piątek, 29 października 2021

Wspomnienia cz.2

Nowa wersja – 25.05.2025r.


[Ivette]


Wpatrywałam się w taflę wody, nie widząc w sobie nic przyjaznego, nie mogąc nawet się zmusić do bardziej neutralnego wyrazu pyska, w końcu uderzyłam o własne odbicie skrzydłem. To ich wina, powinni docenić moje starania, tym bardziej że nie zasługiwali na to.

– Lotos! – zawołałam, obracając się. Znalazł się przede mną szybciej niż się spodziewałam. Zupełnie jakby czaił się w lesie obok.

– Słucham, pani. – Schylił głowę.

– Jak granice?

– Na razie nic się nie dzieje, pani – silił się na każde słowo, jakby nie miał już siły.

– Co ci jest? Chyba nie jesteś chory? – Przyjrzałam się mu, nie miał w sobie za grosz energii, stał tak jakby miał zaraz się przewrócić.

– Nie, nie dolega mi żadna choroba. Wątpię byś chciała o tym wiedzieć...

– Nie waż się mieć przede mną żadnych sekretów! – wrzasnęłam: – Albo gorzko tego pożałujesz.

– Chodzi o twoją matkę, pani. Martwię się o nią, to dziwne że nie wróciła...

– Coś jeszcze, nie związane z nią? – wycedziłam.

– Nie.


~*~


[Pedro]


Nie mogłem jej odmówić urody, jak głupi przyglądałem się jasnobrązowym plamką nad jej błękitnymi oczami i po bokach pyska. Dodawały jej uroku. Jej potargana srebrna grzywa i nieco przykurzona – od tego całego pyłu w okolicy – jasnosiwa sierść z ciemnymi odmianami na nogach w podobnym odcieniu co szary pysk. Przyznam że Rosita podobała mi się jak żadna inna klacz. Oszalałeś chyba. Weź się w garść Pedro. Hormony przyćmiewają ci mózg, nie będziesz się związywał z nikim, a nawet próbował, potem sobie podziękujesz. Uwierz mi, nie chcesz więcej cierpieć.

– Za chwilę ich dogonimy – zwróciłem się do Rosity.

Przytaknęła słabo, bez życia.

To bolało. Dlaczego tak bolało? Uwierało gdzieś w piersi. Może dlatego że pamiętałem ją pełną życia, chętną przygód. A teraz przypominała mi mnie jak miałem pół roku – nie licząc tych wszystkich siniaków i ran – kiedy straciłem powód by dalej żyć, bo jedyna osoba która mi została... A zresztą. Odwróciłem głowę, nie patrząc już na nią.

– Jesteśmy – stwierdziłem zdziwiony, naprawdę nie odeszli daleko, jakby spodziewali się że wrócę, albo czekali na mnie, tak dla pewności.

Rodzice Serafiny paśli się obok siebie, podczas gdy ona rozmawiała z Gizą, a Ajiri właśnie zakrztusiła się jedzeniem na widok Rosity.

 Cierń z Hirini osłonili momentalnie Serafine.

– Dajcie już spokój z tą klątwą, gdyby istniała to już dawno zaczęłoby się coś dziać – powiedziałem.

– Skąd możesz to wiedzieć? – spytała Hirini, śledząc każdy ruch, a raczej brak ruchu u Rosity. Stała obok mnie, jakby czekała na skazanie, z wzrokiem utkwionym w ziemi i zbyt głośnym, urywającym się oddechem.

– Nic złego nie zrobiła o ile mi wiadomo.

– Skąd wiesz że nic nie zrobiła? Chaos mogła przed nami wszystko zataić – dodał Cierń.

– Tak mi przykro, Rosita. Nie wiem w co wierzyć, ale wolę nie ryzykować. – Serafina objęła szyję Gizy, odciągając ją od nas, za nimi poszli jej rodzice, Ajiri ruszyła jako ostatnia. 

– Czekajcie. – Zatrzymała ich Giza, wymknęła się Serafinie, obracając się do nich przodem: – Proszę. Ona ma czerwony kryształ, on nie pozwala użyć mocy. 

Nie słyszałem o tym, możliwe że Giza blefowała, ale hej, jak inaczej mielibyśmy ich przekonać?

– To prawda? – Serafina pierwsza się na nas obejrzała.

– Tak – twierdziła Giza.

– Przywódczyni chciała go użyć na Karyme, ale ja bym nie wierzył w jej żadne słowo – powiedział Cierń.

Hirini spojrzała na niego, mrużąc oczy.

– Dowiedziałem się dopiero jak wszystko się wydało – wytłumaczył się.

– Kiedyś w stadzie moich rodziców pojawiła się taka klacz, poznali że to przeklęta, po krysztale. Była bardzo wystraszona, ale nie pozwolono mi się do niej zbliżyć – opowiedziała Giza.

Rosita podniosła głowę, patrząc na nią.

– Co się jej stało? – spytała mnie Serafina.

– Wiem tylko że straciła głos – odpowiedziałem.

– To klątwa... – wymamrotała Ajiri, w trakcie pożerania wszystkiego rosnącego wokół niej.

– Weź ją zbadaj i przestań się w końcu napychać! – Hirini przeskoczyła do niej i wyrwała jej garść trawy i ziół.

– Sama do niej podejdź! – Ajiri połamała brzozowe gałązki jeszcze w trakcie je pochłaniając, Hirini złapała za nie i zaczęły się ze sobą siłować.

– Znasz ją od jej urodzenia…


~*~


[Rosita]


– Odcięli ci język? – spytała szybko Ajiri, zdradzając podenerwowanie.

Pokręciłam głową, jedząc jeszcze zioła, które mi dała na poobijane żebra. Bolało mnie całe ciało.

– Przebili krtań?

Zaprzeczyłam energicznie. Giza stanęła obok mnie.

– Wiem że nie jesteś zła – szepnęła.

Mogłam jedynie spojrzeć na nią z wdzięcznością i kiwnąć łbem. Ajiri, trzęsącym pyskiem dotknęła mojego gardła, poprosiła też bym otworzyła pysk. Uciskała mi mocno gardło, zakasłałam, dusząc się.

– Częściowo sparaliżowana krtań – oznajmiła: – Jeśli to przez zioła z kwiatami jak drobne kuliki, to za kilka godzin powinny przestać działać. 

To nie było pytanie, ale potwierdziłam jej sugestie skinieniem łba.

Ajiri odetchnęła, mogąc już oddalić się ode mnie. Bałam się położyć, pomimo wyczerpania, bo gdybym musiała uciekać nie zdążyłabym wstać.

 Wokół mnie toczyły się liczne rozmowy, a ja nie bardzo potrafiłam za nimi nadążyć. Popatrzyłam na gałęzie drzew, wprost na jaskółkę. Irutt towarzyszyła mi przez całą drogę, ale teraz już skinęła mi głową na pożegnanie i odleciała. Nawet Pedro nie zorientował się że z nami była. Może to i dobrze.

– Wszystko w porządku? – zapytała Serafina, przytaknęłam: – Kto cię opatrzył? – Zbliżyła do mnie chrapy, niemal odskoczyłam: – Sama sobie poradziłaś?

Przytaknęłam.

– Ros, nie chcesz może odpocząć?

– Rosita, jak chcesz to też się położę, inni będą nas strzegli – dodała Giza, jej trochę łatwiej było mi zaufać, więc zgodziłam się przespać obok niej. Muszę się z tego otrząsnąć, być silna, tak jak mama. Ale to nie jest moja prawdziwa mama… 


~*~


– Do-kąd… idziesz? – Mój głos wydobył się z oporem, jakby ktoś mnie podduszał. Ajiri kazała mi go używać jak najczęściej, na początku w ogóle nie byłam w stanie powiedzieć niczego wyraźnego.

Pedro zatrzymał się, oglądając na mnie, był środek nocy, a ja nie mogłam spać.

– Od…chodzisz? – Wiedziałam co do mnie czuje i jak mocno z tym walczy, bał się i ja też się bałam, bardziej niż kiedykolwiek, nie chcę tak się czuć. Cała się trzęsłam, bo byliśmy sami, a on podszedł do mnie, a przecież czułam że nie chce mi zrobić krzywdy.

– Jak widać. Nie przepadam za towarzystwem, jestem raczej samotnikiem.

– Nie…

– Co?

– Nie-nie-prawda…

– No dobra, zostanę dopóki nie dotrzemy do tego stada.

Skinęłam mu głową, zawracając, próbowałam się rozluźnić, ale gdy szedł za mną musiałam na niego patrzeć choćby kątem oka. Martwił się o mnie, musiał zauważyć mój lęk, obejrzałam się kilka razy na niego.

– Zwykle nie jestem wścibski, ale co ci się właściwie stało? To mi nie wygląda na zwykłe pobicie.

– Nic… 

– Moja mama pochodzi z Krwawego lasu. To martwy las, w którym Jupiter, jego synowie i inne ogiery trzymają klacze i je torturują – powiedział nagle, choć nigdy wcześniej nie chciał się ze mną dzielić swoją przeszłością.

– Dlaczego… mi to mówisz? 

Zatrzymaliśmy się, obok siebie, odwróciłam wzrok.

– Pamiętasz kiedy pytałaś o mój naszyjnik? – Zbliżył pysk do swojej klatki piersiowej, patrząc na niego: – To pamiątka po mojej mamie. 

– Znęcali się nad nią?

– Miała chorę serce i często mdlała, wiem że się tam urodziła, jej mama próbowała z nią uciec, ale ci dranie ją dorwali, podczas szarpaniny babcia zgubiła naszyjnik, tata widział wszystko z ukrycia, gdy odeszli z babcią, zabrał mamę, która leżała nieprzytomna i naszyjnik, nie wiem czy uznali ją za martwą czy stwierdzili że zdążą po nią wrócić. Tata się nią opiekował, kiedy dorosła zakochała się w nim, z początku z tym walczył, ale że oboje byli już dorośli, nie spokrewnieni i oboje tego chcieli w końcu zaakceptowali to uczucie i wtedy urodziłem się ja.

– Nadal nie wiem dlaczego mi to mówisz? Sugerujesz… że ktoś… Mi to zrobił?

– Nic takiego nie powiedziałem.

– Pobili mnie! – krzyknęłam, jakbym próbowała przekonać do tego samą siebie: – Przecież widzę jak na mnie patrzycie!

– Mi nie przeszkadzają twoje moce, nie wierze w te historyjki dla źrebaków. Potrafisz po prostu coś więcej ode mnie i tyle.

– Nie mogę w to wszystko uwierzyć… – Popłynęły mi łzy.


~*~


Przedzieraliśmy się przez wysoką, szorstką trawę, ukryła przed innymi moje drżące nogi. Szłam między Pedro, a Gizą. Na końcu ścieżki czekał wysoki, szczupły, z długimi, ciemnymi nogami i bułaną maścią, ogier, a za nim stado. 

– Panie, przyszliśmy prosić o schronienie. – Cierń pochylił przed nim głowę, reszta poszła w jego ślady, w tym ja, czując się wyjątkowo nieswojo, pierwszy raz się kłaniałam przed kimkolwiek. 

– Obrażacie mnie, przyprowadzając tu przeklętą. – Przywódca wbił we mnie wrogie spojrzenie.

– Panie, zapewniam, to zwykła klacz – powiedział Pedro.

– To zdejmij jej naszyjnik.

Pedro się zbliżył, powstrzymałam chęć by się cofnąć, złapał w zęby kryształ.

– Lepiej jak was teraz zostawię. Pozwolisz im wtedy dołączyć, prawda? – Spojrzałam na przywódcę. 

Pedro i tak spróbował zdjąć mi kryształ, jakby ten jeden raz więcej miał coś zmienić. Naszyjnik nie chciał ani odrobinę się przesunąć w górę.

– Proszę bardzo, tylko sprawdźmy kto jeszcze tu ukrywa moce. – Przejechał karcącym wzrokiem po reszcie.

– Z tego co wiem, to już nikt z nas – powiedziała Serafina.

– Sprawdzimy, przynieście kryształy. – Odwrócił się do dwójki klaczy, pasących się w pobliżu. Od razu pobiegły, a ja odeszłam, Pedro do mnie dołączył. Z nikim się nie pożegnaliśmy, ani nikt nie pożegnał się z nami. Zatrzymałam się dopiero jak znaleźliśmy się poza zasięgiem tamtych koni.

– Myślałam że chciałeś być sam?

– Nie ma mowy bym cię zostawił w takim stanie. O ile mi wiadomo masz na dodatek połamane żebra. Co innego jakbyś znalazła schronie w stadzie, wtedy mógłbym spokojnie wyruszyć samotnie w dalszą podróż.

Miałam nadzieję że jeszcze ktoś z nami pójdzie, ale nikt się nie zjawił, a my musieliśmy poszukać jakiegoś schronienia na noc.


~*~


[Ivette]


– Pani, wróciły dwie klacze, za chwilę tu będą. – Przybiegł Fox, pochylił głowę i zaraz po poinformowaniu mnie wycofał się z powrotem do lasu. Poprawiłam ułożenie skrzydeł, widząc jak Serafina prowadzi tu tą kalekę z krzywymi nogami. Nie zamierzałam na nie czekać. Wyszłam im naprzeciw.

Kaleka pierwsza pochyliła głowę, nosiła opatrunki na krzywych nadgarstkach, tylne nogi miała proste. Co z tego? Skoro poruszała się jak jakiś dziwoląg i na nic mi się nie przyda.

– Dziwię się że wróciłaś. – Zmierzyłam wzrokiem Serafine: – Prosto na własną śmierć.

– Nie wiem o czym mówisz, pani, ale nasze stado się rozproszyło. – Dopiero teraz pochyliła głowę: – Potrzebuje każdego wsparcia, dlatego namówiłam też na powrót kilku strażników, czekają na granicy na twoją decyzje, mam jednak jeden warunek. – Podniosła głowę, nie wyżej niż ja. Chociaż wcześniej nie pamiętałaby o tym.

– Warunek. – Posłałam nieprzychylne spojrzenie kalece: – Co? Stado twoich rodziców nie chciało jej przyjąć?

– Nie... – Serafina spuściła wzrok: – I to nie jest ich stado.

– Przyprowadzasz tu zdrajców i liczysz że się z tego ucieszę? Że w podzięce przyjmę to coś?! 

– To coś? Obyś sama zobaczyła jak to jest.

Trzasnęłam ją skrzydłem, powalając na ziemię. Uniosłam skrzydła, do kolejnego ataku.

– Proszę… – Kaleka ją osłoniła: – Nie krzywdź jej, przepraszam że...

– Wynoście się – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

– Seraf tak nie myśli… Poniosły ją nerwy.

– Co nie oznacza że na to nie zasłużyłaś – dodała Serafina. Odsunęłam kalekę, Serafina się poderwała, unikając kolejnego ciosu, trafiłam skrzydłem o ziemię.

– Niech będzie po twojemu, jak wygram… – Zrobiła kolejny unik: – To przyjmiesz Gizę i będziesz ją chroniła, tak jak innych członków stada. 

– A jak przegrasz to spełnisz każdy mój rozkaz, bez jakiegokolwiek protestu.  – Udało mi się trafić w jej nogi, choć tylko się potknęła, zaraz kontratakując.


~*~


[Rosita]


Słońce już prawie zaszło, chciałam poobserwować jak dzień ustępuje nocy i nieco się uspokoić. Zapomnieć na chwilę o problemach, może nawet cofnąć się w czasie, w końcu mogłam poudawać że... Wszystko jest jak dawniej. To wzgórze na którym się zatrzymałam, nawet trochę przypominało nasze. Brakowało jedynie skały i mały lasek z młodymi drzewami na dole się nie zgadzał.

Pedro stanął obok mnie, popatrzyłam na niego, jak w zamyśleniu wpatrywał się w horyzont. Nagle spojrzał w moje oczy. Dłuższy czas nie odwracaliśmy od siebie wzroku. Moje serce pędziło, ale już się nie trzęsłam.

– Może... Przeczeszemy sobie nawzajem sierść? Jak przyjaciele – zaproponowałam.

– Zapomniałem jak to się robi.

Uśmiechnęłam się lekko.

– Co? – spytał zmieszany.

– To proste. – Zaczęłam od jego boku, drapiąc go potem zębami po grzbiecie. Zbliżył ostrożnie głowę, zaczynając naśladować moje ruchy. Podskubując mu delikatnie kłąb, przerwałam w momencie kiedy przypomniałam sobie o bliźnie Feniks, podczas wzajemnej pielęgnacji z nią zawsze pomijałam to miejsce. Pedro też przerwał, zerkając na mnie.

– Coś nie tak zrobiłem?

– Nie... – Wróciłam do pielęgnowania jego lewego boku. Za to on skupił się na moim grzbiecie. Gdy słońce już całkiem zaszło zaczęliśmy interesować się nawzajem swoimi szyjami, badając je z każdej strony. Coraz czulej je skubiąc. Szturchnął chrapami o mój policzek, zatrzymując się. Cofnął się.

– Przepraszam – powiedział speszony.

Przywarłam szybko łbem do jego łba, przesuwając nim po szyi, aby go objąć.

– Rosita...

– Spokojnie, nic nie ma między nami.

– Właśnie. – Oparł głowę na moim kłębie.

– To w ramach przyjaźni. – Był taki ciepły, przyjemnie ciepły.

– Tak.

– Chcę się przełamać właśnie z tobą... – szepnęłam. Mama mówiła że tylko walką da się pokonać lęk, a ja chciałam się jak najszybciej go pozbyć, wrócić do normalności.

– Co mówiłaś? – Udawał że nie dosłyszał.

Złapałam za jego grzywę, nie dając mu się odsunąć, obejmując mocno.

– Zróbmy to co robią zakochane konie, nie żebyśmy byli.

– Absolutnie – odparł zgodnie.

– To...

– Absolutnie nie! – Wyrwał się, pociągając mnie ze sobą, trzymałam się jego zbyt kurczowo. Teraz albo nigdy, albo już zawsze będę się tego bała. I jego. 

Czułam że Pedro też tego chcę i też się boi, że mnie skrzywdzi.

– Dlaczego? Podobam ci się, a ty mi, I oboje tego chcemy.

– Straciłaś rozum. A jak zajdziesz w ciąże? To co?

– Jestem za młoda. Po jednym razie?

– Jesteś szalona. Puść. – Otrzepał się, odszedł. 

Zacisnęłam oczy, nie zamierzając go posłuchać.

– Potraktuj to jako nowe doświadczenie, zero przywiązania. – Poszłam za nim.

– Naprawdę jesteś szalona. – Oderwał mnie od siebie, zbiegając ze wzgórza. Dlaczego tak z tym walczy?


[Pedro]


Zbiegłem ze wzgórza, nogi same mnie poniosły, nigdy nie czułem się tak lekko. To posuwa się za daleko Pedro, choć marzyłem o... Przestań Pedro, hormony ci buzują. Wyprzedziła mnie, skręcając tuż pod moje kopyta, zwolniła, przez tą krótką chwilę patrzyliśmy sobie nawzajem w oczy, nie wiem jak ona, ale ja się zacząłem zastanawiać co kombinuje. 

Zatoczyła sporę koło, przeczesując kopytami bujną trawę, podziwiałem jej rozwianą grzywę i odbijające się gwiazdy w błękitnych oczach. Wróciła przyjemnie ocierając swój bok o mój. Parsknąłem z zadowolenia, odpowiedziała tym samym. Cudowny zapach roznosił się tuż za nią. Pobiegłem jej na spotkanie przy kolejnym okrążeniu. Mijaliśmy się w szalonym galopie tak kilkakrotnie, przy każdym spotkaniu, ocierając się coraz czulej, coraz dłużej, coraz bardziej przedłużając te krótkie momenty i spiesząc się do siebie.

W końcu stanęliśmy na przeciwko, już nie biegnąc dalej, zamiast tego wymienialiśmy się pieszczotami, po szyi i kłębie. Zbyt gwałtownie, co chwilę odrywając łby by zaczerpnąć powietrza. Jej ciepły oddech sprawiał że po ciele przebiegały mi przyjemne dreszcze, ona też drżała, czułem to przy każdym dotyku. Dlaczego nasze ciała reagują w ten sposób?

Przestań Pedro. Ona też powinna. Zbliżałem się do grzbietu. Już dawno. Miałem ochotę dotknąć jej zadu. Ten zapach zaczął uderzać mi do głowy. Potrząsnąłem łbem, parskając i odsuwając się gwałtownie. Szarpnęła mnie za grzywę, dość ostro, jakby jej samej zaczęły uderzać hormony do głowy, a ja jak głupi dałem się jej do siebie przyciągnąć. Podgryzała z namiętnością moją grzywę, nagle schodząc łbem pod klatkę piersiową. Ach!

– Oszalałaś – wysapałem. Czy jej też było za ciepło?

– Nie jesteś ciekaw...? Ani trochę? – sapnęła. Tylko nie po brzuchu.

– Przestań... Dalej się nie posuwajmy, po co? – Nie byłem zbyt przekonujący.

Uniosła głowę – uciekłem od jej spojrzenia – wtuliła ją w moją szyję.

– Ty nie zrobisz mi krzywdy – powiedziała.

Pedro, co z tobą? Pedro nie... Podsunęła swój zad tuż pod mój pysk. To prowokacja!

– Powiedziałem.

Nie, nie, nie. Uśmiechnęła się tylko, łaskocząc mnie w chrapy kołyszącym się ogonem. To takie... No i w tym momencie straciłem do reszty rozum.


Po wszystkim oparła się o mój grzbiet przednimi kopytami, bez ostrzeżenia wywracając w trawę. Miałem nogi jak z ptasiego puchu i nawet jeśli bym chciał nie miałbym sił stawić jej oporu. Znaleźliśmy się w pysk w pysk obok siebie, nasze kopyta ciągle się spotykały. Nie mogłem ich utrzymać przy sobie. Spojrzała mi w oczy z rozbawieniem, kiedy ja byłem autentycznie przerażony tym co zaszło. Wtuliła się w moją pierś, zamykając oczy, drżąc.

– Zimno ci? – Nie bądź głupi, to z tych emocji. Jestem idiotą. Coś ja zrobiłem?! Idiota! Po coś jej uległeś Pedro? Kim teraz dla siebie jesteśmy? Nie możemy być razem, bo wtedy...

– Zraniłam cię...

– Gdzie tam. Dobrze się bawiłem. – Mimo wszystko, wtedy dobrze się bawiłem. W ogóle dlaczego miałoby być inaczej?

– Na pewno? – Spojrzała mi w oczy, wydawała się jakaś... Przygaszona?

Mówiłem ci Pedro byś tego nie robił.

– Na pewno.

– Bo... Moglibyśmy spróbować... – Uśmiechnęła się: – Chodzić ze sobą, tak w ramach rekompensaty. Może to nie jest wcale takie straszne? Gdybyś szanował moją wolność, to ja...

– Nie. – Wiedziałem, klacze już po prostu takie są, mówią jedno, a myślą drugie. Chyba zwariuje przez to jej szalone tempo: – Nie tak się umawialiśmy.

– Tylko dlatego że się boisz? Czuję że tego chcesz…

Straciłbyś ją, zanim zdążyłbyś się nacieszyć waszym wspólnym życiem: – Być razem z tobą? To nie dla mnie.

– Ja też się boje, moglibyśmy nawzajem się wspierać. Gdyby nie wyszło to trudno. Całe życie będziesz sam?

– A ci się podobało?

Przytaknęła, wzdychając i odwracając się do mnie grzbietem. Marna mi odpowiedź, poczułem się wręcz niedoceniony. A chciałem żeby pierwszy raz był wyjątkowy. Co do tej chwili myślałem że był. Pedro, nie powinno ci na tym zależeć. To nic nie znaczyło.


[Ivette]


– Pani! 

– Atakują nas!

 Strażnicy wybiegli z lasu. Poderwałam się. Jest środek nocy! Nie mogła wybrać lepszej pory?! Lotos i Devon przybiegli do mnie prosto ze stada.

– Devon! Wróć tu z końmi gotowymi do walki, i niech jednorożce już uciekają z słabszymi.

– Pani, zastanów się, jest ich dwa razy więcej…

– Nie bądź tchórzem! Ruszaj! Reszta do ataku! – Rzuciłam się jako pierwsza, strażnicy pobiegli za mną, kilkunastu już odpierało atak, zarżałam, wzywając stado, w razie gdyby Devon wciąż tam sterczał.

Tiziana wyskoczyła z krzaków, prosto na mnie, w pysku trzymała kieł pumy, nie miałam miejsca ani czasu do uniku. Przeszył mnie ból w skrzydle, rozcięła je. Wpadła w moje nogi, wywracając mnie w krzewy.

Dostrzegłam plątaninę ciał między drzewami, ogłuszona hałasem uderzeń i rżeń pełen bólu i determinacji. Zbyt wiele koni z mojego stada padało martwych. Lotos tuż obok mierzył się z Tizianą, jej krępa budowa w ogóle nie pasowała do szybkości z jaką unikała jego ciosów i go raniła. Podrywając się zarżałam, dając sygnał do odwrotu. Lotos opadł zakrwawiony na ziemię. Rzuciłam się na Tizianę, odskoczyła, raniąc kłem mój drugi bok. Trzasnęłam ją skrzydłem, trafiła o drzewo, któryś z jej koni wyskoczył ją osłonić. 

– Wstawaj. – Szturchnęłam Lotosa łbem, nie szczędząc przy tym siły. Już nie żył. Trafiłam w jego bok skrzydłem, sfrustrowana. Pobiegłam za członkami stada, obok strażników, pozwalaliśmy się wyprzedzać tym którzy dopiero nas doganiali. Konie Tiziany pognały za nami. Jakby nie widzieli że odpuściliśmy. Strażnicy bronili reszty, w trakcie zginął jeden z nich. Jak śmieli?! Zawróciłam, Devon wybiegł naprzeciw mnie, odłączając się od walczących.

– Pani, co jeśli cię zabiją? Nie ma już nikogo na twoje miejsce. Nie pozwól by Lotos poświęcił się na darmo.

Przycisnęłam uszy do szyi ledwo powstrzymując się żeby się za to na niego nie rzucić. Jak śmiał mi rozkazywać?! Odwróciłam się momentalnie doganiając stado.


~*~


[Chaos]


Cykały świerszcze, zagłuszając oddechy czuwających wokół koni. Trapiło mnie pragnienie tak silne że nie przestawałam myśleć o wodzie, ani kopać w wyschniętej ziemi, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę że nie odnajdę ani jednej kropli.

 Otrzymywałam parę łyków co drugi dzień, tak abym za szybko nie umarła. Byłam nieustannie na skraju odwodnienia. Głowę zawinęli mi w materiał. Nie spałam zbyt często, a język zdążył mi wyschnąć. Ciało piekło nieustannie. Na początku. Później ból przypominał obdzieranie ze skóry, aczkolwiek ani nie zająknęłam. I nie doczekają się tej chwili. Chodziłam po własnych włosach, które mi powyrywali z ogona i grzywy.

Żar słońca najpierw poszarzał sierść, by potem jej stopniowo pozbawiać, ubywało jej najwięcej w miejscach najgorszych poparzeń. Na bokach, szyi i grzbiecie. Teraz, gdy zaszło, jakoś przysnęłam, przebudzona krótkim krzykiem. Poczułam zimne powietrze wokoło, zanim otworzyłam oczy.

– P-pani? To ty? – szepnęła Karyme, stając obok i oglądając się nerwowo na lodowe bryły, w których uwięziła wrogie konie. Przytaknęłam.

Zaczekała aż wstanę. Napięłam mięśnie, niwelując o połowę ich drżenie. Powoli podciągnęłam się przednimi nogami do góry, by potem unieść resztę ciała. Kręciło mi się w głowie, a oczy jakby chciały się wywinąć na drugą stronę, w każdej chwili mogłam zemdleć. W ciągu ostatnich dni zdarzało się to wielokrotnie.

– Masz wodę? – spytałam przez wyschnięte gardło, prawie niesłyszalnym szeptem. Cofnęła się, zamroziła ziemię, roztapiając tafle lodu swoją drugą mocą. Pijąc, pozostawałam czujna. Otoczyła nas mgłą. Ta woda, wytwór jej mocy, nie gasiła pragnienia, aczkolwiek próbowałam wmówić sobie że jest inaczej.

– J-ja... Szukałam Rosity i... – szepnęła, oglądając się gwałtownie za siebie: – Idziemy do kry-jówki?

– Prowadź.


~*~


Wiedziałam już gdzie zmierzamy. Tym razem nie szłam wyprostowana, jak zawsze, nie widząc sensu bym dodatkowo marnowała na to siły. Nie jestem już niczyją przywódczynią. Karyme stawała co chwilę, oglądając się pełna lęku. Pot ściekał po mojej sierści, z wysiłku i bólu. Wszystko rozmazywało się przed oczami.

 Zeszłyśmy przed wejście do jaskini zaklętych, przekraczając jej próg.

– Kogo ty przyprowadziłaś? – spytała z rozbawieniem Kirian, zaczęła się śmiać: – To w ogóle koń?

Rozejrzałam się za miejscem do odpoczynku, niewzruszona. Karyme otoczyła ją lodowymi kolcami, Kirian zamilkła natychmiast. Po ciałach ich stada nie pozostał ani jeden ślad, wyczyścili nawet skały od krwi.

– Ej! – krzyknęła Kirian: – Jesteśmy po tej samej stronie!

– Kirian, idź odpocząć, teraz ja czuwam. – Thais przyszła nagle z wnętrza jaskini, zakończonej tunelem. Stanęła jak wryta na nasz widok. Karyme momentalnie cofnęła lód od Kirian.

– Karyme, co to za klacz? – spytała Thais, przyglądając mi się dokładnie. Nagle spojrzała na mnie wrogo, najwyraźniej orientując się kim jestem. Sztylet wyfrunął z jej opaski na szyi. Karyme zatrzymała go w bryle lodu. Pionowej i chudej jak pień młodego drzewa. Uwięziła ostrze w środku. Kryjąc się za mną, niczym wystraszone źrebię, które właśnie zbroiło.

– Zo-zostaw ją... – wymamrotała.

– Wiesz co ona mi zrobiła! – Thais chwyciła wystającą rączkę sztyletu w pysk, wyrywając go z lodu.

– Wiesz dlaczego tak cię potraktowałam. Sądzisz że ciągłe ataki na siebie nawzajem, mają jakikolwiek sens? – odezwałam się bez jakichkolwiek emocji w głosie. Siłą woli utrzymywałam na pysku neutralną minę. Nie zdradzając jak silny ból odczuwam.

– Poza tym nie zabijamy zwykłych koni, pamiętasz? – dodała Kirian: – Nawet takich które nie wyglądają jak koń powinien. – Uśmiechnęła się do mnie z rozbawieniem.

 Thais nie powiedziała już ani słowa, stanęła przy jednej ze ścian zjadając roślinę o żółtych drobnych kwiatach, ignorowała wszystkich wokół. Kirian ruszyła do tunelu. Karyme też gdzieś zniknęła. Wróciła chwilę później niosąc czarną płachtę, z tego samego materiału co opaska Thais.

– Pani... – Zarzuciła mi materiał na grzbiet.

– Nie potrzebuje tego – oznajmiłam.

– Lepiej się poczujesz, pani – szepnęła.

– Nie muszę niczego ukrywać. – Strzepnęłam z siebie materiał, wychodząc na chłodne, nocne powietrze. W środku zaczynałam się powoli dusić. Karyme podniosła płachtę, wychodząc za mną, po kilku krokach ją upuściła.

– Wiesz gdzie jest Rosita, pani? – spytała.

– Niestety nie, nie znalazłam jej. – Zamknęłam na krótki moment oczy.

– Z-zostań tu, mogę ci pomóc, pani... 

– Mów mi po imieniu, już nie jestem przywódczynią. – Pamiętam jak była mała, właściwie zajmowałam się nią i Rositą równocześnie, zwłaszcza wtedy gdy ćwiczyły swoje moce, spała z nami, mogłaby z powodzeniem uchodzić za moją przybraną córkę, albo przybraną siostrzenice. Chyba nawet jej poświęcałam więcej czasu niż Ivette, czy... Feniks... To niczego nie usprawiedliwia. Nigdy nie byłam dobrą matką, ani przywódczynią. Nie potrafiłam wybrać, próbowałam to ze sobą jakoś pogodzić, właściwie musiałam.

– Chodź do mnie. – Uniosłam głowę, a gdy się zbliżyła, przyciągnęłam ją do siebie, wzdrygając się, a jednocześnie doznając ulgi przez jej ujemną temperaturę ciała. Przyległa cała do mnie.

– Mogłabym spróbować... Pokryć ci rany szronem... – Odsunęła się już: – A-ale... boję się że się nie uda.

– Karma, lek. – Kirian wychyliła głowę z jaskini. Karyme spuściła wzrok, zawstydzona, kryjąc głowę za bujną grzywą.

– Będę tutaj – obiecałam.


~*~


[Rosita]


Pedro dołączył do mnie podczas tarzania się w wilgotnym piasku, jeszcze nie błocie, chyba nigdy już nie będę się w nim tarzała, zawsze będzie mi się kojarzyć z Isonem…

Kiedy skończyliśmy, oparł na mnie głowę. Przez całe ciało przebiegły mi dreszcze. Wstaliśmy w tym samym czasie, bok przy boku.

– Masz ochotę na małe iskanko? – Wiedziałam że miał na myśli zwykłe czułości między przyja... Znajomymi, jakby nas nazwał. Unikał aż zbyt przesadnie by nie dochodziło do czegoś więcej. Przez co nie dawał mi o tym zapomnieć.

– Ja... Nie dzisiaj. – Bałam się spojrzeć na niego, utknęłam wzrokiem na jednej ze skał, które leżały tutaj całymi grupami. Oddalone od siebie o kilka kroków, występowały w większych ilościach niż jakakolwiek roślinność, ale za to niezbyt twarda, ale też nie za miękka ziemia nadawała się idealnie do chwili relaksu. Po to się tu zatrzymaliśmy.

– Rozluźniłabyś się trochę, przy okazji ja...

– Nie. – Niemal krzyknęłam, odskakując i obracając się przodem do niego.

Patrzył na mnie zdziwiony.

– W porządku. – Oddalił się.

Uszy mi opadły, gdy patrzyłam za nim.


~*~


Pedro całą drogę zachowywał ode mnie troszkę większy odstęp niż normalnie. Otaczały nas różne drzewa, a ścieżka, po której szliśmy była szeroka i piaszczysta.

– Coś nie tak? – spytał, patrząc na mnie.

– Nie, dlaczego? – Spojrzałam mu w oczy.

– Ostatnio jakoś tak... Trzymasz się z dala.

– To ty trzymasz się teraz z daleka.

– Nieprawda, jak się zbliżam to ty się odsuwasz, a nie ja.

– Wydaje ci się.

Skręciliśmy, nie chcąc zboczyć ze ścieżki. Nasze cienie znalazły się przed nami. Mój wydawał się mieć zaokrąglony brzuch. Spojrzałam po sobie. On był zaokrąglony. Stanęłam.

Jestem w ciąży... Z Isonem... Nie! To musi być źrebię Pedro, ale… Wtedy brzuch byłby mniejszy. 

– Może jednak? – spytał Pedro, jakby usłyszał moje myśli.

– Wszy… Wszystko w porządku – zapewniłam, nogi mi się trzęsły. 

– Nie wyglądasz jakby było. Na pewno?

On nic nie wie o Isonie… Nic mu nie powiedziałam, a sam nie pytał. Pomyśli że to jego źrebię… Nie mogę mu tego zrobić… Ale nie chcę by ktokolwiek o tym wiedział. A co jak nie przeżyję ciąży...? Mam jeszcze tyle przed sobą. Dlaczego zamiast lepiej, jest tylko gorzej? 

– Tak, chodźmy dalej. – Uśmiechnęłam się na siłę. Ruszyłam, tym razem nie obok, a za Pedro. Spory kawał za nim.


~*~


[Ivette]


Ajiri nie błagała co prawda o powrót, ale i tak wróciła. Od razu kazałam jej nauczyć kilka innych koni wszystkiego co musi wiedzieć opiekun zdrowia, jeszcze śmiała marudzić że da radę uczyć tylko jedną osobę na raz. Niech będzie, choćby miała każdego uczyć po kolei. Unikałyśmy się wzajemnie, inaczej znów bym ją wyrzuciła, doprowadzała mnie do szału swoją niekompetencją.

Tiziana odpuściła. Niedługo spadnie śnieg, pewnie dlatego. Ciemnoszare chmury już na to wskazywały. Theo właśnie z nich wyleciał. Lądując przede mną.

– Pani. – Ukłonił się, z niemal niewidocznym uśmiechem.

– Znalazłeś Rosite?

– Skąd pomysł…?

– Bądź poważny, myślisz że nie wiem gdzie znikałeś na całe dnie? Leciałeś jej szukać.

Wziął głęboki wdech: – Taak... – Wypuszczając z siebie powietrze, spoważniał nieco: – Ale jej nie znalazłem. Mógłbym ci jakoś pomóc?

– Pilnuj wszystkiego z powietrza. – Powinnam się cieszyć że jej nie ma. Ani mojej zdradzieckiej matki, ale... 

– Nie ma sprawy. – Nie zabrzmiał tak entuzjastycznie jak zwykle. Już nie był taki chętny jak zwykle, jakby jego zapał powoli gasł. Nie próbował też mnie zaczepiać przez ostatnie miesiące, nawet nieszczególnie posyłał mi te swoje durne uśmiechy. 

Nikomu już na mnie nie zależy.


~*~


[Rosita]


Pedro poszedł się rozejrzeć. Brodziłam wśród mnóstwa kolorowych liści, szukając pod nimi jedzenia. Nie umiałam się na tym skupić. Ciągle myślałam o ciąży. Boleśnie uświadamiając sobie że to dzieje się naprawdę, że Ison naprawdę mi to zrobił… Za każdym razem jak się budziłam brzuch nie znikał, nie był snem, stawał się coraz większy… 

Usłyszałam jak ktoś pokonuje liście, skacząc przez nie. Zamarłam w bezruchu, stawiając czujnie uszy. Pedro. Nadrobił tak całą drogę jaką pokonałyśmy. Niósł w pysku naszyjnik z niebieskim kryształem. 

– Może trzymając go da się zdjąć twój? – Podszedł. Zbliżył kryształ do mojego kryształu. Zamknęłam oczy, jakby to miało pomóc. Czując jego oddech na własnej szyi, odskoczyłam.

– Co jest? – niemal krzyknął z zaskoczenia, spiął się, czujnie obserwując okolice.

– To tylko pogorszy sprawę – rzuciłam szybko.

– Masz na myśli kryształ czy mnie? 

– Kryształ, tych kryształów nie łączy się razem.

Czułam że mi nie uwierzył. 

Odłożył naszyjnik z niebieskim kryształem, a i tak nie pozwoliłam mu się zbliżyć do siebie na krok, ciągle cofałam się przed nim, nie rozumiejąc własnego lęku, po prostu nie chciałam by mnie dotykał, ani nawet na mnie patrzył. To przez ciąże? 

– Co się dzieje? Tylko nie mów że nic. – Martwił się, czułam to i widziałam w jego szarych oczach. Chwilami miałam wrażenie jakby stał przede mną Ison… 

– Sama spróbuję. – Sięgnęłam po kryształ, w ostatniej chwili usuwając się z drogi Pedro, gdy zrobił krok ku niemu.

– Chodzi o ciąże? 

– Jaką… ciąże? – Znów się cofnęłam.

– Ale wiesz że sama mnie do tego namawiałaś? Chociaż ci mówiłem czym może to grozić – mówił spokojnie, ostrożnie wypowiadając każde słowo: – Głupi byłem, ale ty też… To nasza wspólna wina. 

Załkałam nagle, kręcąc łbem: – Skąd... możesz... to wiedzieć?

– Przecież widzę twój brzuch... 

– Nie chciałam tego...

– Rosita, proszę cię... Nie zrzucaj całej winny na mnie... – Nie oskarżał mnie, ani nie podnosił głosu, cały czas mówił spokojnie, dlaczego coraz bardziej się go bałam? 

– Jest Isona! – krzyknęłam, wycofałam się gwałtownie, wpadając na drzewo zadem, choć sam nie zrobił żadnego ruchu, wpatrywał się tylko we mnie z coraz bardziej zaniepokojoną miną. 

– Nie jest twoje… – szepnęłam.

– On cię skrzywdził… – Położył uszy, skręcając nagle w bok, zaczął chodzić w tą i z powrotem, nie wiedziałam jak to rozumieć, nic nie wyczułam: – Przodkowie, jaki ja jestem ślepy!

Drżąc, przywarłam do drzewa.

– Zabiję drania, no nie da się inaczej. 

Spojrzałam na Pedro, nie mogąc powstrzymać nagłego płaczu.

– To nie twoja wina – brzmiał jednak jakby to była moja wina. Nic nie czułam, naprawdę straciłam dostęp do jego emocji.

Wszystko we mnie krzyczało żebym uciekała. Co się ze mną dzieje? Dlaczego nie czuję…?

– Jak mam ci pomóc?

Nie odpowiadałam, szlochając. Zostawił kryształ na kupce liści. 

– To nie jest twoja wina, a on pożałuje za to co ci zrobił. Obiecuję.

– On… Nie żyje… – Cofnęłam uszy.

– I bardzo dobrze.

– Proszę, nie mów tak.

– Nie żałuje drania, taki nie zasługuje na drugą szansę.

– Myślał że… Że zabiłam mu brata…

– Normalna zemsta to nie była. Przepraszam cię, Rosita, za to wtedy… Byłem ślepy na twoje cierpienie.

– Nie przepraszaj, chciałam tego. Może podświadomie wiedziałamn już wtedy o źrebaku i próbowałam sprawić by było twoje… Kochałam cię, a przynajmniej się w tobie zauroczyłam.

– A teraz już ci przeszło?

– Nie wiem, nie wiem co czuje…. Na pewno lęk, ciągły lęk.

– Będę trzymał się na dystans, jak będziesz chciała to sama do mnie podejdziesz. Spróbuję coś wymyślić… 

– Tylko co?

– Sam nie wiem, ale jestem tu z tobą, będę cię wspierał tak jak najlepiej potrafię i nigdzie się nie wybieram.

Już więcej nie rozmawialiśmy. 

Czekałam aż zaśnie, to nie sprawiedliwe, nie powinnam mu tego robić, nie jemu, ale to było silniejsze ode mnie. Uciekłam. Czułam się tak jakbym go wykorzystała, bo prawie to zrobiłam…


[Ivette]


Po dotarciu na wąski szlak górski, mieszczący właściwie ledwo mnie, przyległam cała do zbocza na chyba już godzinę, bo nie chciałam zawrócić, a jednocześnie nie zmusiłam się jeszcze by wejść wyżej aż na sam szczyt. Smagana przez wiatr, z bolącym brzuchem i bokami, od wbijania w nie skrzydeł. 

Na dole, po drugiej stronie, w lesie, rosnącym na tej górze, pasło się stado. Oczywiście pod tą całą warstwą chmur.

– Pani! – Usłyszałam wołania Theo, jego sylwetka mignęła pod chmurami: – Jesteś tam?

Serce podeszło mi do gardła, wolałam już patrzeć prosto, nie w dół. Zacisnęłam zęby, robiąc krok do przodu.

– Ivette! – Poleciał teraz w drugą stronę, widziałam kątem oka. Najwyraźniej muszę już teraz spaść, inaczej nigdy nie nauczę się latać i nie przezwyciężę tego głupiego lęku. Oderwałam skrzydła od boków, zaraz na powrót ciasno je składając. Posunęłam się dalej w przód, z dudniącym nieprzyjemnie sercem, gdy przechyliłam się lekko w stronę przepaści odruchowo rozłożyłam jedno ze skrzydeł, odzyskując równowagę. Gdybym odepchnęła się drugim...

– Iv! – Theo wynurzył się z chmur, wzlatując ponad nimi, rozglądał się na boki, aż w końcu spojrzał w górę: – Jesteś. – Wzleciał na moją wysokość, uśmiechając się jak głupi: – Wiedziałem że cię znajdę.

A ja naprawdę myślałam że mu przeszło. 

– Co ci mówiłam? Nie masz tak do mnie mówić – wycedziłam.

– Wybacz... Trochę mnie wystraszyłaś, zniknęłaś na tak długo.

– Mówiłeś kiedyś że zrobisz dla mnie wszystko, prawda? – Napuszyłam pióra, niechętnie sobie o tym przypominając.

– Z chęcią, o ile to możliwe…

– Zrzuć mnie.

– Nie… – odpowiedział zaskoczony, szybciej unosząc skrzydła przy pełnym machnięciu nimi..

– Rób co każe, chyba że na nic były te twoje obietnice! – krzycząc na niego rozpostarłam skrzydła, widząc przepaść zakręciło mi się w głowie i szybko oparłam się o ścianę.

– Dla ciebie to nie znaczy przeciwko tobie…

Zeszłam w dół, stawiając uważnie kopyta. Mam dość, drugi raz spróbuje w nocy, bez świadków. Albo polecę albo zginę. Nikt nie będzie mnie upokarzał.


~*~


Wróciło parę koni, które odeszło jeszcze przed opuszczeniem naszego terytorium. Ostatecznie przyjęłam nawet tych, których kilka miesięcy temu przyprowadziła Serafina. Nie miałam innego wyjścia jak skrupulatnie odbudowywać liczebność stada. Tylko tak zgładzę stado Tiziany. 

Wszyscy wydawali się dziwnie nieobecni, nie zauważyli nawet że wróciłam, wokół panowała martwa cisza. Skubali od niechcenia trawę, w większości. Devon podszedł do mnie z rezygnacją wymalowaną na pysku.

– Nie sądziłem że do tego dojdzie – powiedział do ziemi, zamiast mnie.

– Dojdzie do czego?

– Twoja matka... – Urwał.

– Co? Wróciła?

– Jest... – Znowu zamilkł.

– Powiedz w końcu! – wrzasnęłam. Nie potrafił wydusić prostej rzeczy.

Przełknął ślinę, spuszczając łeb do samej ziemi, westchnął.

– Wróciła i jest ranna? Boicie się że jej nie przyjmę? Niech będzie, możecie jej pomóc, ale nie chcę jej widzieć. – Już zamierzałam iść.

– Ona nie żyję, pani.

Zamarłam w bezruchu, wszystko tak nagle spadło na mnie… 

– Tiziana ją porwała dobre kilka miesięcy temu, a teraz... Kiedy wybuchł pożar zginęła, wraz z paroma końmi od Tiziany, którzy ją pilnowali...

Przetarłam łzy. Pamiętam jakby to było wczoraj, zostawiła mnie i stado, a ja jej nie szukałam, nie chciałam w ogóle widzieć, nie wierzyłam że ktoś tak silny jak ona może zginąć.

– Pani…? Nic nie powiesz?

Wbiegłam z powrotem na górę.

– Pani! – Devon ruszył moim śladem.

– Zostaw mnie! – Zepchnęłam go, przeskakując z pomocą skrzydeł do groty wydrążonej w górze, tam się zaszyłam. Tam gdzie żaden koń nigdy się nie dostanie. Zapatrzyłam się w ścianę, nie wierząc że to mogło się stać. Pozbywałam się coraz to nowych łez, w końcu przegrywając. Zapłakałam, okrywając się cała skrzydłami, by oddzielić się zupełnie od świata. Co ja zrobiłam?! Dlaczego jej nie szukałam?! Trafiłam skrzydłem w ścianie, pozostawiłam na niej krwawy ślad…


~*~


Kiedy mijał drugi dzień w jaskini, na wieczór przyszedł Theo, stanął w wejściu, opierając się o nie. Kazałam strażnikom trzymać wszystkich z daleka.

– Już ci lepiej? – spytał.

– Wyjdź – wycedziłam, do tej chwili nie ruszyłam się spod skrzydeł, dopiero teraz się odsłoniłam, by nie pomyślał że jestem słaba. Poderwałam się, wypychając go na zewnątrz. Sypał śnieg. Topił się w zetknięciu z moją rozgrzaną sierścią.

– Nie powinnaś teraz być sama, na pewno jesteś głodna. – Theo podał mi jakieś marne resztki trawy, choć pewnie to wszystko co mógł tutaj znaleźć.

– Sama sobie coś znajdę. – Złożyłam skrzydła, odwracając od niego głowę, ani nie spałam, ani niczego jeszcze nie jadłam i póki co nic nie przełknę: – Niedługo wyruszamy, lepiej zajmij się czymś pożytecznym i sprawdź okolice. – Przetarłam z wściekłością łzy. Tiziana długo nie pożyje, przysięgam: – I… Znajdź Rosite i sprowadź ją tu z powrotem.

– Jesteś pewna? – Zamrugał, beznadziejnie ukrywając swój pojawiający się na pysku uśmiech.

– Jej moc teraz się przyda. – Weszłam do środka. 

Chcę wiedzieć czy chociaż ona żyję. Powinnam ją znienawidzić, ale... Muszę wiedzieć.



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz