz być zła. – Ani nie drgnęła, ani więcej się nie cofnęła, jakby naprawdę w to wierzyła. W jej morskich oczach było coś przyciągającego. 

– Przyjmuje do stada tylko silne konie. – Przybrałam bardziej neutralną minę.

– To nie powinno być trudne… A jeśli nawet to się nie poddam, czekałam na ciebie kilka lat…

– Lat? Siedziałaś tam kilka lat? I dlaczego akurat na mnie? Nawet nie wiedziałaś o moim istnieniu.

– Prosiłam tatę by pomógł mi się wydostać i przysłał ciebie. – Uśmiechnęła się do mnie, urokliwie.

– Nikt mnie nie przysyłał.

– A jednak się pojawiłaś. Tata mi pomógł...

Trzepnęłam łbem, przypominając sobie jak Feniks twierdziła że jej ojciec wciąż żyje. Wierzyła w to aż do końca. I te wszystkie momenty, w których zapominała o utracie skrzydeł. Przycisnęłam swoje do boków. To była moja wina...

– Choć nie mógł tego zrobić za życia…

– Przestań! – Przecięłam skrzydłami powietrze: – O czym ty w ogóle mówisz?! To był przypadek, poszczęściło ci się, zresztą szybciej czy później w końcu ktoś by tam dotarł. 

– Akurat w dniu kiedy nikogo nie było? Myślisz że to przypadek? Ale jak to możliwe? Dlaczego coś miałoby być przypadkiem?

– Twój ojciec zniknął, nie ma go, nie rozumiesz?! Tak jak wszyscy którzy zginęli. Ich już po prostu nie ma! I nigdy nie wrócą! Nie mógł ci pomóc!  – Nie zdążyłam nawet odwiedzić miejsca w którym zginęła siostra, a matka… Ani z jedną, ani z drugą nie zdążyłam się pożegnać! Wbiłam kopyta w ziemię, zaciskając mocniej zęby... W tym lesie mech rosnął tylko wokół pni, a resztę stanowiło twarde, piaszczyste podłoże.

– To by było dziwne gdybyśmy po prostu tak znikali. Jesteś pewna że tak to się kończy? To bez sensu.

– Więc jak? – wycedziłam.

– Są z nami i nam pomagają. Czasami czuję obecność taty i wiem że mnie słyszy, choć już nigdy… Jeszcze mi nigdy nie odpowiedział, ale może kiedyś spotkam go w śnie? Tak jak mamę…

Nie. To wszystko kłamstwo, wymyśliła to sobie, Feniks by tak o mnie nie myślała, nie obwiniałaby mnie jak wszyscy… Nie porównywałaby do jakieś tyranki. To był jedyny raz jak mi się przyśniła, miałaby mieć do mnie żal? Przyjęłam Gizę do stada, a Nieva… Ajiri na pewno jej pomogła. Nikogo nie zabiłam…


[Rosita]


Miałam wrażenie że jestem sama na świecie, nie znajdując chociażby śladów kopyt. Strzepywałam co chwilę z grzbietu śnieg. Nie przestawał padać, podobnie jak ja nie przestawałam płakać. Szłam szeroką ścieżką, oddzielającą dwa mniejsze lasy od siebie. Oglądałam się wciąż, z obawy przed Pedro, a jednocześnie z nadzieją że mnie szuka. Byłam już taka zmęczona...

Niedaleko spadł śnieg z jednej z gałęzi. Przysiadła na niej jaskółka z czerwonymi oczami. Patrzyłam na nią w milczeniu, z opadniętymi uszami. Poczułam jak gryzły ją wyrzuty sumienia.

– Wiem gdzie jest twoja przybrana matka. – Zleciała na niższą gałąź, zrzucając i z niej śnieg.

– Przyszłaś mi grozić? – spytałam słabo.

– Jeśli nie wtrącisz się w moje porachunki z Thais, to wszystko będzie dobrze, nie skrzywdzę nikogo z tobą spokrewnionego. 

– Bo nikogo takiego nie mam… – Spuściłam wzrok.

– Czyżby? – Jej dziób wskazywał na mój brzuch.

Nigdy nie czułam żeby ono było moje, choć w połowie jest…

– To nie będzie najlepszy widok. – Zleciała na ziemię, przybierając postać Serafiny. 

– Co ty jej zrobiłaś? – wydobyłam z siebie, bliska łez.

– Tylko to na co zasłużyła – odpowiedziała głosem Serafiny, choć nigdy nie brzmiał tak bezwzględnie, przyprawiając o niepokój. Poszła przodem.

– Irutt... Nie musisz tego robić, możesz z tym skończyć. – Zatrzymałam ją: – Jeszcze jest czas żeby się wycofać.

– Zaczynam rozumieć. – Wyprostowała się, patrząc na mnie tak jakby chciała przejrzeć mnie na wylot. Przez moment myślałam że domyśliła się że czuję jej emocje, ale potem ruszyła dalej.


[Pedro]


Dołączyłem w ostatniej chwili, więc przypadło mi miejsce na zewnątrz gromady. Stanąłem obok kasztanki z bielą na całym pysku, ciągnącą się aż po czoło i uszy. Zamarzła jej krew z rozcięcia na głowie. I zamarzały włosy jak u wszystkich. To właśnie w nią się wtuliłem. Przynajmniej ona się ogrzeje. Było ciasno jak w bagnie, zewsząd nagromadziło się mnóstwo koni. Uroki śnieżycy.

– W byłym domu nie musieliśmy się wzajemnie ogrzewać! – przekrzyczała zawieruchę.

– Serafina...? To ty? 

– Nie poznałeś mnie...? Praktycznie nic się nie zmieniłam.

– Wiesz ile czasu minęło? – Tak właściwie robiłeś wszystko Pedro by zapomnieć o niej, o Rosicie – i nadal się nie udało – o wszystkich.

– Co tu robisz? – zawołałem.

– Stado moich rodziców nie chciało przyjąć Gizy, wróciłam z nią do domu. Ale tam ciągle atakowała nas Tiziana, musieliśmy przed nią uciekać i z nią walczyć. Podczas jednej z takich bitew oberwałam w głowę. Leżałam nieprzytomna jakiś czas… Stado zdążyło uciec, a ja nie mogłam go już odnaleźć. 

– Szlak! Gdybym wiedział… – Trzeba było zaczekać zanim poszedłeś za Rositą, co teraz z tego masz? Nic. Ani jednej, ani drugiej nie pomogłeś. I trzeba było bardziej nacisakać by zostawić z nimi Nieve, chociaż Serafina i jej rodzina by jej pomogli i by się nigdzie nie zawieruszyła. Pewnie już się zabiła. Brawo Pedro. Wszystko spaprałeś.

– Też się wściekłam, bo nic nie wskazywało na to że jej nie przyjmą! – zawołała zdenerwowanym tonem Serafina, kiedy wiatr znów zbyt głośno zahuczał: – Zaczęli już nas oprowadzać po stadzie, przywódca się rozmyślił przy wodopoju i kazał Gizie odejść… Mam nadzieje że nie jesteś na mnie zły. Zostawiłam Gizę samą. I to jeszcze z Ivette. Mogłam wybrać inne stado, ale tak naprawdę chciałam tam wrócić i pomóc w walce z Tizianą.

– Która to Ivette?

– To ta kara pegazica, ta wredna.

– Nie mów mi że to ta co mówiła żeby najlepiej było Gize zabić?

– Po próbie zabicia własnej siostry to już wszystkiego można się po niej spodziewać. 

– Musimy tam koniecznie wracać. – No nie ma innego wyjścia. Jak Serafina mogła tak idiotycznie postąpić? 

– Nie gniewasz się na mnie o Gize? Postąpiłam strasznie głupio tam z nią wracając.

No właśnie.

– Nie. Skąd tam mogłaś wiedzieć że coś ci się stanie? – Dobrze że już prawie zapomniałem o Gizie. Jeszcze kilka miesięcy, najwyżej lat i by się udało.

– Myślę że jednak będziesz zły. Ciągle nas atakowali, to jedno, nie zawsze była bezpieczna, a drugie to wystarczyło że raz straciłam przytomność podczas walki z wrogiem i została sama. Nie wiem co Ivette przyjdzie do głowy, jest szalona, Devon ciągle chodził przez nią pobity.

Kilka koni się na nas spojrzało, przypominając że nie jesteśmy tu sami i wszystko słyszą. Serafina nagle schowała głowę w mojej grzywie.

– Znowu to samo.

– Co? – Jedno szczęście że nie musiałem na tamto odpowiadać. Bo co? Mam jej powiedzieć że jednak jestem nie tyle zły co rozczarowany?

– Wszystko wygadam...

– I tak nie wiedzą o kogo chodzi.

Zabrała głowę, patrząc na mnie: – Wiedzą. Przywódców zna wiele koni, chyba że się tym nie interesują, ale nie trudno o takie informacje.

– I?

– Przeze mnie potencjalni członkowie stada będą zniechęceni, a bardzo ich potrzebujemy, ale to jeszcze nic, najgorsze że nikogo stąd nie znam, skąd mam wiedzieć jakie mają zamiary.

Teraz już w ich oczach nie było ciekawości, a wrogość. Brawo, Serafina, strzeliłaś niezłą gafę. Nie żebym powiedział ci to na głos. Nigdy nie byłaś dla mnie wredna, więc ja też nie będę.

– Może zmieńmy temat?

– Mówiłeś kiedyś że lubisz samotność. Co to za życie bez nikogo?

– To bezbolesne, bezpieczne życie.

– Bezbolesne? Jesteś pewien? Samotność jest okropna, nie wiesz jak brakuje mi moich przyjaciół, rodziców, stada, choć minął dopiero miesiąc...

– O, o, właśnie, brakuje ci przyjaciół, a gdybyś ich nie miała...

– To też czułabym się samotna.

– W sumie racja, ale...

– I totalnie niepotrzebna. Kurczę, tęsknie za Theo. 

– Racja, ale… – Wiatr zmienił kierunek, musieliśmy przymykać oczy, przez upierdliwy śnieg pchający się do nich.

– Nie obraź się, ale uważam że to nie jest życie, nie mieć nikogo, nie takie o jakim marze…

Nie powiem jej chyba… A daj spokój Pedro, skoro już się sobie zwieżaliśmy.

– Słuchaj, straciłem rodziców, matkę znalazłem z ojcem martwą, miałem może dwa miesiące, a pamiętam jej wpół zjedzone ciało, kości żeber, kałuże krwi pod zakrwawionymi chrapami, jakby to było wczoraj. A za nic nie mogę sobie przypomnieć choćby koloru jej maści, oczu… – Westchnąłem ciężko: –  Nie mogła z nami uciec, miała chorę serce, a przeze mnie… – Już to przerabialiśmy, to nie twoja wina: –  Poród bardzo ją osłabił. Zostawiliśmy ją w stadzie, ale… Nie czekali na nią. Nie nadążyła za nimi i upolowały ją drapieżniki. Kiedy po nią wróciliśmy, było za późno.

Gdyby nie wizyta Jupitera nikt z nas nie musiałby stamtąd uciekać… To nie sprawiedliwe! W ogóle nie musieliśmy uciekać, bo bez naszyjnika jej nie poznali.

– Śmierć ojca musiałem oglądać na własne oczy – kontynuowałem: – Jako sześciomiesięczne źrebię. Zmasakrowało go kilkoro ogierów. I co? Bycie samemu jest takie złe? Nigdy nie zobaczysz śmierci bliskich ani ich cierpienia… 

Nie chcę tego znowu przeżywać. Samotność to mniejsze zło, bo co na tym świecie jest dobre? Można jedynie udawać że wszystko jest w porządku, zmuszać się do cieszenia z byle czego, a przede wszystkim nie psuć humoru innym, co właśnie teraz zrobiłem.

– Mam nadzieje że cię nie zranię tym co powiem...

– Mów – przerwałem jej, właściwie nie wiem po co i dlaczego. Zabrzmiałem jakbym żądał od niej odpowiedzi. Od samego początku próbowałem zrozumieć jaki to wszystko ma sens.

– To że ich...

– To że ich straciłem to nie znaczy że kogoś innego też stracę? Wiem o tym doskonale, co nie oznacza że szybciej czy później i tak ten ktoś zginie, albo ja. Czemu nie zaoszczędzić sobie i innym bólu?

– A... A te wszystkie miłe chwilę? Z kim będziesz je przeżywał? Czy sam jesteś szczęśliwy? Bo ja absolutnie nie – mówiąc to oparła brodę o moją szyję, tuż przy moich chrapach znalazły się jej uszy.

– Dobre pytanie... – Podobnie jak przy Gizie nic to dla mnie nie znaczyło, ale jak wyobraziłem sobie Rosite, zrobiło mi się cieplej. Pedro, czy ty jesteś normalny? Przestań o tym myśleć. W taki sposób zamierzasz żyć sam? Jak to ma zadziałać? Zresztą ona boi się ciebie, a ty nie jesteś w stanie jej pomóc, bo jakiś gnojek skrzywdził ją do tego stopnia że chyba nie zaufa już żadnemu ogierowi. Nie rozumiem.  Wcześniej zachowywała się normalnie. Próbowała to ukryć przede mną?

– Myślę że oboje mamy trochę racji. Ale jak miałabym wybrać, to nie chcę być sama.

– A ja przeciwnie.

– Ale... Nie podobała ci się nigdy żadna klacz?

– A tobie? – spytałem szybko, za szybko.

– No wiesz – oburzyła się, chociaż widziałem że przemknęło po jej pysku rozbawienie.

– W sensie że ogier. Ogier – poprawiłem się.

– Zawsze podobał mi się Theo, ale nie mam u niego żadnych szans…

A ja u Rosity…

– Postrzega naszą relację tylko jako przyjaźń. Zakochał się w Ivette, wiele razy próbowałam mu wybić to z głowy, choć on nie widzi w tym nic złego. Na szczęście ona ciągle go odtrąca, gdyby byli razem jestem pewna że by go ciągle wykorzystywała, ona nie potrafi kochać.

– Możesz mieć rację. Nie mi oceniać. 


[Ivette]


Musiałyśmy iść na około, żeby ominąć wąwóz. Ociągała się z tyłu, wzdrygała się co rusz, obserwowała wszystko bardzo dokładnie, jakby dopiero co się urodziła. Uśmiechnęła się do mnie, kiedy zauważyła że na nią patrzę. 

– Jesteś najmilszą osobą jaką spotkałam od bardzo dawna... – powiedziała.

Najmilszą? W którym momencie? 

– Nie znam zbyt wielu koni, ale... Właściwie to nie widziałam zbyt wielu koni, bo oni nie bardzo dali się poznać. W ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać, gdyby nie tata nie znałabym nawet zbyt wielu słów…

– Więc ignorowali cię od zawsze? – Zbyt dobrze to znam.

– Tak, o ile to znaczy że udawali że nie słyszą… – Potknęła się o swoje nogi, zaczęła zostawiać za sobą krwawe ślady.

– Pokaż... – Podsunęłam przednią nogę pod jej. Uniosła kopyto, podparłam jej kończynę swoją, nogi jej już drżały na tyle że wątpiłam by dała radę o własnych siłach tak wytrzymać. Pochyliłam łeb, przyglądając się jej kopytu, po pierwsze było nieco przerośnięte, jakby faktycznie nie miała styczności z inną powierzchnią niż piasek w wąwozie, po drugie przebiegało przez nie spore pęknięcie, sączyła się z niego krew, mocząc jej gęste szczotki pęcinowe.

– Nie chciałam cię zawieść. Gdyby nie krew byś się nawet nie domyśliła, prawda? – Miała lekko niewyraźny głos, przymykała oczy.

– Głupia. – Nie będzie mnie za to obwiniać.

Pokręciła łbem, jakby próbowała się otrzepać, zamykając oczy, a potem spytała: – Dlaczego tak mówisz? – Nogi się pod nią ugięły, ale zaraz je wyprostowała, przebierając nimi w miejscu. I tak widziałam jak drżą jej mięśnie.

– Ranna nikomu się nie przydasz. – Zabrałam już swoją nogę, na tyle szybko że jej kopyto uderzyło o ziemię, wstrzymała na chwilę oddech: – Już na pewno nie mi. Przez ciebie mogli nas znaleźć.

– Ja tylko.... Chciałaś żebym…? Co w takim razie znaczy bycie silną? Nie pokonywanie bólu? Myślałam że jak dam radę za tobą nadążyć…

– Nawet tego nie potrafisz zrobić! – Ruszyłam przed siebie szybszym krokiem, naprawdę zamierzałam przyjąć do stada kalekę? Byłaby tylko kolejnym ciężarem. Podbiegła i tak za każdym razem kiedy zostawiałam ją z tyłu, co chwilę urywał jej się oddech. Zaczęła kuleć. Zwolniłam. Szła dalej, dopóki nie stanęłam. Skoro już jest na tyle wytrwała… Zawołałam rżeniem strażników. Z lasu wybiegła piątka moich koni. Jak zauważyli że nic się nie dzieje, zwolnili kroku.

– Odpocznij – kazałam klaczy, stała do nich tyłem, przy moim boku.

– Tutaj? 

– Gdziekolwiek. 

– Mogę dalej iść…

– Lepiej żeby najpierw pomógł ci Beerh. – Nie jestem okrutna: – Pójdę po niego.

– Jak masz na imię?

– Ivette.

Wtem obróciła się gwałtownie, jakby się dopiero obudziła że są tu z nami strażnicy, przyglądała się im z postawionymi w zainteresowaniu uszami, choć przekornie nie wyglądała na zrelaksowaną, ogon wcisnęła lekko w zad i dosunęła się do mnie, stykając z moim bokiem. Odsunęłam ją od siebie skrzydłem, spięła się bardziej. 

– Ile tu... Koni... – dodała skrępowana, uśmiechając się niepewnie.

– To zaledwie kilka.

– Dziękuje... – Próbowała utrzymać wzrok na mnie, ciągle dekoncentrował ją ruch strażników, idącymi ku nam. 

– Możesz się położyć – powiedziałam, zanim odeszłam, wątpiąc że w ogóle potrafi samodzielnie myśleć. 


~*~


Stado jak na złość, rozproszyło się po całym lesie. Kazałam strażnikom szukać wraz ze mną Beerha. Zaczął padać śnieg.

– Pani… – Przybiegł Devon: – Przybył ktoś obcy i chcę z tobą porozmawiać.

Doprowadził mnie na miejsce. Przy strażnikach na skraju lasu kręciła się siwiejąca, kara klacz, trzęsła się jakby jej skóry w ogóle nie chroniła zimowa sierść, rozglądając się nerwowo, żłobiąc w śniegu coraz większą dziurę. Kiedy mnie zauważyła, podeszła pospiesznie, przez chwilę trzymając zbyt wysoko głowę, szybko ją zniżyła, kłaniając się.

– Pani. 

– Chcesz dołączyć do stada?

– Nie, ja...

– Znajdujesz się na moim terytorium, mogę cię nawet zabić, jeśli zechce. – Wyglądała na w pełni sił, przydałaby się w walce z Tizianą.

– Pani, widziałaś może w pobliżu twojego stada kasztanową klacz? Z długą ciemnobrązową, prawie czarną grzywą, ma dwie białe ciapki na brzuchu i rozjaśniane, gęste szczotki pęcinowe.

Mogłam się tego spodziewać.

– Jest niebezpieczna, pani. 

– Bardzo – powiedziałam ironicznie.

Przybliżyła się, położyłam ostrzegawczo uszy: – Nie chcę wywoływać paniki, ale niesie chorobę, może wszystkich pozarażać, nikt nie powinien mieć z nią kontaktu – szepnęła: – Pozwól mi ją stąd zabrać, pani. – Potem wycofała się o krok: – Ona nigdy się do tego nie przyzna. 

Milczałam, patrząc krzywo na klacz. Dlaczego jestem zawiedziona? Po co mi kolejna kaleka w stadzie?

– A ty już się nie zarazisz? – Powątpiewałam.

– To działa tylko na zwykłe konie, pani… – szepnęła, zerkając na mój kryształ: – Przed mocą chroni, lecz nie tą chorobą.

– Jesteś przeklętą? 

– I ona też, pani… Nie chorujemy tylko dzięki mocy, a i tak się boimy.

– Wezwij do mnie jednorożce – powiedziałam do Atlasa.

– Nie, pani – powiedziała przestraszonym głosem klacz: – Ta choroba zabiła całe stado jednorożców. Przeżył tylko jeden… Są jeszcze bardziej wrażliwe.


~*~


Kasztanka uśmiechnęła się na nasz widok, zwłaszcza mój, przyglądając się z zainteresowaniem karej, niemal szarej klaczy, wrogo na nią spoglądającej, czego zdawała się nie zauważać. Stanęłam niedaleko. 

– Ty jesteś Beerh? Nie wiedziałam że to klacz – powiedziała kasztanowa do obcej, jakby w ogóle jej nie znała: – Cieszę się że przyszłaś. – Przerzuciła spojrzenie na mnie posyłając mi ciepły uśmiech. 

– Idziemy. – Szara sięgnęła po jej grzywę, szarpiąc na tyle mocno by ta wstała zdezorientowana oglądając się na mnie. Skierowałam uszy do tyłu.

– Musisz zobaczyć jak stąpam, tak? – Kasztanka zaparła się niepewnie kopytami: – Nie powinna ich obejrzeć? – spytała mnie, tylne nogi wybiły ją do góry, wylądowała zadem na ziemi, położyła po sobie na chwilę uszy, zastrzegła nimi niespokojnie, zakrywając tylne nogi ogonem. 

– Idziemy, przestań już udawać. – Szara szarpnęła ją do przodu, sprowadzając na ułamek sekundy z powrotem na wszystkie cztery nogi. Tylne nogi ugięły się pod kasztanką i gdyby nie była trzymana znów opadłaby na zad.

– Nie udaje... – Obejrzała się na mnie zmieszana.

Uniosłam wyżej głowę, zauważając że trzymam ją zbyt nisko. Ewidentnie kłamała, nagle jak na zawołanie odmówiłyby jej posłuszeństwa?

– Oczywiście że udajesz! – Szara potrząsnęła nią mocno. Osiągając tym jedynie tyle że kasztanowa upadła. Jęknęła, podkulając tylne nogi, zaciskając oczy, z grymasem bólu na pysku. 

– Chcesz wszystkich zabić! 

– Nie! – krzyknęła kasztanowa, obejrzała się na mnie, dodając stanowczo: – To nieprawda.

– Inaczej byś nie uciekała, wiesz ile koni będziesz miała na sumieniu?

Kasztanka spojrzała znów na nią, stawiając czujnie uszy: – Wy też możecie... 

– Zabijesz to stado, rozumiesz?! – krzyknęła rozpaczliwie szara.

– Nie. – Kasztanka położyła uszy, zaprzeczając takim tonem, jakby tamta kazała jej to zrobić: – Nigdy.

– Skoro tak, to wracajmy do domu, zanim to się stanie.

– Nie wiem o co ci chodzi, nic z tego nie rozumiem. – Pokręciła łbem, odwróciła go do mnie, patrząc bezradnie w moje oczy. 

Szara szarpnęła ją za grzywę, zwracając jej głowę ku sobie.

– Dlaczego tak mnie traktujesz? Co się dzieje?

– Musimy stąd iść, zanim przez twoją obecność wszyscy umrą... – szepnęła do niej siwiejąca, kara klacz, mówiła coraz ciszej, zbliżając pysk do jej ucha. Usłyszałam jedynie "...izolowali". 

– Ale tata...

– Umarł przez ciebie – dokończyła za nią.

– Nie... Dlaczego mi nie powie...? – Kasztanowa skrzywiła się z bólu, wbiła aż przednie kopyta w ziemię, zaciskając oczy i się kuląc, gdy tylne nogi jej się wyprostowały, aż mięśnie i żyłki stały się widoczne. Wstrzymywała oddech. Po chwili zorientowałam się że wcale nie wstrzymuje oddechu, tylko nie może oddychać, jakby skurcz przeszedł na całe ciało. Szara stała jak wryta.  Kasztanowa z trudem wypuściła z siebie powietrze, z jeszcze większym wysiłkiem biorąc wdech.

– Udaje, tak?! – Doskoczyłam do szarej, już z wbitymi w szyję uszami: – Wynoś się stąd – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

– Pani... – Starała się wydać mniejsza.

– Już! – Uniosłam na nią skrzydło, odskoczyła.

– Ona często udawała, mogłam się pomylić. Naprawdę może wszystkich zarazić.

Strażnicy zaczęli się za mną gromadzić, nie potrzebowałam ich do przepędzenia jednej klaczy. Po chwili Ennia przybiegła z Beerhem. Nie czekając zbliżył do kasztanki świecący na zielono róg.

– Pani… – Szara spojrzała na nich spłoszona.

– Oddychaj spokojnie i głęboko – mówiła Ennia do kasztanki, Beerh tymczasem kołysał świecącym rogiem nad jej tylnymi nogami, wnikało w nie światło, powoli je rozluźniając. 

– Użyj mocy – kazałam szarej, obserwującą ich z szeroko otwartymi oczami.

– Nie mogę… – Spojrzała na mnie.

– Po prostu to zrób, albo uznam że wszystko co mówiłaś jest kłamstwem!

– Tylko dlatego że chcesz w to wierzyć! Bo już się zaraziłaś!

Stanęłam dęba, powalając ją przednimi kopytami, szarpała się ze mną. Kasztanka krzyknęła.

– Co to jest? – spytała panicznie.

– To magia, wyleczy cię – wyjaśniła Ennia.

– To boli?

– Nie.

– Ivette...?

Popatrzyłam na nią, natrafiając na jej zmrużone z bólu oczy, z prawego wypływały pojedyncze łzy, drugie się dopiero zaszkliło. Szara się wyrwała, rzucając do ucieczki. Nie popędziłam za nią, właściwie nadal przyglądałam się kasztanowej i nie potrafiłam oderwać od niej wzroku. 

– Ja nie wiedziałam… Nikt mi nie powiedział…

– Spokojnie – odezwała się delikatnym głosem Ennia: – Skup się na oddechu.

– Ivette… Mogę potrzymać cię za skrzydło? – wymamrotała kasztanka, wciąż przyciągając spojrzeniem. Dlaczego mi to robi?

– Chyba oszalałaś... – Podałam jej skrzydło. Po tym wszystkim nadal mi ufa?

Ennia patrzyła na to zdumiona. Klacz i tak nie mogła go chwycić, nie poruszyła się, ledwo radząc sobie z oddychaniem, więc wkrótce je zabrałam, składając ciasno. Beerh zbliżył się ponownie, używając na niej magii dopóki skurcz nie puścił. Podpatrywała na mnie, na ile pozwalały jej opadające powieki.

– Sprawdźcie czy jest chora na coś zaraźliwego – zwróciłam się do Enni.

– Nie pani, to tylko wada wrodzona – odpowiedziała od razu.

– Nie zaraziłam taty…? – mruknęła kasztanka.

– Nie, bo to nie możliwe – zapewniła Ennia: – Połóż się na boku, rozluźnij – poleciła jej łagodnym tonem, lekko nakierowując ją pyskiem.

– Nie. – Kasztanka oparła się mocno przednimi kopytami, nie dając jej się przewrócić. 

– Tak będzie ci wygodniej. Jak masz na imię?

– Kometa. – Dźwignęła się na przednich nogach, nieco podnosząc przód ciała.

– Leż – kazałam.

– A co z...

– Kometa, nic złego się stanie, odpocznij – powiedziała Ennia.

Uległa jej naciskowi na swój grzbiet, ale ponownie zaparła się przed położeniem na bok.

– Nic ci tu nie grozi.

– Nie dam rady wstać z boku, nie czuję tylnych nóg...

Zwątpiłam że w ogóle wstanie.

– Zobaczymy. Lekko cię ukłuje – Ennia nacisnęła rogiem na jedną z jej tylnych nóg: – Czujesz?

– Nie...

– A teraz? – Spróbowała w różnych miejscach, Kometa zareagowała dopiero tam gdzie kończył się zad, a zaczynał już brzuch, wzdrygając się.

– To minie, ale potem ciężko mi wstać... – Zerknęła nerwowo na swój ogon.

– Jak często ci się to zdarza?

– Tak mocno drugi raz... Pierwszy raz, jak tata przestał mnie odwiedzać i... I... Domyśliłam się co się mogło stać... – Spojrzała na mnie, zamiast na Ennie, z łzami w oczach. 

Jaki sens ma więzienie kaleki? Można by było ją zabić, porzucić, cokolwiek… Ale zamknąć? Po co? I tak desperacko próbowali ją odzyskać. W końcu jest przeklętą czy nie?

Odesłałam jednorożce, zabraniając się zbliżać także innym członkom stada. Kometa obserwowała jak niektórzy wyglądają zza drzew i zawracają. 

– Wiesz kim była tamta klacz? – spytałam.

– Nie, ale... Domyślam się... – Zwiesiła głowę: – To bardziej boli gdy się ją zna? – spytała.

– Kogo? Tą klacz? 

– Mamę... 

– To twoja matka? Myślałam że nie żyje.

– Matka? 

– Nie wiesz pewnie nawet jak wygląda, zgadłam?

– Nie wiem kto to matka…

Wzięłam głęboki wdech, nie dając jej się wprowadzić z równowagi.

– Matka znaczy to samo co mama – wycedziłam.

– Nie – zaprzeczyła gwałtownie, podnosząc na mnie wzrok: – To nie była moja mama.

– Rozmawiamy teraz o tej klaczy, nie o twojej matce. – Zmrużyłam zirytowana oczy: – Więc dlaczego o niej teraz wspominasz wprowadzając mnie w błąd i marnując mój czas? 

– Nie znam tej klaczy. – Zwiesiła na powrót głowę.

– To już ustaliłyśmy – uniosłam głos. Naprawdę jest bezużyteczna, nie mało że kaleka to jeszcze...

– Przepraszam, mam okropny zamęt w głowie, nie wiem co się dzieje...

– Powtórzę tylko raz. – Zrzuciłam obok niej kryształ, popatrzyła na mnie pytająco: – I lepiej dla ciebie żebyś zrozumiała. Trzymaj ten kryształ obok siebie, ale go nie zakładaj i pilnuj żeby się nie zgubił, choćbyś miała z nim spać. – Poszłam już, wystarczająco podenerwowana. 

– Czekaj – zawołała. 

Niech się cieszy że ma tu jakąś pomoc. Pożytku z niej raczej nie będzie.

– Znajdźcie czerwony kryształ, macie dwa dni, szybciej nie wracajcie – kazałam po drodzę Dinowi i Foxowi, mijając ich.


~*~


W nocy śnieg, przykrył w krótkim czasie grubą warstwą ziemię. Leżałam z zamkniętymi oczami, czekając na nadejście snu, mijał środek nocy. Wieść o śmierci matki wryła mi się w czaszkę, powtarzający się w myślach głos Devona, mówiący mi o tym, doprowadzał mnie do szału.

W dodatku od kilku minut ktoś nade mną stał i co chwilę cicho wzdychał, przesuwając się z boku na bok. Parsknęłam wściekła, podrywając gwałtownie głowę. 

– Czego chcesz?! – Spodziewałam się Theo. Dostrzegłam w mroku Komete. Stała już na nogach.

– Jestem pewna że mnie zrozumiesz... Nie jadłam cały dzień i nie wiem skąd wziąć jedzenie... – Uśmiechnęła się niepewnie, lekko odchylając uszy.

– Z pod śniegu, źrebaku. – Wyprostowałam gwałtownie przednią nogę, wyjmując ją z pod siebie i celowo uderzając przy tym kopytem w ziemię, mierząc Komete wzrokiem. Nie będę spoufalać się z kaleką.

– Źrebaki to... Takie małe konie jakby, prawda?

Tym razem nie zamierzałam jej odpowiadać, jedynie obdarzyłam ją jeszcze bardziej pogardliwym spojrzeniem, zacisnęłam zęby, tłumiąc złość. Czekając aż zdecyduje się odejść. Nie potrzebuje nikogo. 

– Nigdy nie widziałam źrebiąt. – Cały czas miała położone łagodnie uszy, cofnęła się o krok, grzebiąc nieudolnie kopytem w śniegu, już opatrzonym, podobnie jak pozostałe trzy, odgarnęła zaledwie górną warstwę, wkrótce ją zabolało i spróbowała odgarnąć puch łbem, wyłącznie puch, pod spodem znajdował się twardszy śnieg i nie wpadła na to że to pod nim mogła kryć się trawa.

– A jedzenie przynosiła mi Laguna, klacz, która dbała o to bym nie była głodna... – dodała przerywając czynność, wpatrując się na mnie z lekkim zakłopotaniem, jakby spodziewała się że jej pomogę: – Potem już nie przychodziła, tylko...

– Nie obchodzi mnie to – przerwałam jej, grożąc jej samym tonem.

– Chciałam powiedzieć że...

– Jesteś gorsza od źrebaka – wycedziłam, wstając gwałtownie: – Jest tyle koni w stadzie, wielu z nich z chęcią pomogłoby takiej kalce jak ty. – Popchnęłam ją, zbliżając się do niej. Posłała mi pytające spojrzenie.

– Czemu ma to służyć? – Skrzywiła się.

– Temu że cię tu nie chcę, trzymaj się stada. – Spojrzałam na nią krzywo: – W końcu dałam ci kryształ, więc nie zrobisz im nic tą swoją mocą. O ile w ogóle ją masz.

Westchnęła: – Wolę być z tobą, ciebie już znam... Strasznie się gubię, a ty jesteś taka wyrozumiała... – Uśmiechnęła się z wdzięcznością, której nijak nie rozumiałam. Katowali ją w tym wąwozie? Skoro uważa że ja jestem miła. To śmieszne.

Rozejrzałam się za kryształem, lepiej żeby... Wisiał zaplątany o jej nogę.

– Rozumiesz co to znaczy nie zakładać?! – Oderwałam jednym szarpnięciem naszyjnik z jej nogi, na tyle słabo owinięty że mogła go po drodze zgubić. Przechyliłam łeb by naszyjnik zaczepił się o moje siekacze w żuchwie.

– Myślałam że na szyje...

Przeczesałam pyskiem jej sierść po boku, nie znajdując jakichkolwiek blizn czy siniaków. Sierść miękką niczym ptasi puch, przyjemną w dotyku i niezwykle ciepłą.

– Co...?

– Nie ruszaj się. – Wyglądało na to że nikt jej nigdy porządnie nie uderzył.

– To trochę dziwne – skomentowała: – Ale przyjemne... – uśmiechnęła się do mnie.

– Zamknij się! – Wyprostowałam się, spoglądając na nią z góry: – Tylko sprawdzałam czy do czegoś się nadajesz.

– I co?

– Do niczego się nie nadajesz. Niczego nie wiesz i pewnie nigdy nawet nie walczyłaś. – Niech już po prostu mnie zostawi jak wszyscy.

– Ale mogę się nauczyć...

– Znajdź sobie kogoś innego do męczenia. – Odeszłam kawałek, nasłuchując, nic niepokojącego nie zakłócało ciszy. Tylko sowy huczały gdzieś w oddali. Zawiesiłam naszyjnik na skrzydle, zsuwając go sobie nim na szyję. 

Kometa zaczęła odkrywać kolejną warstwę śniegu, próbując zjeść rośliny, co się do tego nie nadawały. Każdy koń to wiedział i nikt nie musiał znać ich nazwy, wystarczyły ich kolce, teraz nieco zwiotczałe na tym zimnie, oraz odstraszający zapach.

– Tego się nie je – powiedziałam obojętnym tonem. Cofnęła głowę, wypuszczając z pyska już zerwaną gałązkę.

– Nie potrafisz nawet znaleźć pożywienia – parsknęłam, odgarniając trochę trawy z pod śniegu skrzydłem, w tym celu mocno się zamachnęłam, a cały śnieg nie tyle poleciał, co uderzył w jej przednie nogi. Już chciała skubnąć wystające źdźbła, ale uniemożliwiłam jej to pierwsza po nią sięgając i przeżuwając na jej oczach. Położyła po sobie uszy, nie mogąc oderwać wzroku, jak gdyby nie jadła kilka miesięcy. Wypuściłam powietrze z chrap, ta trawa nie wiele w smaku miała z trawą wspólnego. 

– Pokażesz mi gdzie znaleźć tego więcej...? – spytała, stawiając uszy i uśmiechając się przekornie.

– Trzeba po prostu szukać, masz jeszcze korę. – Wskazałam jej na drzewa łbem.

Położyła łagodnie uszy, cofając głowę: – Co? Nigdy nie jadłam... Tego...

– Radź sobie – dogadałam, odwracając się, wyskoczyła mi naprzeciwko, mimo tej wyraźnej wrogości z mojej strony, nie odpuszczając. Nie wierzyłam że jest aż tak…

– Jesteś na tyle dobra. – Nachyliła głowę, by ta znalazła się niżej od mojej, spoglądając na mnie wdzięcznie: – Że na pewno mogłabyś jeszcze dać mi jakieś wskazówki? – Spięła się.

– Skończ już z tym podlizywaniem się, jesteś dla mnie nikim, rozumiesz? – Zbliżyłam się gwałtownie, niemal ją tratując, powinna teraz się cofnąć, ale tego nie zrobiła: – Czy cokolwiek dociera do twojego pustego łba? – parsknęłam prosto w jej pysk.

Cofnęła uszy, po czym odeszła, oglądając się na mnie. Poszła sama tam gdzie praktycznie nikogo nie było z mojego stada, a drapieżniki raczej jej nie oszczędzą. Tylko czekały na taką okazję. Widziałam w oddali, zaczynające dopiero wschodzić słońce i ją jak się kładzie. Podeszłam do niej.

– Wracaj do stada. – Stanęłam nad nią. 

– Co? – Uniosła głowę, zamrugała.

– W okolicy jest mnóstwo drapieżników, a strażnicy pilnują teraz bardziej stada niż terenów wokół niego – powiedziałam bez emocji: – Nikt cię nie ochroni.

– Dra...? – Spojrzała na mnie bez zrozumienia.

– Naprawdę jesteś aż tak głupia?! – krzyknęłam.

– Ja po prostu... Byłam zamknięta. Kilka lat. Skąd mam wiedzieć? – jej ton poszedł nieco w kierunku tego pretensjonalnego. Podniosła się, otrzepała, ruszając w kierunku stada, kulejąc.

– Stój – wypowiedziałam stanowczo, oczekując że się zatrzyma. Nie zrobiła tego: – Nie masz kryształu. 

Już nie zawróciła, ani się nie obejrzała. I dobrze, niech tak będzie. Tak jest lepiej.


[Kometa]


Myślałam że mnie polubi, że coś dla niej znaczę, nie uratowała mnie przecież bez powodu? Choć potem wydała... Nie mogę myśleć w ten sposób, po prostu wiem że nie jest zła, naprawiła swój błąd... Albo zwyczajnie się mylę, przecież nie znam się na koniach. Dopiero czuje się nim naprawdę.

Nigdy tyle nie widziały moje oczy, ani nie słyszały uszy, nie wspominając o zapachach, większości wszystkiego nie potrafiłam nazwać… Wąwóz jest taki mały. Nogi wciąż bolały, a mimo to chciałam dalej iść. Głowa zresztą też, przytłoczona nadmiarem bodźców. Mogłam biec, przed siebie, a nie w kółko. Nie. Będę mogła biec, kiedy moje kopyta… Kiedy… Będzie z nimi lepiej. 

Weszłam do lasu, z mnóstwem różnych drzew, nie tylko tych rosnących blisko wąwozu. Próbując nie myśleć teraz o Ivette… Przynajmniej ona pierwsza zachowała się wobec mnie... Naturalnie? Każdy inny koń, oprócz taty mówił i robił to co mu kazano, jakby nie posiadał własnej woli. Wiem że tylko przede mną musieli się tak zachowywać, bo miałam zostać w wąwozie na zawsze. Ta szara klacz kłamała, na pewno, to nie ma sensu, nikogo nie zabije samą swoją obecnością. Tata przecież mówił żebym im nie wierzyła.

Spojrzałam w niebo: – Dziękuje tato... Że miałeś odwagę mi to wszystko powiedzieć... Gdziekolwiek jesteś... – Znajdowałam jego sylwetkę w kształcie chmur, wyobrażałam go sobie. Choć to nie to samo. Łaskotały mnie łzy spływające po policzkach i szyi

Odkryłam wolną przestrzeń w lesie. Znalazłam się pomiędzy końmi, jeszcze bardziej przytłoczona, tyloma różnymi osobami… Posyłałam każdemu uśmiech, nabierając coraz większej niepewności kiedy ten nie zostawał przez wszystkich odwzajemniony. Śledzenie każdego mojego ruchu, było równie nieprzyjemne. Choć bardziej zwracali uwagę na to że uroniło mi się tych kilka łez, a przecież to nic nadzwyczajnego. 

Nie wiedziałam jak rozmawiać, jakich słów użyć, od czego w ogóle zacząć. Zniknęłam za kolejnymi drzewami... Znów pomyślałam o Ivette, poznawanie jej miałam za sobą i… Potrzebowałam wiedzieć czego się spodziewać.

Tylna noga strzeliła mi w śnieg, trafiając na coś twardego... Zacisnęłam zęby z bólu, niestety opatrunek, choć gruby, nie uchronił przed tym mojego kopyta, potrzymałam je chwilę w powietrzu... Dlaczego one nie chciały mnie słuchać? Są częścią mnie…

Zaburczało mi w brzuchu.

– Spokojnie... Zaraz... Znajdę jedzenie. Właśnie to miałam zrobić... – Rozejrzałam się po drzewach, zatrzymując na dłużej wzrok na tym tuż przede mną. Kora. To też się je... Nie mogę znaleźć niczego innego, więc muszę zjeść to. Ufałam Ivette, nie tak bardzo jak na samym początku, a przynajmniej nie jeśli chodzi o sprowadzanie do mnie obcych koni. Powiedzmy że jej ufam.

Złapałam wystający kawałek skóry drzewa zębami. Zerwanie tego wymagało nieco wysiłku, a ja strasznie ślizgałam się po śniegu... Nie mogłam porządnie zaprzeć się kopytami, po części przez ból, po części przez opatrunki... Zleciałam wkrótce na ziemię...

Mam tyle lat, a zachowuje się jak, jak... Źrebię... Nikt nigdy nie nauczył mnie niczego, oprócz taty, choć mu też zabraniano i grożono. Zbyt rzadko się widywaliśmy. Tak bardzo mi go brak... Znów zebrało mi się na płacz, a co jeśli ta szara klacz miała rację...? Nie, nie. Pokręciłam łbem, sama do siebie, doskonale znam powód i nie mam prawa go zdradzić... Obiecałam.


~*~


Zrobiłam mnóstwo dziur w śniegu. Czymś co przypominało trawę, oby nią było, napełniłam żołądek. Chciałam wracać. Tylko w którym kierunku jest stado? Tyle koni tędy przeszło że nie poznawałam własnych śladów. Poszłam przed siebie z cichą nadzieją że trafię, ale... Chyba się zgubiłam. Wszystkie drzewa wyglądały tak samo. Z nieba zaczęło spadać więcej śniegu. Zasypywał ślady!

Spuściłam głowę. Ivette ma racje, jestem źrebakiem. Ruszyłam dalej, docierając do ogromnej kałuży z unoszącą się ciepłą parą, tata chyba nazwałby coś takiego... Morzem, jeziorem, stawem, w zależności od rozmiarów, to będzie... Jezioro?

– Co tu robisz? – usłyszałam za sobą głos Ivette, nawet nie wie jak się ucieszyłam. 

Zbliżyłam się, uśmiechając się do niej, nie musiała mnie odsuwać, bo sama zrobiłam krok w tył, orientując się że stanęłam za blisko niej: – Zgubiłam się i nie mogłam się znaleźć, ale dzięki tobie już nie muszę się martwić.

– Tylko że cię nie szukałam.

– Nie? Nie wiem jak to robisz, ale jesteś zawsze kiedy cię potrzebuję. Dziękuję…..

– Jesteś bezużyteczna – stwierdziła, weszła do wody unosząc skrzydła. Łzy zawitały mi w oczach, bo to mimo wszystko jednak zabolało. Z drugiej strony woda musi być przyjemna, o wiele przyjemniejsza od tego zimna. Nigdy do żadnej nie wchodziłam. Nadrobiłam to teraz. Szłam za Ivette, dopóki się nie zapadłam.


[Ivette]


Dostała się na sam środek ciepłego źródła lądując nagle pod wodą. Nie wynurzała się. Serce biło mi zbyt szybko, zupełnie bez powodu. Po prostu się zlękłam. Westchnęłam z irytacji. Zanurkowałam, chwytając grzywę Komety i wynurzając jej łeb – z szeroko otwartymi w szoku oczami – na powierzchnię. Same z nią problemy. 

Zakasłała, próbując przy tym złapać oddech. Podparła się o mój grzbiet kurczowo łbem, położyłam uszy niezbyt z tego zadowolona. Mrugała, łzawiąc przy tym i wciąż wykrztuszając wodę. Trzymałam nadal za jej grzywę, już niepotrzebnie.

Wisiała na mnie, pokasłując i sapiąc. Popłynęłam z nią na płyciznę.

– Puścisz mnie w końcu? – parsknęłam, przecież nie może mi zależeć na kalece, w dodatku obcej.

Przesunęła się powoli na brzeg.

– Drugi raz trzymaj się bliżej brzegu, albo w ogóle nie wchodź do wody! – Odpłynęłam od niej.


~*~


Minęło trochę czasu, odpoczywałam przy przeciwnym do niej krańcu ciepłego źródła. Ciągle spięta. Patrzyłyśmy na siebie, dość długo. Z jej oczu spuściłam wzrok na szyję, bo tylko ona wystawała z wody, po zmoczeniu okazała się dość zgrabna. Ciekawe czy reszta jej ciała też taka jest, kiedy wyjdzie wtedy dopiero przekonam się czy to ta zimowa sierść ją tak pogrubiała.

– Dodają ci uroku. – Subtelnie się uśmiechnęła.

– Skrzydła? – zgadywałam.

– Blizny. Musiałaś dużo przeżyć.

– Niesamowite że udało ci się na to wpaść – stwierdziłam nie kryjąc ironii.

– Może jednak nie jestem aż taka głupia? – zapytała z bardziej promiennym uśmiechem, o nic nie oskarżając.

Nie zamierzałam wyprowadzać jej z błędu. 

– Po prostu nie miałam jak poznawać świata w wąwozie… – dodała.

– Nie wpadłaś na to by uciec wcześniej?

– Próbowałam. Nie miałam tyle siły by pozbyć się kamieni. Gdy dorastałam zawsze dodawali nowe… – Patrzyła na góry w oddali: – Jak dorosłam to nikt przez nie już nie mógł do mnie przeskoczyć, nawet tata, zbyt wiele ich dodali. Tata nie mógł też ze mną się już bawić i ograniczyły przytulanie... – Spojrzała na mnie: – On to lubił. 

– Wiele koni to lubi.

– Laguna podawała mi przez nie jedzenie i wodę. Kiedy miałam ten... Ten... Paraliż, to odłożyli kamienie żeby Laguna mogła mi pomóc i wtedy zrozumiałam że jak udam że czuje się gorzej to znów to zrobią. Tak się stało, ale nie umiałam przeskoczyć, nie bez chociażby zobaczenia jak robi to ktoś inny...

– Naprawdę? Nie spróbowałaś?

– Nie zdążyłam… Zauważyli że wstałam i… Ustawili się tak blisko że musiałabym skoczyć na nich. Zawsze byli w pobliżu.

Milczałam, nie mając nic więcej do dodania.

Spojrzała czule w moje oczy: – Już nigdy nie chcę tam wracać. Poza tatą nikt ze mną nie rozmawiał, tak jak ty teraz... – Spuściła wzrok: – Czekałam na niego kilka lat, aż straciłam nadzieje... – powiedziała pozbawionym energii głosem.

– Wyjdź już z tej wody. – Wstałam, czas leciał, musiałam poprowadzić dalej stado. Wyszłam na brzeg, otrzepując się porządnie, kilka razy. Przemyślałam już trasę kolejnej migracji, po drodze może w końcu zbierzemy jakieś samotne konie, bądź grupki koni, które tym razem nadadzą się do walki.

– Nigdy nie było mi tak przyjemnie, nie wiedziałam że woda może być taka... Niebezpieczna, ale przyjemna.

– Wyłaź już – ponagliłam, idąc przodem.

Dobiegła do mnie po kilku minutach. W naszym otoczeniu pojawili się członkowie stada, kłaniali się przede mną z niechęcią, ze zwykłego obowiązku, albo lęku. Kometa zapatrzyła się na dwójkę koni ćwiczących walkę.

– Pewnie jesteś w tym świetna, w końcu przewodzisz stadem, nauczysz mnie? – Przechyliła głowę w ich stronę.

– Przecież ty i tak nie będziesz walczyć, pokonają cię w kilka sekund przez to twoje kalectwo.

– Proszę... – powiedziała to tak jakby od tego zależało jej życie. W pewnym sensie zależy.


~*~


Pokazałam jej kilka ruchów od niechcenia. Była beznadziejna, ciągle lądowała na ziemi.

– Jeszcze... – Wstała szybko, z determinacją w morskich oczach: – Teraz na pewno się uda.

– Wątpię. Poza tym musimy już ruszać... – Zamachnęłam się skrzydłem, o dziwo udało jej się zrobić unik, w trakcie straciła równowagę i upadła.

– Ostatni raz? – Poderwała się.

– Teraz już wystarczy – stwierdziłam, nie chcąc przed sobą przyznawać że... To kaleka i właśnie marnuje na nią czas. Chociaż teraz nikt by jej nie podejrzewał że ma problemy z nogami. Wyglądała normalnie.

– Ruszamy w drogę – zdecydowałam. 


~*~


[Kometa]


Minęło kilka tygodni, a my wciąż przemieszczaliśmy się z miejsca na miejsce. Dołączyło do nas kilkanaście nowych koni, chyba na stałe. Znalazłam zajęcie, które Ivette się nawet podobało, tak przypuszczam. Uczyła mnie walki i, choć nigdy mi tego nie powiedziała, sama widziałam że potrafię coraz więcej. 

Teraz stanęliśmy całym stadem przed górą. Wcześniej nie pomyślałabym że można się na cokolwiek wspiąć, ściany wąwozu nie dałoby się tak pokonać. Wzięłam głębszy wdech, zerkając na Ivette, patrzyła wyzywająco na sam szczyt, przyciskając skrzydła do boków, ruszając ku niemu jako pierwsza.

– Opowiesz mi o swojej matce? – spytałam, idąc u jej boku. Konie mówiły między sobą że zginęła przywódczyni, zdenerwowali się na mnie że w ogóle stałam i na nich słuchałam. Później pytając o to Devona dowiedziałam się że chodziło o byłą przywódczyni, matkę Ivette.

– To nie powinno cię obchodzić. – Zacisnęła zęby przyspieszając, dla mnie temat taty, także był bolesny, a mimo to wolałabym jej wszystko opowiedzieć. A przynajmniej tyle na ile pozwalała mi złożona tacie obietnica...

– Była na pewno wspaniałą... – urwałam na widok jej miny, jakby chciała mi coś zrobić. Westchnęłam. Przyglądałam się trochę stadu, widząc tam klacz bez oka, odruchowo wróciłam do patrzenia przed siebie, a mój oddech spowolnił na moment.

– To normalne? Tutaj można stracić oko, bądź na przykład... Nogę?

– Gdybyś straciła nogę to... Umarłabyś. I tak, można wszystko stracić – odparła skupiając się na drodze. Wczoraj wydawała mi się bardziej otwarta.

Ziemia po jakimś czasie zaczęła robić się jak dla mnie zbyt pochyła. Musiałam wbijać kopyta w podłoże, co przez opatrunki na nich i tak nie działało, ślizgałam się, po kilkunastu krokach całkiem się osunęłam.

– Nie! – Skoczyłam, nie chcąc polecieć na inne konie za mną, jedna z tylnych nóg mi się ugięła, straciłam równowagę, wypadając ze ścieżki w przepaść, Ivette chwyciła mnie za grzywę. Inne konie nas mijały.

Podciągnęła mnie, pomagając sobie machnięciem skrzydeł, nie mogłam znaleźć przyczepności przez opatrunki, które aż sobie zdarłam ślizgając się po zboczu.

– Już wam pomagam – Ktoś zaczął mnie pchać z tyłu, aż wspólnymi siłami wróciłam na ścieżkę. Obejrzałam się na nieznajomego: – Dziękuje...

– Theo, miło cię poznać – powiedział z serdecznym uśmiechem na pysku.

Skrzywiłam się w zdziwieniu: – Jestem Kometa – poprawiając go zmieszana: – Nie Theo.

– Bo to moje imię, przedstawiłem ci się – wyjaśnił rozbawionym tonem.

– A... Ty też masz skrzydła i jesteś taki silny... – Odwzajemniłam uśmiech.

– Ruszamy, pilnuj okolicy – wtrąciła chłodno Ivette, zawieszając przez moment spojrzenie na Theo.

– Spoko. – Wzbił się już do lotu, zniknął w chmurach, stado nas już całkowicie ominęło. Ivette wbiła we mnie gniewny wzrok, buchając powietrzem z chrap. Zastrzygłam uszami, cofając je.

– Nie potrafię się wspinać, robię to pierwszy raz – wyjaśniłam, wstając: – W porządku? – Położyłam łagodnie uszy po sobie. Zacisnęła zęby.

– Nie... – wycedziła.

– Staram się, to trudniejsze niż ci się wydaje... Robicie to od dawna, na pewno... A ja dopiero pierwszy raz...

– Theo ci się podoba? – spytała nagle.

– Sprawił dobre pierwsze wrażenie...

– Nie o to mi chodzi... – przerwała mi: – Jest zajęty i nigdy nie spojrzałby na taką kalekę jak ty...

– Jesteście... Razem?

Zapadła chwilowa cisza, odchyliła skrzydła od boków, poprawiając też ustawienie przednich nóg, wciąż miała zaciśnięte szczęki.

– Ja? Z nim? – spytała kpiąco: – Nie rób mi scen przed stadem! Ruszaj przodem – kazała.

– Ivette...

– I mów do mnie "pani".

– Dlaczego nagle każesz mi tak siebie nazywać? Nie rozumiem, jeszcze wczoraj...

– Rób co ci każe.

– Wolę iść obok ciebie.

– Nie! Będziesz szła z resztą stada. – Zbliżyła się do mnie, prostując się cała… Chyba po to by wydać się wyższa? Byłyśmy równego wzrostu. Stałam jak stałam, nie rozumiejąc jej zachowania. Po co to robi?

– Lubię cię...

– Przestań – wycedziła.

– Nie znam tu prawie nikogo. – Popatrzyłam po innych koniach: – Poza tym miło gdy...

– Idź! – Popchnęła mnie, wywracając. Skrzywiłam się, wstając gwałtownie i odwracając się tyłem do niej, westchnęłam, mając łzy w oczach, dołączyłam do reszty.

– Pomożesz mi? – spytałam losowego konia, kompletnie mnie zignorował.

– Ja mogę... – Podeszła do mnie ciemnobrązowa klacz, miała dziwnie powyginane przednie nogi, położyłam to postawiłam uszy nie wiedząc jak się zachować, cofnęłam się, jedną nogę unosząc lekko nad ziemią, bo może nie powinnam odmawiać i zrobić ten krok ku niej, a nie od niej.

– To boli? – szepnęłam.

– Nie, nie musisz się martwić...

– Bo boli na sam widok... – Wzdrygnęłam się na całym ciele.

– Przepraszam... – Uśmiechnęła się, jakby było jej z tym źle: – Nie mogę z tym nic zrobić.

– Ja...

– Nie przepraszaj jej, to ona powinna – wtrącił się fioletowooki ogier o kręconej grzywie, ten który wcześniej mnie zignorował, teraz się wrócił, ku mojemu rosnącemu zagubieniu. Marzyłam by znów znaleźć się przy Ivette, której zachowania jako tako już poznałam, a i ona wiedziała o mnie wystarczająco dużo by zrozumieć też mnie... 

– Jaka bezczelna – posłał wściekle słowa w powietrze zwracając uwagę kilku koni, resztę kierując bezpośrednio do mnie: – Chyba za długo przebywałaś z Ivette – parsknął, osłaniając klacz.

– Co ona ma z tym wspólnego? Co ja takiego zrobiłam? – Położyłam uszy, moja tylna noga stuknęła o podłoże, bez mojego udziału, potem druga też tak odskoczyła.

– Bo pogardzanie kimś słabszym to nic?! – Wyrwał się do przodu, a ja cofnęłam odruchowo, tak jak nauczyłam się podczas walk, stawiając uszy.

– Ja... Nie to miałam na myśli...

– Nic się nie stało... – wtrąciła ciemnobrązowa, odciągając go.

– Trzymaj się od niej z daleka – zagroził.

Zniżyłam głowę. 

Ivette wyprzedziła mnie nagle, zatrzymując się przed nim: – To ja o tym zadecyduje – niemal wykrzyknęła władczym tonem.

– Nie wolno ci się wtrącać, pani, to sprawa między nami a nią...

– Nie zapominaj że mogę cię wyrzucić! Przeproś ją. – Wskazała na mnie skrzydłem. 

Co? Ale...

– Nie – odparłam błyskawicznie, dodając spokojniejsze: – Nie. To ja przepraszam... Ja... To dla mnie nowe, wszystko jeszcze mnie przytłacza... – Westchnęłam, kładąc uszy: – Nie miałam nic złego na myśli... – Chyba powoli rozumiałam: – Chodziło tylko o to że nie czułam się zbyt… Źle, czułam się źle, bo wydaje mi się że jednak cię boli i cierpisz… Tak w ciszy. To właśnie mnie boli że cię boli. I trochę mnie przeraża... Nie chciałam cię zranić.

– Naprawdę nic się nie stało. – Na pysku ciemnobrązowej pojawił się uśmiech, bardziej pozytywny niż wcześniej.

– I nawet przyjmę twoją pomoc. – Uśmiechnęłam się do niej.

– Może źle cię oceniłem. Chyba że teraz kłamiesz... – powiedział ogier.

– Zostawcie nas same – kazała Ivette.

– Coś nie tak? – Podeszłam do jej boku, milczała. Odeszli kawałek, a trafiła we mnie skrzydłem. Runęłam na oszronioną ziemię w szoku odkrywając że rozcięła mi prawą chrapę, zlizałam krew napływającą mi do pyska, jak i piekącą rankę... To nie był najlepszy pomysł, od razu poczułam metaliczny smak.

– Oczywiście! – wrzasnęła, stając nade mną, zakryła skrzydłami niebo: – Trzymasz ich stronę, jak wszyscy za nic mając to co zrobiłam! Wręcz wolałaś poniżyć swoją przywódczyni w oczach jej poddanych! – Tupnęła kopytem. Wstałam, schodząc na dół, obejrzałam się tylko raz na nią... Ze smutkiem. Myślałam że... Traktowała mnie tak jak ja ją... Lubiła. Nie zatrzymała mnie, więc poszłam... Nie wiem dokąd.


[Ivette]


Wypuściłam z chrap powietrze, składając skrzydła. Po Komecie zostały już tylko niewielkie krople krwi i ślady. Usłyszałam tętent kopyt, ale z przeciwnej strony. Nie zaszczycając swoją uwagą strażnika, parsknęłam jedynie.

– Pani, stado czeka.

– Zatrzymamy się po drugiej stronie góry – oznajmiłam. Zawrócił. Położyłam się, zduszając w sobie krzyk. Patrzyłam na mnóstwo obłoków uciekającej z moich chrap.


~*~


Znalazłam Komete. Martwą, rozszarpaną przez niedźwiedzia, rany jakie miała wręcz dosadnie przypominały o moich bliznach, oświetlał je nikły blask księżyca, tylko je, wszystko dookoła okrywał mrok. Nie czułam nic, jakby to do mnie nie docierało, albo było kompletnie odrealnione. Usłyszałam skrzypnięcie gałęzi, odwróciłam gwałtownie głowę. Gałąź bujała się w dół i górę, nad nią świeciły czerwone ślepia i powoli ukazywała się sylwetka...

Obudził mnie grzmot. Nie ma jej już kilka dni. Zamiast się cieszyć że pozbyłam się tej kaleki, nazbyt często wracałam do niej myślami. Nagle niebo przeciął piorun, oświetlając wszystko dookoła na te parę sekund, w tym Komete. Zlękłam się, rozkładając momentalnie skrzydła. W tym świetle wyglądała jak duch. Otrzepała się z śniegu, kładąc się obok mnie. Długo nie odzywałyśmy się do siebie. Nabrałam wątpliwości że w ogóle tu jest, mimo że czułam bijące zimno od jej zmarzniętej sierści, na własnym odsłoniętym boku.

– Pamiętam jak woda zebrała się po drugiej stronie wąwozu – odezwała się jak gdyby nigdy nic: – Skały odcięły ją całkowicie od mojej części, a mimo to się bałam że spadną prosto na mnie. Przez tą wodę, trochę przeciekały... Tata nazywał to małymi strumykami, mogłam się z nich napić, bez czekania na Lagune...

– Gdzie byłaś? – spytałam. Leżała na tyle blisko że dość dobrze widziałam jej pysk.

– W pobliżu... – Zastrzygła uszami, uśmiechając się do mnie, oparła o mój grzbiet głowę.

– Uderzyłam cię... – powiedziałam to takim tonem, jakbym dopiero teraz to do mnie docierało. Dlaczego mnie to obchodziło? Dlaczego przez tyle czasu zachodziłam w głowę gdzie była?

Zapatrzyła się na koronę drzewa: – Tu jest piękniej niż w wąwozie... – odrzekła sennym głosem, zamknęła oczy, lekko poruszyła tylną nogą, przykrywając ją ogonem.

– To wszystko co masz do powiedzenia? – Spodziewałam się że zacznie mnie obwiniać lub samą siebie, cokolwiek. Westchnęła cicho, zesuwając łeb z mojego grzbietu i kładąc go obok swoich przednich nóg.

– Jutro porządnie poćwiczymy walkę, staniesz u mojego boku naprzeciw naszym wrogą.

Otworzyła oczy, wpatrując się na mnie pytająco: – Co...?

– Myślę że jednak dasz radę... Przepraszam... – Ostatnie słowo szepnęłam, nie znosiłam przyznawać się do błędu i jeśli chciała bym powtórzyła, to nie powtórzę. Powinna to docenić.

Uniosła głowę zbliżając ją tak jakby chciała ją przerzucić przez moją szyję, wyciągnęłam łeb ku niej, zgadzając się na to. Zrobiła to dość gwałtownie, przysuwając się zbyt blisko, stykałyśmy się ze sobą bokami. Zmarzła mimo tak grubej sierści.

– Już przestaje... – obiecała, nim cokolwiek powiedziałam.

– Nie musisz... – zgodziłam się na to z niespotykaną wręcz łatwością.

– Opowiesz mi o czymś ze swojej przeszłości? – Przysunęła się bliżej i od razu zrobiło się niewygodnie, ale z jakiegoś powodu chciałam przylgnąć do jej sierści i posłuchać bicia jej serca – mieć dowód że żyje. Okryłam nas skrzydłami by w końcu się rozgrzała. 

Powiedziałam jej o wszystkim... Nie raz wyrzucając w to cały swój gniew, chciałabym czuć się tak jakbym mówiła to do Feniks, ale ani przez chwilę tak nie było, nie przeszło mi przez myśl by zastąpić Komete, w tamtym momencie, kimkolwiek innym. Uspokajała mnie jej obecność, cały czas mi przytakiwała, jej spojrzenie mówiło że traktuje każde słowo poważnie i jest tu ze mną, a nie przeciwko mnie. Wyrzucenie tego wszystkiego przyniosło nieoczekiwaną ulgę...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz