piątek, 22 października 2021

Wspomnienia cz.1

 [Chaos]


Przez ostatnie dni bezowocnych poszukiwań kompletnie straciłam apetyt, pilnując jednakże czy zjadam odpowiednie porcje, zmuszałam się do snu, który natomiast nie przychodził tak łatwo. Jeszcze przed świtem przeczesywałam kolejne tereny. Po wschodzie słońca, przy posiłku, córka zjawiła się nagle między drzewami.

– Rosita... – zawołałam. 

Uciekła. Pobiegłam za nią na małą leśną polanę. Stała na jej końcu naprzeciwko drzew, tyłem do mnie. 

– Przepraszam. Przypuszczałam że będzie ci ciężko znieść prawdę, jak i twoim siostrą, aczkolwiek to nie był główny powód, tylko... Obawiałam się że cię stracę, że twoja matka kiedyś wróci i już cię nie zobaczę. Prawdopodobnie nigdy nie byłabym gotowa, aby ci to powiedzieć. Od prawie samego początku byłaś i jesteś moją córką.

Popatrzyła na mnie jednym okiem, nagle nogi oplotły mi ciasno grubę łodygi, wspinając się po brzuchu, zadzie i szyi, uniemożliwiały jakikolwiek ruch.

– Irutt. – Posłałam jej chłodne spojrzenie. Przemieniła się w jaskółkę, wzbijając się w powietrze wydała z siebie głośny świergot. Po krótkiej chwili przybiegły konie od Tiziany, wśród nich dostrzegałam nowe pyski. Bez wątpienia Irutt pomogła im zorganizować wsparcie, bądź po kryjomu przyjmowali, wbrew umowie, inne konie do stada. Vumbi przeszedł dumnie przez środek roztępującego się tłumu.

– Nawet nie wiesz ile czekaliśmy na tę chwilę. – Uśmiechnął się złowrogo, a jednocześnie tak jakby miał się popłakać: – Tyle krzywd... – wyszeptał.

– Vumbi, wiesz że sam jej nie pokonasz – zatrzymał go głos Tiziany. Szła tuż za nim, jej niska postura sprawiła że całkowicie ją zasłonił.

Zawrócił, stając przy jej boku.

– Chaos, musisz zapłacić za to co zrobiłaś – zaczęła Tiziana. 

– O co mnie oskarżasz? – spytałam, widząc Irutt, w postaci Rosity, niedaleko nas.

– Nic ci ona nie mówi? – Tiziana wskazała na nią łbem. Irutt wróciła do swojej postaci, stojąc wyprostowana, z luźno zwisającym ogonem, zakręconym na końcu, mierząc mi prosto w oczy, spojrzeniem przepełnionym nienawiścią.

– Nic jej nie zrobiłam.

Tiziana złapała w pysk kieł pumy, wiszący wcześniej na jej szyi w formie naszyjnika, wzniosła go wysoko, dając znak innym. Rzucili się na mnie całą grupą.


~*~


[Ivette]


– Jesteś naszą nową przywódczynią, pani. – Devon tkwił w pokłonie.

– Kim jestem? – Podniosłam się, czując nieprzyjemne mrowienie przechodzące po całym ciele. Przeszyłam wzrokiem piątkę strażników ustawionych przy głazie z pochylonymi łbami, cofnęli się. Jeden z nich przełknął ślinę.

– Co z matką?

Czy ona…?

– Porzuciła nas, dla Rosity, dla Przeklętej. – Wziął głęboki oddech. 

Więc już wiedzą.

Patrzył na mnie zdziwiony, mówiąc: – Rosita nigdy nie była twoją siostrą ani córką Chaos. – Wstał. Jego słowa dźwięczały mi w uszach. Moje skrzydła zawisły po bokach, niemal bezwładnie, czubkami lotek dotykając ziemi. Mówił coś dalej, nerwowo wskazując na piątkę strażników. Jak ona mogła mi to... Zrobić?!

 – ..wykonywali polecenia twojej matki. Zioła niedługo... – A on nadal nie zamykał pyska.

– Przygarnęła ją?! – Uniosłam skrzydła, obijając nimi o własne boki, zacisnęłam z całej siły zęby, buchając powietrzem z chrap.

Przytaknął powoli, robiąc krok w tył: – Chaos kazała...

Odwróciłam się momentalnie, zadem do niego, odskoczył, jakby spodziewał się ataku. Zamachnęłam skrzydłami, zatrzymując je w połowie, chciałam krzyknąć w głos, chciałam żeby ta jaskinia w której mnie zamknęła rozsypała się w pył, jak wszystko w co wierzyłam. Powinnam była się domyślić. To takie oczywiste! Nigdy nie byłyśmy ani odrobinę podobne. Nienawidzę jej.

– Ehem... – odchrząknął Devon: – Chaos kazała nam to przed wami ukrywać...

– Nienawidzę jej – szepnęłam.

– Co?

Zaraz...

– Inni wiedzieli?! – Przewróciłam go, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, wbijając w jego szyję przednie kopyto: – Ty. Wiedziałeś?! – wycedziłam. Dusiłam go krótką chwilę, potem puściłam, odbijając się od niego przednimi nogami, przyjął to z stęknięciem, kasłając.

Odsunął się z lękiem w szeroko otwartych oczach: – Pani, ja... Ja ofiaruję tobie swoją lojalność i wierność. Pamiętaj o tym. Twoja matka nas zdradziła.

– Pytałam czy wiedziałeś?! – wrzasnęłam, stając nad nim.

– Tak, kazała wszystkim koniom, które były tego świadkami, milczeć – Wstał, wycofując się: – Dopiero teraz gdy wszystko się wydało...

– A ja?

Zamilknął.

– Też mnie przygarnęła? – Zbliżyłam się, w końcu dotknął zadem skały, nie mając już gdzie uciekać.

– Nie, nie. Feniks i ty, pani, jesteście jej rodzonymi córkami.

Trzasnęłam skrzydłem blisko niego, zacisnął oczy, nieruchomiejąc. Kochała bardziej jakąś przybłędę ode mnie? Trafiłam raz jeszcze w skałę i jeszcze. Muszę się jakoś uspokoić. Tylko jak?! Zbyt szybko wciągałam i wypuszczałam powietrze z płuc. Podrzuciłam ogonem, włosy smagnęły po moich zadnich nogach, wystrzeliłam jedną z nich prosto w ziemię, obracając się do piątki strażników.

– Do jaskini! – Zaszarżowałam na nich, zrobili co kazałam, stanęłam w wejściu, patrząc na każdego z osobna morderczym wzrokiem: – Za to czego się dopuściliście nigdy stąd nie wyjdziecie! – Przecięłam skrzydłami powietrze: – Na co czekasz?! – rzuciłam w stronę kulącego się przy skale zastępcy.

– Oni tylko spełniali polecenia twojej...

– Już!

Zawołał dwójkę innych strażników, zasunęli głaz. Sam podszedł do mnie.

– Co zamie...

– Skoro wyrzekła się własnej córki to ja także się jej wyrzekam! – Ponownie machnęłam skrzydłami, tym razem do tyłu, zarzucając je sobie na grzbiet i odchodząc kawałek. Devon mnie dogonił.

– Nikt o tym nie wie pani – szepnął: – I gdyby się dowiedzieli...

– Jak to? – Podniosłam mu głowę skrzydłem, wysoko do góry, musiał wspiąć się na tylnych nogach.

– Opanuj się trochę, pani, proszę. – Jego źrenica wskazała na grupę strażników, idącym ku nam. Złożyłam skrzydła, zbyt mocno wciskając je w własne ciało. Devon wylądował na wszystkich czterech nogach. Stanęli kilka kroków od nas, pochylając łby.

Dlaczego?! Za każdym razem wybierała ją! Jestem lepsza! Jestem z jej krwi! To zwykła przybłęda! To przez jej moc? 

– Zejdźcie mi wszyscy z oczu! – wrzasnęłam, zaciskając z całej siły zęby, poczułam aż ból w szczęce. Gdy zniknęli z pola widzenia, runęłam na ziemię, zmiotłam jednym ciosem skrzydeł piach i wszelkie kamienie i skalne odłamki.


~*~


Devon opatrywał mi skrzydła, przebywałam wciąż przy jaskini w której mnie więziono. Zdrajcy siedzieli w niej zdumiewająco ci... Syknęłam. Devon zbyt mocno naciągnął opatrunek.

– Wybacz, pani...

– Puszczaj! – Wyrwałam mu skrzydło, już je składając: – Sama to poprawie.

Kiedy męczyłam się z opatrunkiem, wrócił z misą wody, podsunął mi ją.

– Pomyślałem że przyniosę ci coś do picia, pani, najbliższe źródło jest dopiero w dolinie. 

Wylądowała na jego łbie, gdy w nią kopnęłam. Syknęłam, naruszyłam sobie świeże rany. Przez niego. Przechylił głowę, pozwalając naczyniu rozbić się o ziemię.

– To była zwykła woda, pani. – Oddalił się na parę kroków, otrzepując się dokładnie.

– Kłamiesz! Myślisz że jestem głupia?! Więcej nie wciśniecie mi żadnych ziół! Słyszysz?! Żadnych! Nawet na ból!

– Szkodzisz tylko sobie, pani...

– Zamilcz! Nie będziesz się więcej odzywał nieproszony! – Zbliżyłam się do niego utrzymując dominującą postawę.

Upadł na przednie nogi, pochylając głowę. Opatrunek znów się obsunął, aż w końcu spadł.

– Ajiri lepiej by to zrobiła, wezwać ją? – Podniósł opatrunek, przesiąknięty krwią.

– Powiedź Ajiri żeby się stąd wyniosła!

– A co z Nievą? Beerh i Ennia mają jej pomagać zamiast niej?

To pewnie ta klacz, którą zajmowała się Ajiri. Ira wspomniała mi coś o niej.

– Zaprowadzisz mnie do niej. 


~*~


W cieniu jednego z pagórków leżała na boku półżywa, szaro-brązowa klacz, nie przesadziłabym nazywając ją kupą kości przykrytą ciasno skórą, jakbym widziała zupełne przeciwieństwo Ajiri.

– Po co matka trzymała te zwłoki? – Zmrużyłam oczy, mierząc nimi Devona. Klacz ledwie co oddychała.

– Ona była jeszcze chudsza, pani. Powoli dochodzi do siebie, bardzo powoli, ale…

– Kpisz sobie ze mnie? To strata czasu i energii. Jest nikomu niepotrzebna.

– Wiele przeżyła pani… Ajiri, Petra i Helios się bardzo zaangażowali by jej pomóc, ich wysiłek ma teraz pójść na marne?

– Jaki wysiłek? – Ma mnie za idiotkę, nie osiągnęli absolutnie nic: – Stado o niej wie, prawda? – Wiedziałam że tak: – I co? Chcę ją ratować? Na nic mu się nie przyda. Potrzebuje tylko silnych koni.

– Stado nic nie wie, pani… 

Obejrzałam się słysząc czyjeś, ciężkie, kroki. Ajiri.

– Co się dzieje? – Odłożyła skorupę z ziołami. 

Ruszając na nią, buchnęłam powietrzem z chrap, kładąc uszy: – Nie chcę cię widzieć w moim stadzie, możesz ją zabrać. – Machnęłam łbem na umierającą: – Zanim zlecą się tu kruki i inni padlinożercy.

– Matko, ty naprawdę nie masz serca. Ona jeszcze żyje… Zdajesz sobie sprawę co jej robiono?

– Nie obchodzi mnie to, to niczego nie zmienia, wynoście się. – Odwróciłam się gwałtownie, odchodząc. Jakoś mną nigdy się nikt nie przejmował.

– Pani… – Devon za mną podążył. Miał tupet: – Wyrzucenie Ajiri to strata dla całego stada, gdybyśmy mieli wielu rannych, to Beerh sobie z nimi sam nie poradzi. Zastanów się pani.

Wbiłam w niego wzrok: – Gdybyś stał teraz przed matką to byś się nie ośmielił! 

– Wybacz… – Zaczął się powoli wycofywać, nisko trzymając łeb: – Pani…

– Coś jeszcze chcesz mi powiedzieć? Co jeszcze przede mną ukrywacie? – wycedziłam.

Prędko pokręcił głową.

– Za trzy dni wypuścisz strażników, którzy śmieli, jak to ująłeś, znęcać się nade mną na polecenie matki.

– Tak właściwie to powie... – ucichł, gdy tupnęłam, ale i tak oberwał skrzydłem po grzbiecie.

– Niech siedzą tam bez wody i jedzenia. A teraz przyprowadź Karyme, chcę osobiście ją zabić.

– Chciałbym, ale stado cię oczekuje... Właśnie teraz…


[Pedro]


Jak mam teraz zostawić tu Gize? Przecież to kompletna katastrofa. Wszyscy dokądś biegli, kłócili się i oblegali drugiego zastępcę licznymi pytaniami co dalej, kiedy wróci ich przywódczyni. Pedro, sam zastanawiasz się co się właśnie stało i nawet nie próbujesz pytać, nie wiem czy to lepsze podejście. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim. 

– Widziałaś co się stało, idziesz z nami! – krzyczał jakiś jasnokasztanowaty ogier na kasztankę, która niedawno mnie zaczepiała. Serafinę, o ile dobrze pamiętam. Przedstawiała ci się drugi raz Pedro, chyba nie masz aż tak kiepskiej pamięci?

– Teraz tym bardziej nie zostawię stada. – Jej postawa ciała była pewna i niczym niezachwiana. 

Giza patrzyła na nich z przejęciem, mnie już rozbolała głowa od tego zamieszania. 

– Córeczko, nie widzisz że to już nie jest nasze stado? – dodała izabelowata klacz obok.

– Coś się dzieje i od razu każecie mi uciekać. Zostaje. Chcę pomóc wszystkim jak mogę.

– Właściwie... Może Ivette przyjmie mnie z powrotem na głównego strażnika? – zastanawiał się ogier.

– Tato. – Serafina spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Cicho! Jak mnie nie przyjmie to odchodzimy.

– Hirini... – wysapała dopiero co przybyła, ruda klacz, jej całe ciało, z wyjątkiem nóg było niepoważnie grube i ociekało potem. Nigdy przedtem nie widziałem by ktoś aż tak przedawkował jedzenie.

– Ciociu, gdzie byłaś? – spytała jej Serafina.

– Pomożecie mi... przenieść Nieve? Ivette właśnie... Uff... Nas wygnała, a nie chcę zawieść przywódczyni, porzu...

– Czyli nic z tego, nie zostaniesz głównym strażnikiem – powiedziała izabelka do ogiera: – Nie po tym jak ta żmija wygnała moją siostrę.

– Tak, kochanie – powiedział pokornie ogier.

– Idziemy z wami. – Pomogłem wstać Gizie, podchodząc do nich. W grupie będzie bezpieczniejsza, niż jakbym miał nadal chronić ją sam. Czas się stąd wynosić. Lepszej okazji by to zrobić nie dostanę.


[Rosita]


Zwalniałam kroku, uparcie chcąc nadal biec, w końcu zleciałam na przednie nogi, a potem opadł mi też zad. Zapłakałam rzewnie, podniosłam się o drobinę, zaraz upadając. Dostałam zadyszki, czując kłucie w żebrach.

Teraz już rozumiem Karyme. Gdybym urodziła się zwyczajna, albo... W ogóle się nie urodziła… 

– Chodź ze mną, nie masz już nic do stracenia – Ciszę przerwał głos Irutt. Nie próbowałam się nawet rozejrzeć.

– Oszukała cię tak samo jak mnie – dopowiedziała.

– Nie… Nie po tym co zrobiłaś… – wydusiłam.

Gałązki się zakołysały, a gdy odwróciłam ku nim głowę, Irutt właśnie odlatywała w postaci jaskółki. 

Co ja narobiłam? Zostawiłam Karyme, Thais.... Przecież je zabiją... O ile już… To koniec.

Nie pożegnałam się z przyjaciółmi, a nigdy więcej ich nie zobaczę, nie przeprosiłam Ivette… Naprawdę odebrałam jej wszystko. Może jej mama bardziej by o nią dbała gdyby nie ja? A Feniks by nadal żyła. A co jeśli adoptowała nas wszystkie trzy i żadna z nas o tym nie wiedziała? Nie, Iv jest zbyt do niej podobna. A Feniks... Nie jestem pewna.

Leżałam tak długo w ciemnościach, próbując to zrozumieć, aż w końcu zasnęłam, w oddali słysząc wycie wilków, są... Są zbyt daleko…


~*~


Podniesiono mnie gwałtownie za szyję, coś zaczęło się w nią wżynać. Obudziłam się momentalnie, znajdując oparcie w własnych nogach, puściło, a kryształ, obił się o moją pierś. Czerwony kryształ.

– Jak mogłaś? – poznałam głos Isona.

– Ja... Ja próbowałam ci... – Obejrzałam się na niego z łzami w oczach, szarpnął za naszyjnik, przysuwając mnie do siebie.

– Będziesz moja, rozumiesz?

– Puść. – Zaparłam się kopytami, objął mnie łbem nie dając od siebie odstąpić.

– Ison przestań! To Thais go zabiła!

– Jesteś mi to winna – upierał się, jego zapłakane, jednocześnie zagubione oczy, błądziły po moim ciele.

– Uwierz mi... Thais mnie wrobiła, w jej ciele jest więcej koni, wiem jak to brzmi, ale...

– Podobasz mi się bardziej jak milczysz, piękna. – Miał taki niepokojący głos, pełen żalu i pożądania. Przewrócił mnie, dociskając łbem mój pysk do ziemi, zaczęłam się szamotać. Robił to niepewnie, nie chciał mnie skrzywdzić, a jednocześnie pragnął bym cierpiała. Obróciłam się odpychając go z całej siły kopytami, odbiegłam kawałek, natrafiając na... Na Mid. Jej sztylet znalazł się przy moim gardle. Uśmiechnęła się z satysfakcją.

– Chcesz żebym obcięła jej język? 

– Co chcecie mi zrobić? – Cofnęłam się, sztylet przesunął się wraz ze mną, raniąc przy tym szyję. Coś zbliżyło do siebie moje nogi, skrępowało je, upadłam. Dostrzegłam że to sznur, kontrolowany mocą Mid.

– Daj jej to co Karyme, niech się prześpi – powiedział Ison.

– Nie! – Rzuciłam się bezsilnie, poczułam lekkie ukłucie z boku, wbił się we mnie mały kolec. Ciało kompletnie zdrętwiało, a powieki opadły, straciłam przytomność…


[Ivette]


Stanęłam przed stadem na płaskiej skale, na szczycie wzgórza, dumnie, z rozpostartymi skrzydłami. Kiedy Devon ogłosił że zostanę ich nową przywódczynią, pochylili łby, z obojętnymi, bądź niepochlebnymi minami. Zacisnęłam zęby, powstrzymując złość.

– Od dzisiaj, jeśli ktoś skrzywdzi dotkliwie członka stada czeka go śmierć, za zdradę stada też czeka śmierć, za zdradę mnie, nie inaczej, czeka śmierć. Nie liczcie już na żadne wygnanie, ani inne nic nie wnoszące kary. Dobrze się zastanówcie zanim zrobicie coś głupiego – przemówiłam. Niektóre konie spojrzały na mnie jakby bardziej życzliwie, inne popatrzyły po sobie w strachu.

– A aby zachować pamięć o Feniks, mojej drogiej i jedynej siostrze, w dniu w którym umarła, nie będziemy niczego jeść. Tylko źrebiąt nie będzie to dotyczyło.

– A co ze starszymi końmi? – spytała Aspacia.

– Dobrze, chorych i starych też nie będzie to dotyczyło, ale poza tym każdego. Chyba nie żałujecie jej tego jednego dnia? – Zmierzyłam ich wzrokiem.

– Oczywiście że nie – wtrącił Theo. Na pyskach większości widniało powątpiewanie, albo niechęć. Nigdzie nie widziałam Serafiny, ani jej matki, pewnie odeszły z Cierniem, słyszałam że opuścił stado. Brakowało też kilkunastu innych koni.

– Gdzie reszta? – spytałam Devona.

– Uciekli ze strachu przed Rositą, wyruszyli szukać Chaos, albo zwyczajnie odeszli z… – Nie dokończył.

– Z mojego powodu?

Devon przełknął ślinę.

– Jeśli tu wrócą nie mają już czego szukać – powiedziałam, po czym zarżałam na znak że wszyscy mogą wrócić do tego co robili przedtem. Zeszłam pospiesznie na dół, biorąc głęboki oddech. To tylko głupie wzgórze, nie jest nawet zbyt wysokie.

– Pani. Strażnicy od Tiziany nadal nie wrócili. – Podszedł do mnie Lotos z Devonem: – Wydaje mi się że są już martwi, to jedyne wyjaśnienie.

– Mogli wykorzystać sytuację – dodał Devon.

– Najpierw musieliby o tym wiedzieć – stwierdziłam.

– Jest ktoś kto mógłby ich powiadomić.

– Irutt – powiedział Lotos.

– Irutt? – Gdzieś słyszałam już to imię.


~*~


Odczułam ciepło przechodzące przez wnętrze ciała, natychmiast się przebudzając, omal otworzyłabym oczy, gdyby nie westchnięcie Devona niedaleko i miarowy podmuch powietrza, wraz z przesuwającym się ciepłem. Domyśliłam się że to Beerh, już raz czułam coś podobnego, gdy leczył mi rany. Usłyszałam cichy tupot, prawdopodobnie Devon oddalił się kawałek.

– Kiedy Beerh poda jej te zioła magią? – szepnął. To on, jego głos dobiegał stamtąd gdzie ucichły kroki.

– Najpierw ją zbada, a potem powiemy ci co dalej – odpowiedziała równie cicho Ennia.

– Musicie się pospieszyć, póki jeszcze śpi...

Beerh podszedł do nich, zawahałam się by uchylić choć odrobinę powieki, oddychałam już znacznie szybciej, ale mogli uznać to za reakcje na zły sen. Miałam ochotę ich co najmniej wygnać za tą zdradę.

– I co? – Po długim milczeniu odezwał się Devon: – Beerh poda jej te zioła magią?

– Nie.

– Jak to? Jak mam jej cokolwiek powiedzieć? Zabije mnie jak się dowie i to dosłownie.

– Po pierwsze podanie jej czegokolwiek bez jej wiedzy to zdrada przywódczyni. – Szkoda że nie pomyślała o tym zanim Beerh zaczął mnie badać, jakżeby inaczej, bez mojej wiedzy: – Po drugie potrzebuje wsparcia, zamknięcie w jaskini było najgorszym co można było zrobić, a zioła zamiast pomagać jej tylko zaszkodziły, stąd samookaleczenia.

Uważa że jestem słaba? Sama dla siebie jestem wsparciem! A te rany to zdecydowanie wina ziół.

– Kto wam powiedział że ona...

– Tak zwane zioła na uspokojenie, nie zawsze łagodzą nerwy, czasami po prostu uniemożliwiają pozbycie się gniewu, zależy od organizmu.

– Czyli powinno się teraz ustabilizować?

– I tak i nie, wszystko zależy od niej.

– Nie zgodzę się z tobą, wcześniej nie dostawała ziół, a...

– Jesteś pewien? Wydaje mi się że Ajiri mogła je stosować już wcześniej.

– Ivette skończyła brać zioła jak twój brat pomógł jej z ranami, więc...

Nie mało że nie miał żadnego szacunku mówiąc o mnie po imieniu to jeszcze dowiaduje się że ciągle byłam śledzona. I truta.

– Sam odpowiedziałeś sobie na pytanie, to było po braniu ziół, więc gniew już zdążył się w niej zgromadzić.

– Obyś miała racje, bo inaczej mnie zabije jak powiem jej że Karyme i Thais uciekły.

Zacisnęłam z całej siły zęby, wypuszczając gwałtownie powietrze z chrap, ledwo zdołałam nadal "spać", najtrudniej było utrzymać ciało w bezruchu.

– Dzięki za ostrzeżenie – odpowiedziała sarkastycznie Ennia: – Wiesz że Thais chcę nas zabić? Nie uciekły same, prawda?

– Cśśś...

– Co teraz, Devon?

– Nie wiem, wiesz... Prawie dostałem zawału, gdyby się obudziła... Wybacz! Po prostu musiałem się komuś wygadać, dusiłem to w sobie od kilku dni...

Czułam jego wzrok na sobie, wydłubałabym mu oczy, wewnątrz aż kipiałam, jak śmiał to przemilczeć?!

– Musimy gdzieś się ukryć, odejść... – Stuknęła kopytami tak jakby przebrała w miejscu nogami.

– Nie panikuj, jesteście tu bezpieczni, słyszałem że nie atakują zwykłych koni, więc wśród nas nic wam nie grozi.

– Skąd pewność że nas nie wydacie?

– Nie wydamy – odezwałam się nagle, otwierając oczy i podnosząc głowę. Devon pobladł dość gwałtownie, wycofując się za Ennie. Nie spuszczałam z niego morderczego wzroku, przelotnie zerkając na jednorożce.

– Jesteście pod moją ochroną, jesteście też cennymi członkami stada, pozbycie się was to głupota, twój brat leczy, a ty możesz oślepić w razie czego wrogów tymi... Światłem, który wytwarza twój róg. Poza tym nie ma najmniejszego powodu dla którego miałabym was wyrzucić. Za to. Devon... – wypowiedziałam z naciskiem jego imię.

– Przysięgam pani, że to się więcej nie powtórzy. – Opadł na przednie nogi, jest taki żałosny. Przyjrzałam się Enni. Nie pochyliła co prawda głowy, choć powinna, ale od biedy nada się sto razy lepiej niż Devon. Przychodził mi jeszcze do głowy Theo, lecz on jest na to zbyt głupi.

– Devon nie nadaje się na zastępcę, ty nim zostaniesz.

– Muszę cię zasmucić, pani, ale kompletnie się do tego nie nadaje. Ja i brat już mamy co robić, pomagamy innym koniom, ja też występuje przed stadem, możesz tego nie doceniać...

– Ależ doceniam – odpowiedziałam z ironią, wstałam: – Skoro wolisz sobie pośpiewać, zamiast zostać kimś naprawdę ważnym to twoja strata – prychnęłam, ruchem łba nakazując Devonowi pójść ze mną, ruszyła cała trójka. Ennia z obrażoną miną.

– Tylko Devon – wycedziłam, na co zastępca przełknął ślinę, a jednorożce zawróciły w swoją stronę. Nie mógł się ociągać, jak początkowo zamierzał, musiał wręcz mnie doganiać, bo nie zatrzymywałam się ani na moment.

Tej nocy po prostu oberwał za wszystkie czasy, w ramach kary. Zresztą dałam mu wybór, zachowanie stanowiska i przyzwolenie na wyżycie się na nim z możliwością obrony przed ciosami – bo chciałam jeszcze poćwiczyć walkę – albo odejście ze stada. Nie miał prawa nikomu powiedzieć że jestem okrutna, w końcu się zgodził na to pierwsze. Okładałam go kopytami, nie chcąc naruszyć własnych ran na skrzydłach, Beerh je tylko podgoił. Podczas "pojedynku" Devon w ogóle się nie starał, jakby bał się ze mną walczyć, przyjął na siebie każdy cios. Po wszystkim udał się w milczeniu nad jezioro, kulejąc.


[Pedro]


Cierń niósł na grzbiecie trupa, tak wyglądała ta klacz, tym bardziej że w ogóle się nie ruszała. Coś ty Pedro, nie nieśliby przecież zwłok. Chyba zaciskała powieki, tak, zdecydowanie zaciskała powieki. 

– Nie wierzę że Theo tam został – powiedziała Serafina: – Może ja też powinnam?

– Nie mam już siły się z tobą kłócić, wiesz? – Jej matka podniosła na nią głos.

– Nie wiem czy nas przyjmą do stada z tym czymś – mruknął pod nosem Cierń.

– Co mówiłeś? – spytała go ostro Hirini.

A ja spojrzałem na niego krzywo, osłaniając sobą Gize: – Giza nie jest...

– Mówiłem o niej! – Zarzucił łbem w tył. Klacz wcisnęła głowę w przednie nogi i bardziej się skuliła. Teraz już nie miałem żadnych wątpliwości. Ona żyję. I jest niezwykle wytrzymała.

– Dlaczego? – spytała Giza: – W czym jest gorsza ode mnie? Jest tylko chuda, a ja...

– Giza – przerwałem jej: – Nikt od nikogo nie jest tu gorszy.

– Zgadzam się z Pedro – dodała Serafina: – To było wyjątkowo okrutne, tato – rzuciła w jego stronę: – Jak mogłeś tak w ogóle powiedzieć?

– Nie mam szacunku do samobójczyń.

– Samobójczyń? – Hirini spojrzała na Ajiri, zajmującej się do tej pory jedzeniem wszystkiego po drodze. Właśnie przeżuwała kilka gałązek na raz.

– Nie jest tajemnicą że odmawia jedzenia – powiedział Cierń.

– To jeszcze nic nie znaczy, tato.

– Może masz racje.

Wyprzedziłem wszystkich, by stanąć do nich przodem, od razu zwracając na siebie uwagę: – Tutaj już was zostawię, mam nadzieje że zaopiekujecie się Gizą. 

– Dlaczego Pedro? – spytała Serafina.

Giza spuściła tylko głowę, patrząc w ziemię. Gdyby jakkolwiek zaprotestowała nie potrafiłbyś tak po prostu odejść.

– Tak będzie lepiej. Serafina, masz większe doświadczenie jak chodzi o życie w stadzie, w końcu uczono cię na głównego strażnika, ty Cierń nim nawet byłeś, a Ajiri zna się na leczeniu. – Patrzyłem na każdego z osobna jak o nim wspominałem. Naoglądałeś się zbyt dużo przemówień przywódców do stad: – Poza tym jesteście wszyscy zgrani i wspieracie się nawzajem, czego chcieć więcej?

– Uczyłam się też od Devona. Możesz razem z Gizą dołączyć do naszej rodziny – odpowiedziała Serafina.

– Tylko że najlepiej czuję się sam.

Giza niespodziewanie wtuliła się w moją grzywę: – Do zobaczenia, nie martw się o mnie i bądź szczęśliwy.

– Ty też.

– W razie czego, wiesz jak nas znaleźć? – spytała Hirini. 

Przytaknąłem. Giza się odsunęła, Serafina stanęła obok niej. Za nimi rozciągał się las, z całym mnóstwem brzóz i wierzb.

– Zaraz – wtrącił Cierń: – Co to ma... Ał!

Hirini uderzyła go w nogę: – Giza, możesz na nas liczyć.

– Powodzenia w dalszej podróży, Pedro – powiedziała Giza, posyłając mi najpiękniejszy z uśmiechów, tylko jej oczy nadal przyćmiewał smutek.

– Uważaj na siebie – dodała Serafina.

Uciekaj stąd jak najszybciej Pedro, zanim jeszcze bardziej ich polubisz.

– Tak. – Odbiegłem, czułem się z nimi trochę jak z... Rodziną. Ale to rozstanie zaboli o wiele mniej i przejdzie dosyć szybko, niż jakby musiał patrzeć na ich śmierć.


[Rosita]


Nie wiem ile czasu minęło, ile dni, godzin, albo nawet tygodni. Leżałam w ciemnym miejscu, czułam się jak nie ja... Coś było nie tak, nie licząc tego że zostałam porwana. Upewniłam się czy mam język, poruszyłam nim, patrząc potem po całym ciele, strzygąc uszami, ruszając nogami, wreszcie przewracając się na brzuch, wszystko zostało na swoim miejscu, a i tak miałam wrażenie że coś straciłam. Zniknął też sznur, ale nie kryształ blokujący moce.

Do środka, jak się okazało jaskini, wszedł Ison. Wyczułam jego wściekłość, rozżalenie i zawód, patrzył na mnie i od razu wiedziałam że to ja byłam tego przyczyną.

– Nie zabiłam twojego brata, nie mogłabym... – powiedziałam słabym, od dawna nie używanym głosem.

– Powiedz tak jeszcze raz, a zrobię ci coś gorszego. – Parsknął nerwowo, przydeptując przednimi nogami.

– Co mi zrobiłeś?

– Zdobyłem cię. Za bardzo nie protestowałaś, w ogóle nie protestowałaś, byłaś nieprzytomna. Musiałem się odstresować, odprężyć... Byłem delikatny, nawet nie poczułaś.

 Pociekły mi łzy z oczu, miałam aż otwarty pysk, kuląc jeszcze bardziej uszy... On... Zbliżył się.

– Nie dotykaj mnie! – krzyknęłam w proteście, przysunęłam się do ściany. Nie wierzyłam w to, próbowałam sobie wmówić, że kłamał. Kłamał i koniec.

– Będziesz moją partnerką, taką z prawdziwego zdarzenia. 

– Nie...

– Nie masz już własnego zdania, rozumiesz?! – wrzasnął, podrywając kopyto, złagodniał, widząc mój lęk w oczach i łzy, nadal coś do mnie czuł, pożądanie pomieszane z nienawiścią, po chwili wahania wyszedł.

Podniosłam się z ziemi, nasłuchując. Gdy już nie słyszałam jego kroków, wychyliłam łeb na zewnątrz, przede mną, kilkanaście metrów dalej, pasło się obce stado, rozproszone po kilku niewielkich łąkach, przecinały je malutkie skupiska drzew. Nie znałam tego miejsca.

Robiąc kolejne, ciche kroki, uderzyłam o niewidzialną barierę. Odbiłam się od niej, gdy spróbowałam ją przeskoczyć, sprowadzając na siebie mnóstwo ciekawskich spojrzeń.

 Wycofałam się do środka, kryjąc za ścianą obok wyjścia, miałam potrzebę ukrycia się przed nimi, jakiś lęk, może obawę że domyśliliby się kim jestem, po naszyjniku, albo... Przez... Wolałam o tym nie myśleć… 

Wyjrzałam dopiero po kilku godzinach. Konie już dawno straciły zainteresowanie. Stanęłam dęba, opadając powoli przednimi kopytami w kierunku progu jaskini, od razu zatrzymały się na barierze, sprawdziłam ją w ten sposób całą, okazało się że stanowi czwartą, niewidzialną, ścianę jaskini, bez żadnej luki na zewnątrz. Jak Ison stąd wyszedł? Musi istnieć sposób żeby to przekroczyć. Zbadałam jeszcze raz niewidzialne pole. Nagle lądując na zewnątrz.

– Dzięki – powiedział Ison do Thais. Stali obok jaskini. Teraz przygniotło mnie coś do ziemi, pewnie to  druga moc Thais, albo to nadal jej telekineza, tak jak ta bariera.


~*~


– To moi rodzice. – Ison wskazał na parę koni w oddali, szłam ze spuszczonym łbem, nie potrafiąc i nie chcąc skupić się na niczym innym jak na planie ucieczki.

– Jesteśmy razem, rozumiesz? Niech wiedzą że jestem już zajęty... Słuchasz na mnie? – Szarpnął mnie za grzywę, prawie nie wkładałam siły w własne kroki, przez co omal się nie przewróciłam na niego. Odsunęłam się na tyle na ile mi pozwolił, mniej niż pół kroku.

– Radzę ci przestać. – Przysunął mnie do siebie siłą, przymknęłam oczy, odwracając głowę, nie mogąc znieść jego dotyku, wzroku i samej bliskości... Ciało drżało mi mimowolnie, starłam się to stłumić.

– Wszystko mi jedno... – wymamrotałam, wyszarpując się. Thais przez cały ten czas czuwała gdzieś na uboczu, stale na widoku.

– Myślisz że weźmiesz mnie na litość, tak? Jedz... – Pchnął mnie w kierunku krzewu: – Za krzakiem są zioła.

– Na co? – zapytałam.

– Żebyś nie zaszła ze mną w ciąże. – Wyczułam że skłamał.

– One...

– Jedz je! – wrzasnął: – Ponoć wszystko ci jedno.

– Nigdy nie przypuszczałabym że jesteś taki... – Popatrzyłam mu w oczy, po ułamku sekundy uciekliśmy od siebie spojrzeniami. On z odrazą, a ja przez nagły lęk. Szarpnął mnie potem raz jeszcze, celowo przewracając. Urwał mi się oddech, zakasłałam, kiedy żebra dały o sobie znać, zupełnie jakby coś się w nie wbijało od środka. Nim się podniosłam, przytrzymał mi łeb kopytem przy ziemi, opierając się drugą, nogą na mojej szyi. Nic to nie dało że przebierałam nogami, kopiąc go tymi przednimi, raz po raz. Przesunął kopyto. Nacisnął na połączenie żuchwy ze szczęką, sprawiając mi ból, przy każdej próbie zamknięcia pyska. Tym silniej czym bardziej walczyłam. Wepchnął mi do pyska łodyżkę zioła z mnóstwem puszystych, żółtych kulek, następnie ścisnął go zębami. Nie pozwolił mi oddychać dopóki ich nie połknęłam. Po policzkach popłynęły mi łzy, nie wiem co było gorsze, ból czy utrata własnej woli...

– Wstawaj. – Sam mnie podniósł za grzywę.

– Co mi dałeś? – wymamrotałam, nie potrafiąc porządnie wydobyć z siebie głosu. 

– Przekonasz się, ruszamy. – Pchnął mnie do przodu.

Rodzice Isona spojrzeli w naszym kierunku.

– Ison... Co to za klacz? – Pierwsza odezwała się jego matka, z zaniepokojeniem w głosie, patrząc na mnie jak na intruza.

– Bądźmy dobrej myśli, on ją tylko znalazł, widzisz, jest ranna, chciał jej pomóc – dodał ojciec Isona do jego matki. 

– Nie. Znamy się już długo… – stwierdził Ison.

– Ison, synku, chyba ty nie... 

– Właśnie tak! – przerwał matce: – To moja partnerka, Rosita. – Wskazał na mnie łbem. Chciałam zaprzeczyć, otworzyłam pysk, ale nie wydobył się z niego żaden dźwięk... Krtań się zacisnęła, powodując atak kaszlu, a on z kolei spowodował ostry ból żeber, zgięłam głowę i nieco przednie nogi, przy każdym z trudem wywalczonym oddechu, cicho charczyłam.

– Co jej się stało? – Jego matka spojrzała na mnie z niesmakiem, najchętniej sama by się mnie pozbyła w trybie natychmiastowym.

– Straciła głos, miała wypadek... Kochanie, przyzwyczaisz się... – Ison uśmiechnął się do mnie, głównie na pokaz, a jednak z nutą pożądania.

Pokiwałam mu przecząco głową, wystraszona. Cofnęłam się. 

Chwycił mnie za grzywę: – Nie panikuj – dodał półgłosem.

– Ison. Naprawdę. Chyba coś ci się pomyliło synu, wolisz niemowę od klaczy z pozycją? Ksymena to następczyni, byłbyś przywódcą tego stada, nie widzisz tego? – parsknął jego ojciec, z kpiną skierowaną we mnie.

– To też następczyni dla twojej wiadomości, tyle że musiała odejść, oboje musieliśmy.

Pokręciłam łbem. Mogłam już w miarę normalnie oddychać, ale wciąż bolało i krtań, i żebra.

– Już dobrze skarbie. – Przytulił mnie, przyciskając je, próbowałam się wyszarpnąć, znów się krztusząc. Przycisnął mnie jeszcze mocniej do siebie, szepcząc na ucho: – Bo zrobię ci coś gorszego...

– Jesteście chociaż razem szczęśliwi? Co? Rosito? – zapytała jego matka z naciskiem na moje imię.

Puścił mnie, z lekkim, wymuszonym uśmiechem. Stałam na szeroko rozstawionych nogach, z szyją w linii prostej w stosunku do grzbietu i zwieszoną głową, łapiąc głębsze, choć bardziej bolesne oddechy. Położyłam po sobie uszy, nie wiedząc co odpowiedzieć. Wolałam nie prowokować go do spełnienia swojej groźby, niejednokrotnie udowadniał że nie mam z nim najmniejszych szans, czemu teraz miałoby być inaczej?

Przytaknęłam, wymuszając na sobie uśmiech. Kiedy pojawił się na moim pysku, poczułam odrazę do samej siebie. Straciłam jedyne co jeszcze miałam – wolność, bez jakiekolwiek walki, jakby po prostu tak musiało być.

– Zastanów się jeszcze synu – ciągnął jego ojciec: – Zasługujesz na lepszą klacz...

– Ale ja ją kocham, a ona mnie, po co mam być z kimś do kogo nic nie czuję? Jesteśmy sobie przeznaczeni. – Przycisnął moją głowę do swojej grzywy. Wstrzymałam oddech, walcząc z odruchem żeby się nie przesunąć, cała się spięłam, utrzymując wciąż ten sam, sztuczny uśmiech na pysku.

– Przywódca szczerze liczył na twój związek z jego córką. Miałbyś więcej władzy niż ona, bo on nie chce by to klacz rządziła w pełni stadem, a ogier. A ty co robisz?

– Widzę że bardzo za mną tęskniliście – parsknął ironicznie Ison. Odszedł pospiesznie ciągnąc mnie za sobą, nie licząc się z tym czy nadążałam czy nie.

– Znów nas zostawisz? – zawołał jego ojciec: – Byłbyś w końcu kimś!

– Synku, zastanów się, mógłbyś wszystko zmienić w stadzie, jakby ci się podobało – dodała jego matka.

Ison uderzył mną w siebie, tak mocno szarpnął. Zmierzyłam go wzrokiem, pełnym łez.

– Będziesz posłuszna to nic ci się nie stanie, ani twoi bliskim. Lepiej nie zmuszaj mnie żebym namówił tutejszych przywódców do ataku na twoje stado.


[Ivette]


Spodziewałam się klaczy normalnych rozmiarów, a nie kucyka, każdy koń w jej stadzie był od niej większy. Jak mogli się jej słuchać? Nosiła na szyi kieł pumy, jakby miała stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla kogokolwiek. Jej stado przewyższało nasze liczebnością. W ogóle kiedy to się stało? Z tego co wiem powinno ich być o połowę mniej. Nie wierzę że matka mogła to tak zaniedbać. To niemożliwe.

– Witaj Tiziano, jestem Ivette, nowa przywódczyni stada Pega – oznajmiłam, starając się brzmieć neutralnie, zdobywając się na najbardziej pozbawioną emocji minę na jaką było mnie stać. To nie powinno być trudne, jak przez całe życie ma się tak obojętną matkę. 

– Nie patrz na mnie z góry – zwróciła mi uwagę.

Z sporym wysiłkiem powstrzymałam się od choćby krzywego spojrzenia. Cofnęłam uszy, walcząc ze sobą, aby ich nie kłaść, tylko z powrotem skierować do przodu.

– To dość trudne przy twoich rozmiarach. Możemy co najwyżej się położyć. – Pierwsza ułożyłam się na ziemi, w miarę wygodnie, by nie pomyślała przypadkiem że jestem zestresowana, bo nie jestem. Tiziana zrobiła to samo, zerkając na ogiera obok siebie, jego blizny tworzyły paski na ciele.

– Poznaj Vumbiego, syna mojego zmarłego partnera, Soprana i brata, mojego syna, Feliksa. Ja i Vumbi przewodzimy razem stadu.

Vumbi przytaknął z zadowoleniem, lekko się uśmiechając. Sama nie próbowałam niczego odwzajemniać i tak wyszłoby to zbyt sztucznie.

– Poważna jak matka – skomentował.

Zacisnęłam zęby. Czułam jak grzbiet robi mi się mokry od potu.

– Odziedziczyłaś je po Chaosie. – Tiziana wskazała na skrzydła.

– Słucham? – To imię skojarzyłam od razu z matką, jakbym już zapomniała o tych wszystkich opowieściach o dziadku: – A tak. Faktycznie – poprawiłam się.

– Stresujesz się? Jestem aż taka straszna?

Chcesz mnie sprowokować, tak?

– Nie mam powodu by się stresować – odparłam.

– Coś napinasz za bardzo te skrzydła.

Lepiej się odczep. Poluźniłam skrzydła, nie zauważając wcześniej że przyciskam je do boków.

– Przybyłam omówić sojusz, a nie siebie.

– A, teraz to się inaczej nazywa, tak? – Wstała, wędrując sobie pomiędzy końmi, uśmiechała się do nich ciepło, odpowiadali tym samym, wymieniali się pozdrowieniami. Nie spuszczałam jej z oka. Nienawidzę być ignorowana. I to jeszcze w tak bezczelny sposób. Po paru minutach wróciła do naszej rozmowy, już się nie kładąc.

– Twój dziadek zabił mojego partnera, kochałam go, matka Vumbiego też go kochała, nawet bardziej ode mnie, bo zmarła niedługo po nim, z tęsknoty. Zabraliście nam nasze terytorium, a kiedy przegraliśmy z wami, próbując je odzyskać i pomścić Soprana to wzięliście nas w niewolę.

– Mówisz mi to, bo? 

I jak śmiesz mnie oskarżać?!

– Żebyś wiedziała dlaczego nie mam ochoty zawierać z wami. Sojusz.

Zmierzyłyśmy się wzrokiem.

– Nie jestem odpowiedzialna za to zrobił, ani za to co zrobiła moja matka – wyrzuciłam jej, wstając.

– Znowu będziesz patrzeć na mnie z góry?

– Nie moja... – Ugryzłam się w język, wypuszczając z siebie nadmiar powietrza: – Wojna przyniesie straty po obu stronach. – Położyłam się znowu. Za chwilę się na nią rzucę, wyrwę jej ten naszyjnik z kłem i wbije prosto w gardło.

– Nie denerwuj się, negocjacje nic nie dadzą, lepiej się przygotujcie, chociaż z tobą na czele macie marne szanse.

– Bo ty...

– Ivette – wszedł mi w słowo Devon.

Przebiłam go spojrzeniem, przełknął ślinę, podnosząc przednią nogę, trzymał ją nad ziemią, jakby się wahał czy się cofnąć czy ruszyć do przodu. Nie zauważył co powiedział?!

– Pani... – poprawił się nagle, ale co z tego? Po stadzie Tiziany rozeszły się szepty i głupie uśmiechy. Już zdążył poniżyć mnie w oczach innych. Pożałuje tego.

– Nie znoszę pegazów – dodał Vumbi.

– Nie skreślaj całego rodzaju, przez jakiegoś tyrana – powiedziała Tiziana.

– Jak śmiesz mnie tak nazywać?! – krzyknęłam, wstając gwałtownie i rozpościerając skrzydła: – Niektóre źrebięta są nawet większe od ciebie, kucyku! I inteligentniejsze. 

– Pani, ona ma na myśli twojego dziadka – dodał Devon, spuszczając głowę i wzdychając przy tym: – Twój dziadek, Chaos, był tyranem, przynajmniej według nich.

– Nie będziesz obrażała mojego rodu!

Tiziana pokręciła pobłażliwie łbem, a Vumbi się zaśmiał.

– Kto pozwolił ci przewodzić stadem? – Spojrzała na mnie z dezaprobatą: – Jak ty się zachowujesz?

– Chcesz wojny to...

– Pani, ona jest jeszcze niedoświadczona, zrozum, wiele przeszliśmy... – Devon mnie zasłonił. Zaczął ją błagać. I jakoś przy niej nie zapomniał o tytule: – Oddamy wam część...

– Zamknij się! Nie będziemy się przed nimi płaszczyć! – Odsunęłam go skrzydłem.

– Nie mamy nic więcej do omówienia. – Tiziana poszła sobie, a Vumbi czekał aż odejdziemy, podśmiewając się pod nosem. Rzuciłam się na niego, zderzając się z Devonem, podstawił się w ostatniej chwili. Omal nie wylądowałam wraz z nim na ziemi.

– Z łatwością cię zabiją. pani… – szepnął: – W kilka koni się nie obronimy.

– Nie jesteś już moim zastępcą – syknęłam, zaciskając zęby: – Zdrajca.

– To nie była zdrada.

– Lepiej żeby się już nie odzywał. – Ruszyłam drogą powrotną.

– Próbowałem to jakoś uratować. Nie wiesz co to wojna. I jest nas za mało by ich pokonać.

– Nie idź za mną! – Obróciłam się, parskając wściekle na niego. Zatrzymał się, a potem przysłonili go strażnicy, wracający razem ze mną do domu. Powinien był zostać w stadzie, matki nikt nie niańczył.



[Rosita]


Wróciłam do jaskini. Przez dziurę w stropie wpadały jeszcze promienie słońca, oświetlające źródło pośrodku. Właśnie przy nim się ułożyłam, patrząc na własne odbicie i kryształ. Zapłakałam mocno, wprawiając przy tym ciało w drżenie, jedynym dźwiękiem jaki się ze mnie wydobywał był mój własny niespokojny oddech. Krtań już nie tyle się zaciskała co w ogóle jej nie czułam, jakby już jej tam nie miała.

Później, gdy się uspokoiłam, leżąc na boku i roniąc już tylko pojedyncze łzy, wrócił Ison. Od razu poderwałam się na jego widok, cofając się pod ścianę, patrzyłam na niego wrogo, by jakoś ukryć strach.

Podszedł do mnie, otworzyłam pysk w niemym krzyku... Wtulił łeb w moją grzywę, zaciągając się jej zapachem, próbowałam go odepchnąć, spychał mnie na ścianę.

– Nieprzytomna nie jesteś ani trochę atrakcyjna. Oddaj mi się – zażądał. Spróbował musnąć moje wargi swoimi, ugryzłam go w chrapy. Oddał mi kopnięciem prosto w żebra. Upadłam, zwijając się z bólu, dusiłam się, kaszląc. Widziałam czarne punkciki unoszące się w powietrzu. 

– Masz za swoje. – Wyciągnął zza kamienia, w rogu, sznur. Podniosłam się na przednich nogach, zaraz z powrotem upadając. Nie dawałam rady zaczerpnąć porządnie tchu. Zacisnął pętle z całej siły na mojej tylnej nodze, otworzyłam szeroko pysk z bólu. Drugi koniec sznura umieścił pod skałą, którą nie dałabym rady przechylić tak jak on, podobnie jak większość lżej zbudowanych koni. Wyszedł. 

Thais nie ma? Inaczej po co miałby mnie przywiązywać?


~*~


Odgryzałam mozolnie kolejne warstwy sznura, ciągle oglądając się na wyjście. Aż zostało już tylko cienkie włókno, przerwałam je szarpnięciem nogi. Zaczęłam iść blisko ściany do wyjścia, starając się przy tym nie stukać kopytami. Na zewnątrz pasło się całe stado. Mogę tylko pobiec, najszybciej jak się da. 

Nagle ojciec Isona zajrzał do środka. Przywarłam do ściany, ale i tak mnie dostrzegł.

– Chodź, poznamy się lepiej – oznajmił łagodnym głosem: – Jestem ciekaw co mój syn w tobie widzi.

To fałsz, czułam co chciał zrobić. Wycofałam się gwałtownie, rzucając się do wyjścia, a on i tak złapał mnie za grzywę. Trzymał za zbyt wiele włosów bym mogła się wyrwać, próbując porysowałam jedynie kopytami skalne podłoże. Ani drgnął. Pociągnął mnie za sobą jakbym nic nie ważyła. Kasłałam, otwierałam pysk w niemym wołaniu o pomoc.

Walczyłam całą drogę – przez ich terytorium, aż do małego lasu, kończącego się na klifie. Mogłam go kopać, wierzgać, wyrywać się, płakać, a i tak spychał mnie na skraj przepaści. Zapierałam się z całych sił, dusiłam się przez żebra, wszystko wirowało i zamazywało się, powoli przegrywałam. Mnóstwo kawałków roślinności, wraz z piachem poleciało tuż przede mną. Złapałam kurczowo jego grzywy, przywarłam do niego. Czując jak robi mu się mnie żal.

– Nigdy tu nie wrócisz.

Przytaknęłam szybkimi ruchami głowy, przez łzy.

– Uciekaj! – Odsunął się wraz ze mną od krawędzi. Rzuciłam się przed siebie, na tyle gwałtownie że upadłam, okropnie kaszląc. Poderwałam się, próbowałam kilkukrotnie, aż byłam w stanie schować się między drzewa i z ich pomocą iść po prostu dalej. On nadal tam stał i cały czas obserwował co robię. Później zerwał kilka gałązek. Towarzyszył mi przez część drogi, pozbywając się śladów, dopóki nie uznał że odeszłam wystarczająco daleko.


[Chaos]


Opadłam w własne, świeżo wyrwane włosy, wydychając mnóstwo powietrza przez chrapy – mokre, obklejone ziarenkami piasku. Ściągnęli mi sznur z pyska i z przetartych nóg. Krew spływała strużkami po szyi i z ogona, promieniujących nadal bólem. Starałam się uspokoić oddech, w ogóle się uspokoić. Nie myśleć. 

Oddalili się kawałek  pozbywając się z pysków moich włosów. Kiedy je wyrywali, obiłam niektórych łbem – tylko taka forma obrony mi pozostała, jednego z napastników przewróciłam, przypłacając to poobijaną kopytami głową. Tiziana i Vumbi przyglądali się całemu zajściu z daleka, teraz odeszli. Na około wyrosły ściany, niemożliwe do przeskoczenia, z krzewów o grubych gałęziach i ogromnych kolcach. Irutt w postaci jaskółki, usadowiła się wygodnie na moim boku.

– Teraz już wiesz jak to boli wszystkich stracić? A to nie koniec, sprawię że twoje córki się pozabijają.

– Dlaczego? Chciałam ci pomóc – wysapałam.

– Pomóc? Przez Zena jeszcze gorzej cierpieli, a ja musiałam na to patrzeć. Sama podawałam im jego zioła, wierzyłam że im pomogą, a oni wili się z bólu tak długo że niekiedy łamali sobie kręgosłupy. – Wbiła we mnie pazury, aż do krwi, zniosłam to w milczeniu: – A Zen... Zen skonał z uśmiechem na pysku, mówiąc że spełnił wolę swojej pani. To nazywasz pomocą?

– Kazałam mu ich ratować.

– Nie. Pamiętam co powiedziałaś: "Zarazę najłatwiej zwalczyć u źródła".

– Nie miałam na myśli ich śmierci.

– Jeszcze zobaczysz swoje córki martwe. – Wzbiła się w powietrze, odlatując.

– Irutt! – poderwałam głowę.

Cały ten skrawek terenu został wypalony przez słońce. Trawa zmieniła się w niejadalny wiór, odsłaniając piaszczystą ziemię, mokrą jedynie od mojej krwi.

Zaplanowali już dla mnie głodówkę, musiałam to przeczekać, znieść jak wszystko dotąd. Mimo że nie mam pojęcia ile jeszcze wytrzymam. 


[Pedro]


Wiatr tak świszczał w uszach że nie dawał spać. Skryłem się za wierzbą, ponownie przymykając oczy i odciążając teraz drugą z tylnych nóg. Ktoś zakasłał, tuż po tym dyszał chwilę i ucichł. No to już sobie nie pośpisz, Pedro. Uniosłem głowę, nie musiałem nawet się starać, wiatr sam przywiał zapach… Rosita? Wbiegłem do lasu, za dużo się nie zastanawiając. Opierała się o jesion. Poderwała głowę, jej chrapy były w krwi, ciężko przez nią oddychała, utkwiła na mnie podkrążone oczy. No i masz, dopiero co rozstałeś się z Gizą.

– Kompletnie zwariowali. – Podszedłem, wsuwając swoją szyję pod jej głowę, by mogła się o mnie oprzeć: – Twoja matka jeszcze myśli zdroworozsądkowo, a reszta to… 

Dostrzegłem że coś mówiła, ale nic nie usłyszałem, położyła uszy, popatrzyła mi błagalnie w oczy, pokręciła głową, mocząc mnie łzami, znów otworzyła pysk i znowu nie wydobyło się z niego ani jedno słowo.

Spokojnie Pedro, znacie się krótko, nic o niej praktycznie nie wiesz, to obca klacz. Nie przejmuj się. Chyba nie…

Zrobiliśmy kilka kroków, zakasłała krwią.

– Hej, pomoc jest niedaleko. Nie odmówią ci, już ja się o to postaram. – Przetarłem jej łzy i troche krew z nosa, uznając że mogę dotknąć jej w ten sposób, bo to część pomocy: – A i chyba znasz Serafine? 

Przytaknęła z całkowicie bezradną miną. 

– Dasz radę iść? – Mielibyśmy poważny problem gdyby nie mogła. Nie myśl teraz o tym, Pedro.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz