Nowa wersja – 25.05.2025r.
[Chaos]
Przez ostatnie dni bezowocnych poszukiwań kompletnie straciłam apetyt, pilnując jednakże czy zjadam odpowiednie porcje, zmuszałam się do snu, który natomiast nie przychodził tak łatwo. Jeszcze przed świtem przeczesywałam kolejne tereny. Po wschodzie słońca, przy posiłku, córka zjawiła się nagle między drzewami.
– Rosita... – zawołałam.
Uciekła. Pobiegłam za nią na małą leśną polanę. Stała na jej końcu naprzeciwko drzew, tyłem do mnie.
– Przepraszam. Przypuszczałam że będzie ci ciężko znieść prawdę, jak i twoim siostrom, aczkolwiek to nie był główny powód, tylko... Obawiałam się że cię stracę, że twoja matka kiedyś wróci i już cię nie zobaczę. Prawdopodobnie nigdy nie byłabym gotowa, aby ci to powiedzieć. Od prawie samego początku byłaś i jesteś moją córką.
Popatrzyła na mnie jednym okiem, nagle nogi oplotły mi ciasno grubę łodygi, wspinając się po brzuchu, zadzie i szyi, uniemożliwiały jakikolwiek ruch.
– Irutt. – Posłałam jej chłodne spojrzenie. Przemieniła się w jaskółkę, wzbijając się w powietrze wydała z siebie głośny świergot. Po krótkiej chwili przybiegły konie od Tiziany, wśród nich dostrzegałam nowe pyski. Bez wątpienia Irutt pomogła im zorganizować wsparcie, bądź po kryjomu przyjmowali, wbrew umowie, inne konie do stada. Vumbi przeszedł dumnie przez środek roztępującego się tłumu.
– Nawet nie wiesz ile czekaliśmy na tę chwilę. – Uśmiechnął się złowrogo, a jednocześnie tak jakby miał się popłakać: – Tyle krzywd... – wyszeptał.
– Vumbi, wiesz że sam jej nie pokonasz – zatrzymał go głos Tiziany. Szła tuż za nim, jej niska postura sprawiła że całkowicie ją zasłonił.
Zawrócił, stając przy jej boku.
– Chaos, musisz zapłacić za to co zrobiłaś – zaczęła Tiziana.
– O co mnie oskarżasz? – spytałam, widząc Irutt, w postaci Rosity, niedaleko nas.
– Nic ci ona nie mówi? – Tiziana wskazała na nią łbem. Irutt wróciła do swojej postaci, stojąc wyprostowana, z luźno zwisającym ogonem, zakręconym na końcu, mierząc mi prosto w oczy, spojrzeniem przepełnionym nienawiścią.
– Nic jej nie zrobiłam.
Tiziana złapała w pysk kieł pumy, wiszący wcześniej na jej szyi w formie naszyjnika, wzniosła go wysoko, dając znak innym. Rzucili się na mnie całą grupą.
~*~
[Ivette]
– Jesteś naszą nową przywódczynią, pani. – Devon tkwił w pokłonie.
– Kim jestem? – Podniosłam się, czując nieprzyjemne mrowienie przechodzące po całym ciele. Przeszyłam wzrokiem piątkę strażników ustawionych przy głazie z pochylonymi łbami, cofnęli się. Jeden z nich przełknął ślinę.
– Co z matką?
Czy ona…?
– Porzuciła nas, dla Rosity, dla przeklętej. – Wziął głęboki oddech.
Więc już wiedzą.
Patrzył na mnie zdziwiony, mówiąc: – Rosita nigdy nie była twoją siostrą ani córką Chaos. – Wstał. Jego słowa dźwięczały mi w uszach. Moje skrzydła zawisły po bokach, niemal bezwładnie, czubkami lotek dotykając ziemi. Mówił coś dalej, nerwowo wskazując na piątkę strażników. Jak ona mogła mi to... Zrobić?!
– ..wykonywali polecenia twojej matki. Zioła niedługo... – A on nadal nie zamykał pyska.
– Przygarnęła ją?! – Uniosłam skrzydła, obijając nimi o własne boki, zacisnęłam z całej siły zęby, buchając powietrzem z chrap.
Przytaknął powoli, robiąc krok w tył: – Chaos kazała...
Odwróciłam się momentalnie, zadem do niego, odskoczył, jakby spodziewał się kopnięcia. Zamachnęłam skrzydłami, zatrzymując je w połowie, chciałam krzyknąć w głos, chciałam żeby ta jaskinia w której mnie zamknęła rozsypała się w pył, jak wszystko w co wierzyłam. Powinnam była się domyślić. To takie oczywiste! Nigdy nie byłyśmy ani odrobinę podobne. Nienawidzę jej.
– Ehem... – odchrząknął Devon: – Chaos kazała nam to przed wami ukrywać...
– Nienawidzę jej – szepnęłam.
– Co?
Zaraz...
– Inni wiedzieli?! – Przewróciłam go, z szeroko rozpostartymi skrzydłami, wbijając w jego szyję przednie kopyto: – Ty. Wiedziałeś?! – wycedziłam. Dusiłam go krótką chwilę, potem puściłam, odbijając się od niego przednimi nogami, przyjął to z stęknięciem, kasłając.
Odsunął się z lękiem w szeroko otwartych oczach: – Pani, ja... Ja ofiaruję tobie swoją lojalność i wierność. Pamiętaj o tym. Twoja matka nas zdradziła.
– Pytałam czy wiedziałeś?! – wrzasnęłam, stając nad nim.
– Tak, kazała milczeć wszystkim świadkom. – Wstał, wycofując się.
– Komu? Kto wiedział?
– Część strażników… Dopiero teraz gdy wszystko się wydało...
– A ja?
Zamilknął.
– Też mnie przygarnęła? – Zbliżyłam się, w końcu dotknął zadem skały, nie mając już gdzie uciekać.
– Nie, nie. Feniks i ty, pani, jesteście jej rodzonymi córkami.
Trzasnęłam skrzydłem blisko niego, zacisnął oczy, nieruchomiejąc. Kochała bardziej jakąś przybłędę ode mnie? Trafiłam raz jeszcze w skałę i jeszcze. Muszę się jakoś uspokoić. Tylko jak?! Zbyt szybko wciągałam i wypuszczałam powietrze z płuc. Podrzuciłam ogonem, włosy smagnęły po moich zadnich nogach, wystrzeliłam jedną z nich prosto w ziemię, obracając się do piątki strażników.
– Do jaskini! – Zaszarżowałam na nich, zrobili co kazałam, ścisnęli się razem w półmroku jaskini, stanęłam w wejściu, patrząc na każdego z osobna morderczym wzrokiem: – Za to czego się dopuściliście nigdy stąd nie wyjdziecie! – Przecięłam skrzydłami powietrze: – Na co czekasz?! – rzuciłam w stronę kulącego się przy skale zastępcy.
– Oni tylko spełniali polecenia twojej...
– Już!
Zawołał dwójkę innych strażników, zasunęli głaz. Sam podszedł do mnie.
– Co zamie...
– Skoro wyrzekła się własnej córki to ja także się jej wyrzekam! – Ponownie machnęłam skrzydłami, tym razem do tyłu, zarzucając je sobie na grzbiet i odchodząc kawałek. Devon mnie dogonił.
– Nikt o tym nie wie pani – szepnął: – I gdyby się dowiedzieli...
– Jak to? – Podniosłam mu głowę skrzydłem, wysoko do góry, musiał wspiąć się na tylnych nogach.
– Opanuj się trochę, pani, proszę. – Jego źrenica wskazała na grupę strażników, idącym ku nam. Złożyłam skrzydła, zbyt mocno wciskając je w własne ciało. Devon wylądował na wszystkich czterech nogach. Stanęli kilka kroków od nas, pochylając łby.
Dlaczego?! Za każdym razem wybierała ją! Jestem lepsza! Jestem z jej krwi! To zwykła przybłęda! To przez jej moc?
– Zejdźcie mi wszyscy z oczu! – wrzasnęłam, zaciskając z całej siły zęby, poczułam aż ból w szczęce. Gdy zniknęli z pola widzenia, runęłam na ziemię, zmiotłam jednym ciosem skrzydeł piach i wszelkie kamienie i skalne odłamki.
~*~
Devon opatrywał mi skrzydła, przebywałam wciąż przy jaskini w której mnie więziono. Zdrajcy siedzieli w niej zdumiewająco ci... Syknęłam. Devon zbyt mocno naciągnął opatrunek.
– Wybacz, pani...
– Puszczaj! – Wyrwałam mu skrzydło, już je składając: – Sama to poprawie.
Kiedy męczyłam się z opatrunkiem, wrócił z misą wody, podsunął mi ją.
– Pomyślałem że przyniosę ci coś do picia, pani, najbliższe źródło jest dopiero w dolinie.
Wylądowała na jego łbie, gdy w nią kopnęłam. Syknęłam, naruszyłam sobie świeże rany. Przez niego. Przechylił głowę, pozwalając naczyniu rozbić się o ziemię.
– To była zwykła woda, pani. – Oddalił się na parę kroków, otrzepując się dokładnie.
– Kłamiesz! Myślisz że jestem głupia?! Więcej nie wciśniecie mi żadnych ziół! Słyszysz?! Żadnych! Nawet na ból!
– Szkodzisz tylko sobie, pani...
– Zamilcz! Nie będziesz się więcej odzywał nieproszony! – Zbliżyłam się do niego utrzymując dominującą postawę.
Upadł na przednie nogi, pochylając głowę. Opatrunek znów się obsunął, aż w końcu spadł.
– Ajiri lepiej by to zrobiła, wezwać ją? – Podniósł opatrunek, przesiąknięty krwią.
– Powiedz Ajiri żeby się stąd wyniosła! I tą kalekę też wyrzucie!
– Masz na myśli Gizę?
– A jest w stadzie więcej kalek?
– To może być bardzo źle odebrane, pani…
– Rób co ci każe! Ruszaj!
– Wybacz… – Zaczął się powoli wycofywać, nisko trzymając łeb: – Pani…
– Coś jeszcze chcesz mi powiedzieć? Coś jeszcze przede mną ukrywacie? – wycedziłam.
Prędko pokręcił głową.
– Za trzy dni wypuścisz strażników, którzy śmieli, jak to ująłeś, znęcać się nade mną na polecenie matki.
– Tak właściwie to powie... – ucichł, gdy tupnęłam, ale i tak oberwał skrzydłem po grzbiecie.
– Niech siedzą tam bez wody i jedzenia. A teraz przyprowadź Karyme, chcę osobiście ją zabić.
– Chciałbym, ale stado cię oczekuje... Właśnie teraz…
[Pedro]
Jak mam teraz zostawić tu Gizę? Przecież to kompletna katastrofa. Wszyscy dokądś biegli, kłócili się i oblegali drugiego zastępcę licznymi pytaniami co dalej, kiedy wróci ich przywódczyni. Nikt nic nie wiedział. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim.
– Widziałaś co się stało, idziesz z nami! – krzyczał jakiś jasnokasztanowaty ogier na kasztankę, która niedawno mnie zaczepiała. Serafinę, o ile dobrze pamiętam.
– Teraz tym bardziej nie zostawię stada. – Jej postawa ciała była pewna i niczym niezachwiana.
Giza patrzyła na nich z przejęciem, mnie już rozbolała głowa od tego zamieszania.
– Córeczko, nie widzisz że to już nie jest nasze stado? – dodała izabelowata klacz obok.
– Coś się dzieje i od razu każecie mi uciekać. Zostaje. Chcę pomóc wszystkim jak mogę.
– Właściwie... Może Ivette przyjmie mnie z powrotem na głównego strażnika? – zastanawiał się ogier.
– Tato. – Serafina spojrzała na niego z niedowierzaniem.
Ivette ma przejąć stado? A co z przywódczynią, od razu ją skreślili?
– Cicho! Jak mnie nie przyjmie to odchodzimy.
– Hirini... – wysapała dopiero co przybyła, ruda klacz, jej całe ciało, z wyjątkiem nóg było niepoważnie puszyste. Nigdy przedtem nie widziałem by ktoś aż tak przedawkował jedzenie.
– Ciociu, gdzie byłaś? – spytała jej Serafina.
– Ivette właśnie... Uff... Mnie wygnała, jest wściekła...
– Czyli nic z tego, nie zostaniesz głównym strażnikiem – powiedziała izabelka do ogiera: – Nie po tym jak ta żmija wygnała moją siostrę.
– Tak, kochanie – powiedział pokornie ogier.
– Idziemy z wami. – Pomogłem wstać Gizie, podchodząc do nich. W grupie będzie bezpieczniejsza, niż jakbym miał nadal chronić ją sam. Czas się stąd wynosić. Lepszej okazji by to zrobić nie dostanę.
[Rosita]
Zwalniałam kroku, uparcie chcąc nadal biec, w końcu zleciałam na przednie nogi, a potem opadł mi też zad. Zapłakałam rzewnie, podniosłam się odrobinę, zaraz upadając. Dostałam zadyszki, czując kłucie w żebrach.
Teraz już rozumiem Karyme. Gdybym urodziła się zwyczajna, albo... W ogóle się nie urodziła…
– Chodź ze mną, nie masz już nic do stracenia. – Ciszę przerwał głos Irutt. Nie próbowałam się nawet rozejrzeć.
– Oszukała cię tak samo jak mnie – dopowiedziała.
– Nie… Nie po tym co zrobiłaś… – wydusiłam.
Gałązki się zakołysały, a gdy odwróciłam ku nim głowę, Irutt właśnie odlatywała w postaci jaskółki.
Co ja narobiłam? Zostawiłam Karyme, Thais.... Przecież je zabiją... O ile już… To koniec.
Nie pożegnałam się z przyjaciółmi, a nigdy więcej ich nie zobaczę, nie przeprosiłam Ivette… Naprawdę odebrałam jej wszystko. Może jej mama bardziej by o nią dbała gdyby nie ja? A Feniks by nadal żyła. A co jeśli adoptowała nas wszystkie trzy i żadna z nas o tym nie wiedziała? Nie, Iv jest zbyt do niej podobna. A Feniks... Nie jestem pewna.
Leżałam tak długo w ciemnościach, próbując to zrozumieć, aż w końcu zasnęłam, w oddali słysząc wycie wilków, są... Są zbyt daleko…
~*~
Podniesiono mnie gwałtownie za szyję, coś zaczęło się w nią wżynać. Obudziłam się momentalnie, znajdując oparcie w własnych nogach, puściło, a kryształ, obił się o moją pierś. Czerwony kryształ.
– Jak mogłaś? – poznałam głos Isona.
– Ja... Ja próbowałam ci... – Obejrzałam się na niego z łzami w oczach, szarpnął za naszyjnik, przysuwając mnie do siebie.
– Będziesz moja, rozumiesz?
– Puść. – Zaparłam się kopytami, objął mnie łbem nie dając od siebie odstąpić.
– Ison, przestań! To Thais go zabiła!
– Jesteś mi to winna – upierał się, jego zapłakane, jednocześnie zagubione oczy, błądziły po moim ciele.
– Uwierz mi... Thais mnie wrobiła, w jej ciele jest więcej koni, wiem jak to brzmi, ale...
– Podobasz mi się bardziej jak milczysz, piękna. – Miał taki niepokojący głos, pełen żalu i pożądania. Przewrócił mnie, dociskając łbem mój pysk do ziemi, zaczęłam się szamotać. Robił to niepewnie, nie chciał mnie skrzywdzić, a jednocześnie pragnął bym cierpiała. Obróciłam się odpychając go z całej siły kopytami, odbiegłam kawałek, natrafiając na... Na Mid. Jej sztylet znalazł się przy moim gardle. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Chcesz żebym obcięła jej język?
– Co chcecie mi zrobić? – Cofnęłam się, sztylet przesunął się wraz ze mną, raniąc przy tym szyję. Coś zbliżyło do siebie moje nogi, skrępowało je, upadłam. Dostrzegłam że to sznur, kontrolowany mocą Mid.
– Daj jej to co Karyme, niech się prześpi – powiedział Ison.
– Nie! – Rzuciłam się bezsilnie, poczułam lekkie ukłucie z boku, wbił się we mnie mały kolec. Ciało kompletnie zdrętwiało, a powieki opadły, straciłam przytomność…
[Ivette]
Stanęłam przed stadem na płaskiej skale, na szczycie wzgórza, dumnie, z rozpostartymi skrzydłami. Kiedy Devon ogłosił że zostanę ich nową przywódczynią, pochylili łby, z obojętnymi, bądź niepochlebnymi minami. Zacisnęłam zęby, powstrzymując złość.
– Od dzisiaj, jeśli ktoś skrzywdzi dotkliwie członka stada czeka go śmierć, za zdradę stada też czeka śmierć, za zdradę mnie, nie inaczej, czeka śmierć. Nie liczcie już na żadne wygnanie, ani inne nic nie wnoszące kary. Dobrze się zastanówcie zanim zrobicie coś głupiego – przemówiłam. Niektóre konie spojrzały na mnie jakby bardziej życzliwie, inne popatrzyły po sobie w strachu.
– A aby zachować pamięć o Feniks, mojej drogiej i jedynej siostrze, w dniu w którym umarła, nie będziemy niczego jeść. Tylko źrebiąt nie będzie to dotyczyło.
– A co ze starszymi końmi? – spytała Aspacia.
– Dobrze, chorych i starych też nie będzie to dotyczyło, ale poza tym każdego. Chyba nie żałujecie jej tego jednego dnia? – Zmierzyłam ich wzrokiem.
– Oczywiście że nie – wtrącił Theo. Na pyskach większości widniało powątpiewanie, albo niechęć.
– Co? Jesteście aż tak słabi by nie wytrzymać jednego dnia?
Nic więcej nie powiedzieli. Nigdzie nie widziałam Serafiny, ani jej matki, pewnie odeszły z Cierniem, słyszałam że opuścił stado. Brakowało też kilkunastu innych koni.
– Gdzie reszta? – spytałam Devona.
– Uciekli ze strachu przed Rositą, wyruszyli szukać Chaos, albo zwyczajnie odeszli z… – Nie dokończył.
– Z mojego powodu?
Devon przełknął ślinę.
– Jeśli wrócą, nie mają już tu czego szukać – powiedziałam.
– Pani – wtrącił Syrius: – Czy jeśli, na przykład ja, nie będę mógł pełnić swoich obowiązków, bo zostanę kaleką, z nie swojej winy to wygnasz też mnie?
– To chyba oczywiste że zasłużyłeś by tu pozostać, przez swoje zasługi, więc nawet jak będziesz bezużyteczny możesz liczyć na opiekę stada.
– A jeśli nasze źrebię urodzi się niepełnosprawne? – zapytała Lilia: – Co wtedy?
– Jeśli chcecie marnować na nie swój czas i energię nie będę wam zabraniała.
– Nie uważasz że to co mówisz jest podłe? – wtrąciła Ennia.
– Jak ci się nie podoba to się wynoś.
– Pani… Wygnałaś Ajiri, jeśli wygnasz też ich…
– Zamilcz, Devon – wycedziłam, zauważyłam przy jednorożcach wiele koni, gotowych pewnie ich bronić, zresztą ich magia mogła mi się przydać: – Chodzi wam o Gizę, tak? Wygnałam ją, bo ta przeklęta ją tu sprowadziła razem z tym ogierem, zresztą uciekli jak tchórze zanim jeszcze dowiedzieli się że już tu nie należą. Drugi raz lepiej porządnie się zastanówcie co do mnie mówicie – powiedziałam, po czym zarżałam na znak że wszyscy mogą wrócić do tego co robili przedtem. Zeszłam pospiesznie na dół, biorąc głęboki oddech. To tylko głupie wzgórze, nie jest nawet zbyt wysokie.
– Pani. Strażnicy od Tiziany nadal nie wrócili. – Podszedł do mnie Lotos z Devonem: – Wydaje mi się że są już martwi, to jedyne wyjaśnienie.
– Tiziana, a już zwłaszcza Vumbi mogli wykorzystać sytuację – dodał Devon.
– Najpierw musieliby o tym wiedzieć – stwierdziłam.
– Jest ktoś kto mógłby ich powiadomić.
– Irutt – powiedział Lotos.
– Irutt? – Gdzieś słyszałam już to imię.
– Jej magia pozwala jej zmienić się w każdego, wcześniej mieszkała z nami jako Ira. To ona zdradziła stadu kim tak naprawdę jest Rosita.
– Gdzie ona teraz jest?
– Nie wiemy, pani.
– Devon, przyprowadź mi Karyme i Thais.
– Nie powiedziałeś przywódczyni? – zapytał go Lotos.
– Wybacz, pani. Zabili je podczas zamieszania, kiedy poprzednia przywódczyni zdezerterowała. – powiedział Devon
– I to bałeś się mi powiedzieć? Co zrobiliście z ich ciałami?
– Musisz je zobaczyć… pani? – Przełknął ślinę.
– A ja słyszałem że uciekły podczas tego zamieszania – dodał Lotos.
– Kawałek dalej strażnicy znaleźli ciała – wyjaśnił Devon: – Nie wiem czy to nasi je zabili, ktoś na pewno.
Zmrużyłam oczy, odsyłając Lotosa skinieniem głowy. Devon zerknął nerwowo na mnie, cały czas trzymając pochyloną głowę.
– Kłamca – wycedziłam, uderzając go tylnymi kopytami w bok.
– Pani… – Zniżył głowę.
– Kłamca? Nie, nie jesteś tylko kłamcą, jesteś zdrajcą! – Rozpostarłam skrzydła.
– I tak byś mnie zabiła, gdybym ci powiedział, czułem że to moja jedyna szansa…
– Naprawdę?! – Sprowadziłam go na ziemię uderzeniem skrzydła: – Uważasz mnie za tyrana?! – Prawie uderzyłam go raz jeszcze, rzuciłam się kopytami na ziemię tuż obok jego głowy, zacisnął oczy, przez chwilę myślałam że go faktycznie zabije: – Jakim cudem zostałeś zastępcą?!
Otworzył lekko oczy, cała aż drżałam z nerwów.
– Nikt nie wie co się tam stało, niewiele osób zna jakiekolwiek szczegóły, ale Thais uciekła i zabrała ze sobą Karyme, to fakt, mam przypuszczenia że ktoś musiał im pomóc, skorzystali z zamieszania kiedy poprzednia przywódczyni zdezerterowała. Zatarli swoje ślady, więc nie sposób ich wytropić.
– A gdzie strażnicy, którzy ich pilnowali?!
– Przybiegli na równinę przez to zamieszanie w stadzie, to standardowy sposób postępowania w razie kryzysu.
– Zostawianie więźniów?
– Zamknęli oba jaskinie, nikt z zewnątrz nie miał prawa wiedzieć, ktoś od nas musiał nas zdradzić, albo Irutt, choć wątpię, bo ona mściła się też na Thais. Trudno wyznaczyć winowajcę kiedy tyle koni odeszło. Wybacz, pani, że próbowałem cię oszukać, ale naprawdę… Nadal się boję że mnie zabijesz.
– Zejdź mi z oczu.
– Nie chcę też byś się znów raniła…
– Powiedziałam idź! – wrzasnęłam.
Tchórz od razu zerwał się z ziemi i uciekł.
– I nie próbuj więcej mnie zwodzić!
~*~
[Pedro]
– Powinnam tam być – powiedziała Serafina, znów się zaczyna, przez całą drogę ciągle się spierały. Litości: – Razem z Theo.
Nic nie mów Pedro, to nie twoja sprawa. Po prostu idź i tyle. Mijaliśmy kolejny las, stąpając po wystarczająco szerokiej, byśmy mogli iść obok siebie, wydeptanej wśród traw i licznych krzewów, ścieżce. Dużo koni musiało tędy przechodzić.
– Nie mam już siły się z tobą kłócić – Hirini znów podniosła na nią głos.
Ja nie miałem już siły ich słuchać. Giza patrzyła na nich wciąż zmieszana, Ajiri jadła wszystko co dało się zjeść, jeszcze zanim wyszliśmy z terytorium byłego już stada, kilka godzin temu, a Cierń szedł obok partnerki z taką miną jakby obraził się na cały świat.
– Ratujemy ci życie, Serafino, przywódczyni zostawiła stado tej wariatce, która omal nie zabiła własnej siostry, a w źrebieństwie to już w ogóle, próbowała strącić przywódczyni w przepaść – Hirini mówiąc to spojrzała na mnie.
– O nie, nie, mnie do tego nie mieszajcie – Chciałem tylko w spokoju zaprowadzić Gizę do nowego, miałem nadzieję że lepszego stada.
Czyli to Ivette zraniła Rosite? Dlatego nagle zniknęła. Dobrze że stamtąd odeszliśmy.
– Tym bardziej powinnam tam być – naciskała Serafina.
– Cierń, powiedz jej coś. – Hirini spojrzała teraz na niego.
Parsknął, mówiąc: – Zrobiłbym z tym wszystkim porządek. – Tupnął kopytem, dodając: – Poszedłbym do Ivette z Ajiri i zażądał tego co nam się należy. Zmusiłbym ją by przyjęła ją z powrotem i przywróciła mnie na głównego strażnika, ale ty wolałaś zrobić z nas wygnańców.
– Prosiłam cię o wsparcie, Cierń, zawsze twoje ambicje muszą być ważniejsze od rodziny?
– Wiedziałaś ile to dla mnie znaczy!
– Przynajmniej wiem skąd ta lekkomyślność u naszej córki.
– Mamo, a może to ty myślisz tylko o sobie? Ja się przejmuje naszym stadem – powiedziała Serafina.
– Cicho mi tutaj! Moje źrebię i mój partner nie będą poświęcać swojego życia dla nikogo, Ajiri skończ już jeść! – Hirini oderwała Ajiri od krzaka z i tak w pół uschniętymi liśćmi.
– Ajiri, a ty co o tym myślisz? – zapytał jej Cierń.
Przełknęła wszystko co tam miała w pysku.
– Poszukałabym przywódczyni i namówiła ją do powrotu – odpowiedziała.
– To już bardziej sensowne, ale i tak na razie powinniśmy zatrzymać się w jakimś stadzie – Hirini zerknęła na nas: – Pomyślelibyście lepiej o tym co macie przed swoimi nosami.
– Giza, pomóc ci iść? – zapytała od razu Serafina.
– Jak chcesz możemy cię dalej ponieść z Pedro – dodał nieco szorstko Cierń.
– Nie, ale bardzo wam dziękuje… – Giza spuściła zawstydzona wzrok.
– Może potrzebujesz przerwy? – dodała Serafina.
– Nie, dzięki.
– Skąd jesteście? – zapytała Hirini.
– Ja to znikąd tak właściwie, podróżowałem z miejsca na miejsce, przed dołączeniem do stada Chaos – odpowiedziałem.
– A ty Giza?
Dość odpowiadania za nią, jak dobrze pójdzie niedługo wyruszę w dalszą podróż już sam.
– Moje stado… Bardzo przeze mnie cierpiało…
Nie no, tak się nie da.
– Znęcało się nad nią – wtrąciłem.
~*~
Są trochę kłótliwi, ale kto się nie kłóci, zresztą wszyscy byliśmy wzburzeni po ostatnich wydarzeniach. Pora już na mnie.
Wyprzedziłem wszystkich, by stanąć do nich przodem, od razu zwracając na siebie uwagę: – Tutaj już was zostawię, mam nadzieje że zaopiekujecie się Gizą.
– Dlaczego Pedro? – spytała Serafina.
Giza spuściła tylko głowę, patrząc w ziemię. Gdyby jakkolwiek zaprotestowała nie potrafiłbyś tak po prostu odejść.
– Tak będzie lepiej. Serafina, masz doświadczenie jak chodzi o życie w stadzie, nie to co ja, w końcu uczono cię na głównego strażnika, ty, Cierń nim nawet byłeś, Hirini dopilnuje by wszyscy robili co trzeba, a Ajiri zna się na leczeniu. – Patrzyłem na każdego z osobna jak o nim wspominałem. Naoglądałeś się zdecydowanie zbyt wielu przemówień przywódców do stad: – Poza tym pomimo różnicy zdań, wspieracie się nawzajem, czego chcieć więcej?
– Uczyłam się też od Devona. Możesz razem z Gizą dołączyć do naszej rodziny – powiedziała Serafina.
– Tylko że najlepiej czuję się sam.
Giza niespodziewanie wtuliła się w moją grzywę: – Do zobaczenia, nie martw się o mnie i bądź szczęśliwy.
– Ty też.
– W razie czego, wiesz jak nas znaleźć? – spytała Hirini.
Przytaknąłem. Giza się odsunęła, Serafina stanęła obok niej. Za nimi rozciągał się las, z całym mnóstwem brzóz i wierzb.
– Zaraz – wtrącił Cierń: – Co to ma... Ał!
Hirini uderzyła go w nogę: – Giza, możesz na nas liczyć.
– Powodzenia w dalszej podróży, Pedro – powiedziała Giza, posyłając mi najpiękniejszy z uśmiechów, tylko jej oczy nadal przyćmiewał smutek.
– Uważaj na siebie – dodała Serafina.
Uciekaj stąd jak najszybciej Pedro, zanim jeszcze bardziej ich polubisz.
– Tak. – Odbiegłem, czułem się z nimi trochę jak z... Rodziną. Ale to rozstanie zaboli o wiele mniej i przejdzie dosyć szybko, niż jakby musiał patrzeć na ich śmierć.
[Rosita]
Nie wiem ile czasu minęło, ile dni, godzin, albo nawet tygodni. Leżałam w ciemnym miejscu, czułam się jak nie ja... Coś było nie tak, nie licząc tego że zostałam porwana. Upewniłam się czy mam język, poruszyłam nim, patrząc potem po całym ciele, słabo widocznym w ciemności, strzygąc uszami, ruszając nogami, wreszcie przewracając się na brzuch, wszystko zostało na swoim miejscu, a i tak miałam wrażenie że coś straciłam. Natrafiłam wargami na kryształ blokujący moce, wciąż wiszący na mojej szyi.
Do środka, jak się okazało jaskini, wszedł Ison. Wyczułam jego wściekłość, rozżalenie i zawód, patrzył na mnie i od razu wiedziałam że to ja byłam tego przyczyną.
– Nie zabiłam twojego brata, nie mogłabym... – powiedziałam słabym, od dawna nie używanym głosem.
– Powiedz tak jeszcze raz, a zrobię ci coś gorszego. – Parsknął nerwowo, przydeptując przednimi nogami.
– Co mi zrobiłeś?
– Zdobyłem cię. Za bardzo nie protestowałaś, w ogóle nie protestowałaś, w końcu byłaś nieprzytomna. Musiałem się odstresować, odprężyć... Nawet nie poczułaś.
Pociekły mi łzy z oczu, miałam aż otwarty pysk, kuląc jeszcze bardziej uszy... On... Zbliżył się.
– Nie dotykaj mnie! – krzyknęłam w proteście, przysunęłam się do ściany. Nie wierzyłam w to, próbowałam sobie wmówić, że kłamał. Kłamał i koniec.
– Będziesz moją partnerką, taką z prawdziwego zdarzenia.
– Nie...
– Nie masz już własnego zdania, rozumiesz?! – wrzasnął, podrywając kopyto, złagodniał, widząc mój lęk w oczach i łzy, nadal coś do mnie czuł, pożądanie pomieszane z nienawiścią, po chwili wahania wyszedł.
Podniosłam się z ziemi, nasłuchując. Gdy już nie słyszałam jego kroków, wychyliłam łeb na zewnątrz, przede mną, kilkanaście metrów dalej, pasło się obce stado, rozproszone po kilku niewielkich łąkach, przecinały je malutkie skupiska drzew. Nie znałam tego miejsca.
Robiąc kolejne, ciche kroki, poczułam szarpnięcie za tylną nogę. Obejrzałam się, widząc przyczepiony do niej cienki łańcuch, ale na tyle mocny by nie dało się go przegryźć. Próbując się z niego zerwać, sprowadziłam na siebie mnóstwo ciekawskich spojrzeń.
Wycofałam się do środka, kryjąc za ścianą obok wyjścia, miałam potrzebę ukrycia się przed nimi, jakiś lęk, może obawę że domyśliliby się kim jestem, po naszyjniku, albo... Przez... Wolałam o tym nie myśleć…
Wyjrzałam dopiero po kilku godzinach. Konie już dawno straciły zainteresowanie. Rozejrzałam się za czymkolwiek co mogłoby mi pomóc się uwolnić.
– Dzięki – powiedział Ison do Thais. Stali obok jaskini. Schowałam się. Wszedł nagle, rzuciłam się do ucieczki, ale i tak złapał mnie za grzywę, szarpnął, przycisnął brutalnie do ściany. Miałam już w oczach łzy. Thais weszła tu z kluczem w pysku.
~*~
– To moi rodzice. – Ison wskazał na parę koni w oddali, szłam ze spuszczonym łbem, nie potrafiąc i nie chcąc skupić się na niczym innym jak na planie ucieczki. Opatrzyli mi tylną nogę, by ukryć ślad po łańcuchu.
– Jesteśmy razem, rozumiesz? Niech wiedzą że jestem już zajęty... Słuchasz na mnie? – Szarpnął mnie za grzywę, prawie nie wkładałam siły w własne kroki, przez co omal się nie przewróciłam na niego. Odsunęłam się na tyle na ile mi pozwolił, mniej niż pół kroku.
– Radzę ci przestać. – Przysunął mnie do siebie siłą, przymknęłam oczy, odwracając głowę, nie mogąc znieść jego dotyku, wzroku i samej bliskości... Ciało drżało mi mimowolnie, starłam się to stłumić.
– Wszystko mi jedno... – wymamrotałam, wyszarpując się. Thais przez cały ten czas czuwała gdzieś na uboczu, stale na widoku.
– Myślisz że weźmiesz mnie na litość, tak? Jedz... – Pchnął mnie w kierunku krzewu: – Za krzakiem są zioła.
– Na co? – zapytałam.
– Żebyś nie zaszła ze mną w ciąże. – Wyczułam że skłamał.
– One...
– Jedz je! – wrzasnął: – Ponoć wszystko ci jedno.
– Nigdy nie przypuszczałabym że jesteś taki... – Popatrzyłam mu w oczy, po ułamku sekundy uciekliśmy od siebie spojrzeniami. On z odrazą, a ja przez nagły lęk. Szarpnął mnie potem raz jeszcze, celowo przewracając. Urwał mi się oddech, zakasłałam, kiedy żebra dały o sobie znać, zupełnie jakby coś się w nie wbijało od środka. Nim się podniosłam, przytrzymał mi łeb kopytem przy ziemi, opierając się drugą, nogą na mojej szyi. Nic to nie dało że przebierałam nogami, kopiąc go tymi przednimi, raz po raz. Przesunął kopyto. Nacisnął na połączenie żuchwy ze szczęką, sprawiając mi ból, przy każdej próbie zamknięcia pyska. Tym silniej czym bardziej walczyłam. Wepchnął mi do pyska łodyżkę zioła z mnóstwem puszystych, żółtych kulek, następnie ścisnął go zębami. Nie pozwolił mi oddychać dopóki ich nie połknęłam. Po policzkach popłynęły mi łzy, nie wiem co było gorsze, ból czy to że nie mogłam nic zrobić...
– Wstawaj. – Sam mnie podniósł za grzywę.
– Co mi dałeś? – wymamrotałam, nie potrafiąc porządnie wydobyć z siebie głosu.
– Przekonasz się, ruszamy. – Pchnął mnie do przodu.
Rodzice Isona spojrzeli w naszym kierunku.
– Ison... Co to za klacz? – Pierwsza odezwała się jego matka, z zaniepokojeniem w głosie, patrząc na mnie jak na intruza.
– Bądźmy dobrej myśli, on ją tylko znalazł, widzisz, jest ranna, chciał jej pomóc – dodał ojciec Isona do jego matki.
– Nie. Znamy się już długo… – stwierdził Ison.
– Ison, synku, chyba ty nie...
– Właśnie tak! – przerwał matce: – To moja partnerka, Rosita. – Wskazał na mnie łbem. Chciałam zaprzeczyć, chciałam prosić ich o pomoc, kogokolwiek, otworzyłam pysk, ale nie wydobył się z niego żaden dźwięk... Krtań się zacisnęła, powodując atak kaszlu, a on z kolei spowodował ostry ból żeber, zgięłam głowę i nieco przednie nogi, przy każdym z trudem wywalczonym oddechu, cicho charczyłam.
– Co jej się stało? – Jego matka spojrzała na mnie z niesmakiem, najchętniej sama by się mnie pozbyła w trybie natychmiastowym.
– Straciła głos, miała wypadek... Kochanie, przyzwyczaisz się... – Ison uśmiechnął się do mnie, głównie na pokaz, a jednak z nutą pożądania.
Pokiwałam mu przecząco głową, wystraszona. Cofnęłam się.
Chwycił mnie za grzywę: – Nie panikuj – dodał półgłosem.
– Ison. Naprawdę. Chyba coś ci się pomyliło synu, wolisz niemowę od klaczy z pozycją? Ksymena to następczyni, byłbyś przywódcą tego stada, nie widzisz tego? – parsknął jego ojciec, z kpiną skierowaną we mnie.
– To też następczyni dla twojej wiadomości, tyle że musiała odejść, oboje musieliśmy.
Pokręciłam łbem. Mogłam już w miarę normalnie oddychać, ale wciąż bolało i krtań, i żebra.
– Już dobrze skarbie. – Przytulił mnie, przyciskając je, próbowałam się wyszarpnąć, znów się krztusząc. Przycisnął mnie jeszcze mocniej do siebie, szepcząc na ucho: – Bo zrobię ci coś gorszego...
– Jesteście chociaż razem szczęśliwi? Co? Rosito? – zapytała jego matka z naciskiem na moje imię.
Puścił mnie, z lekkim, wymuszonym uśmiechem. Stałam na szeroko rozstawionych nogach, z szyją w linii prostej w stosunku do grzbietu i zwieszoną głową, łapiąc głębsze, choć bardziej bolesne oddechy. Położyłam po sobie uszy, nie wiedząc co odpowiedzieć. Wolałam nie prowokować go do spełnienia swojej groźby, niejednokrotnie udowadniał że nie mam z nim najmniejszych szans, czemu teraz miałoby być inaczej?
Przytaknęłam, wymuszając na sobie uśmiech. Kiedy pojawił się na moim pysku, poczułam odrazę do samej siebie. Straciłam jedyne co jeszcze miałam – wolność, bez jakiekolwiek walki, jakby po prostu tak musiało być.
– Zastanów się jeszcze synu – ciągnął jego ojciec: – Zasługujesz na lepszą klacz...
– Ale ja ją kocham, a ona mnie, po co mam być z kimś do kogo nic nie czuję? Jesteśmy sobie przeznaczeni. – Przycisnął moją głowę do swojej grzywy. Wstrzymałam oddech, walcząc z odruchem żeby się nie przesunąć, cała się spięłam, utrzymując wciąż ten sam, sztuczny uśmiech na pysku.
– Przywódca szczerze liczył na twój związek z jego córką. Miałbyś więcej władzy niż ona, bo on nie chce by to klacz rządziła w pełni stadem, a ogier. A ty co robisz?
– Widzę że bardzo za mną tęskniliście – parsknął ironicznie Ison. Odszedł pospiesznie ciągnąc mnie za sobą, nie licząc się z tym czy nadążałam czy nie.
– Znów nas zostawisz? – zawołał jego ojciec: – Byłbyś w końcu kimś!
– Synku, zastanów się, mógłbyś wszystko zmienić w stadzie, jakby ci się podobało – dodała jego matka.
Ison uderzył mną w siebie, tak mocno szarpnął. Zmierzyłam go wzrokiem, pełnym łez.
– Będziesz posłuszna to nic ci się nie stanie, ani twoi bliskim. Lepiej nie zmuszaj mnie żebym namówił tutejszych przywódców do ataku na twoje stado.
~*~
[Ivette]
Spodziewałam się klaczy normalnych rozmiarów, a nie kucyka, każdy koń w jej stadzie był od niej większy. Jak mogli się jej słuchać? Nosiła na szyi kieł pumy, jakby miała stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla kogokolwiek. Jej stado przewyższało nasze liczebnością. W ogóle kiedy to się stało? Z tego co wiem powinno ich być o co najmniej połowę mniej. Nie wierzę że matka mogła to tak zaniedbać. To niemożliwe.
Irutt musiała im pomagać, przecież to oczywiste, mogła podszywać się pod Tiziane czy Vumbiego, a oni tymczasem zbierali tą swoją armię.
– Witaj Tiziano, jestem Ivette, nowa przywódczyni stada Pega – oznajmiłam, starając się brzmieć neutralnie, zdobywając się na najbardziej pozbawioną emocji minę na jaką było mnie stać. To nie powinno być trudne, jak przez całe życie ma się tak obojętną matkę.
– Nie patrz na mnie z góry – zwróciła mi uwagę.
Z sporym wysiłkiem powstrzymałam się od choćby krzywego spojrzenia. Cofnęłam uszy, walcząc ze sobą, aby ich nie kłaść, tylko z powrotem skierować do przodu.
– To dość trudne przy twoich rozmiarach. Możemy co najwyżej się położyć. – Pierwsza ułożyłam się na ziemi, w miarę wygodnie, by nie pomyślała przypadkiem że jestem zestresowana, bo nie jestem. Tiziana zrobiła to samo, zerkając na ogiera obok siebie, jego blizny tworzyły paski na ciele.
– Poznaj Vumbiego, syna mojego zmarłego partnera, Soprana i brata, mojego syna, Feliksa. Ja i Vumbi przewodzimy razem stadu.
Jakbym nie wiedziała, w przeciwieństwie do przybłędy ja chłonęłam wszystko z lekcji matki.
Vumbi przytaknął z zadowoleniem, lekko się uśmiechając. Sama nie próbowałam niczego odwzajemniać i tak wyszłoby to zbyt sztucznie.
– Poważna jak matka – skomentował.
Zacisnęłam zęby. Czułam jak grzbiet robi mi się mokry od potu.
– Odziedziczyłaś je po Chaosie. – Tiziana wskazała na skrzydła.
– Słucham? – To imię skojarzyłam od razu z matką, jakbym już zapomniała o tych wszystkich opowieściach o dziadku: – A tak. Faktycznie – poprawiłam się.
– Stresujesz się? Jestem aż taka straszna?
Chcesz mnie sprowokować, tak?
– Nie mam powodu by się stresować – odparłam.
– Coś napinasz za bardzo te skrzydła.
Lepiej się odczep. Poluźniłam skrzydła, nie zauważając wcześniej że przyciskam je do boków.
– Przybyłam omówić sojusz, a nie siebie.
– A, teraz to się inaczej nazywa, tak? – Wstała, wędrując sobie pomiędzy końmi, uśmiechała się do nich ciepło, odpowiadali tym samym, wymieniali się pozdrowieniami. Nie spuszczałam jej z oka. Nienawidzę być ignorowana. I to jeszcze w tak bezczelny sposób. Po paru minutach wróciła do naszej rozmowy, już się nie kładąc.
– Twój dziadek zabił mojego partnera, kochałam go, matka Vumbiego też go kochała, nawet bardziej ode mnie, bo zmarła niedługo po nim, z tęsknoty. Zabraliście nam nasze terytorium, a kiedy przegraliśmy z wami, próbując je odzyskać i pomścić Soprana to wzięliście nas w niewolę.
– Mówisz mi to, bo?
I jak śmiesz mnie oskarżać?!
– Żebyś wiedziała dlaczego nie mam ochoty zawierać z wami. Sojusz.
Zmierzyłyśmy się wzrokiem.
– Nie jestem odpowiedzialna za to co zrobił, ani za to co zrobiła moja matka – wyrzuciłam jej, wstając.
– Znowu będziesz patrzeć na mnie z góry?
– Nie moja... – Ugryzłam się w język, wypuszczając z siebie nadmiar powietrza: – Wojna przyniesie straty po obu stronach. – Położyłam się znowu. Za chwilę się na nią rzucę, wyrwę jej ten naszyjnik z kłem i wbije go prosto w jej gardło.
– Nie denerwuj się, negocjacje nic nie dadzą, lepiej się przygotujcie, chociaż z tobą na czele macie marne szanse.
– Bo ty...
– Ivette – wszedł mi w słowo Devon.
Przebiłam go spojrzeniem, przełknął ślinę, podnosząc przednią nogę, trzymał ją nad ziemią, jakby się wahał czy się cofnąć czy ruszyć do przodu. Nie zauważył co powiedział?!
– Pani... – poprawił się nagle, ale co z tego? Po stadzie Tiziany rozeszły się szepty i głupie uśmiechy. Już zdążył poniżyć mnie w oczach innych. Pożałuje tego.
– Nie znoszę pegazów – dodał Vumbi.
– Nie skreślaj całego rodzaju, przez jakiegoś tyrana – powiedziała Tiziana.
– Jak śmiesz mnie tak nazywać?! – krzyknęłam, wstając gwałtownie i rozpościerając skrzydła: – Niektóre źrebięta są nawet większe od ciebie, kucyku! I inteligentniejsze.
– Pani, ona ma na myśli twojego dziadka – dodał Devon, spuszczając głowę i wzdychając przy tym: – Twój dziadek, Chaos, był tyranem, przynajmniej według nich.
– Nie będziesz obrażała mojego rodu!
Tiziana pokręciła pobłażliwie łbem, a Vumbi się zaśmiał.
– Kto pozwolił ci przewodzić stadem? – Spojrzała na mnie z dezaprobatą: – Jak ty się zachowujesz?
– Chcesz wojny to...
– Pani, ona jest jeszcze niedoświadczona, zrozum, wiele przeszliśmy... – Devon mnie zasłonił. Zaczął ją błagać. I jakoś przy niej nie zapomniał o tytule: – Oddamy wam część...
– Zamknij się! Nie będziemy się przed nimi płaszczyć! – Odsunęłam go skrzydłem.
– Nie mamy nic więcej do omówienia. – Tiziana poszła sobie, a Vumbi czekał aż odejdziemy, podśmiewając się pod nosem. Rzuciłam się na niego, zderzając się z Devonem, podstawił się w ostatniej chwili. Omal nie wylądowałam wraz z nim na ziemi.
– Z łatwością cię zabiją. pani… – szepnął: – W kilka koni się nie obronimy.
– Nie jesteś już moim zastępcą – syknęłam, zaciskając zęby: – Zdrajca.
– To nie była zdrada.
– Lepiej żeby się już nie odzywał. – Ruszyłam drogą powrotną.
– Próbowałem to jakoś uratować. Nie wiesz co to wojna. I jest nas za mało by ich pokonać.
– Nie idź za mną! – Obróciłam się, parskając wściekle na niego. Zatrzymał się, a potem przysłonili go strażnicy, wracający razem ze mną do domu. Powinien był zostać w stadzie, matki nikt nie niańczył.
~*~
[Rosita]
Wróciłam do jaskini. Przez dziurę w stropie wpadały jeszcze promienie słońca, oświetlające źródło pośrodku. Właśnie przy nim się ułożyłam, patrząc na własne odbicie i kryształ, i łańcuch znów zapięty na mojej nodzę. Zapłakałam mocno, wprawiając przy tym ciało w drżenie, jedynym dźwiękiem jaki się ze mnie wydobywał był mój własny niespokojny oddech. Krtań już nie tyle się zaciskała co w ogóle jej nie czułam, jakby już jej tam nie miała.
Później, gdy się uspokoiłam, leżąc na boku i roniąc już tylko pojedyncze łzy, wrócił Ison. Od razu poderwałam się na jego widok, cofając się pod ścianę, patrzyłam na niego wrogo, by jakoś ukryć strach.
Podszedł do mnie, otworzyłam pysk w niemym krzyku... Wtulił łeb w moją grzywę, zaciągając się jej zapachem, próbowałam go odepchnąć, spychał mnie na ścianę.
– Nieprzytomna nie jesteś ani trochę atrakcyjna. Oddaj mi się – zażądał. Spróbował musnąć moje wargi swoimi, ugryzłam go w chrapy. Oddał mi kopnięciem prosto w żebra. Upadłam, zwijając się z bólu, dusiłam się, kaszląc. Widziałam czarne punkciki unoszące się w powietrzu.
– Masz za swoje. – Wyciągnął zza kamienia, w rogu, sznur. Podniosłam się na przednich nogach, zaraz z powrotem upadając. Nie dawałam rady zaczerpnąć porządnie tchu. Zacisnął pętle z całej siły na moim gardle, dusił mnie i puszczał, bym mogła nabrać powietrza na kolejne duszenie. Wierzgałam nogami.
Thais zajrzała do środka, poczułam jej nagły gniew.
– Co ty robisz?! – krzyknęła na niego. Od razu mnie puścił. Kaszlałam, wciąż się dusząc, choć już bez pętli na mojej szyi, leciała mi krew.
– Nagle ci jej szkoda?
Popatrzyłam na nią, łzy rozmazywały cały obraz.
– Nie mieliście prawa jej tknąć.
– O czym ty do mnie mówisz? Sama mi pomogłaś. – Podszedł do niej: – Zapomniałaś już? Zabiła mojego brata.
– Thais go zabiła.
Irutt? Proszę, pomóż mi.
Ison cofnął się, rozglądając nerwowo.
– Twój brat zresztą nie zasługiwał by żyć. Powinieneś się cieszyć że nie musiał płonąć żywcem jak inni i tak to nawet nie połowa tego bólu jaki czuli moi bliscy.
– Cholera. Czego ty ode mnie chcesz? – Złapał coś w pysk, upadło mu z brzękiem, złapał to znowu i znów upuścił, podchodząc do mnie pospiesznie. Trzymał klucz. Uwolnił mi nogę z łańcucha
– Proszę bardzo – Podniósł mnie z ziemi, popychając ku niej: – Weź ją sobie, chcesz coś jeszcze? Wiem całkiem sporo o zaklętych, powiem ci wszystko.
Podeszła do mnie, nie pozwalając mi upaść, zapłakałam w jej sierść, wtuliłam się w nią, cała się trzęsąc.
– Jestem tylko zwykłym koniem, wiesz jak to jest, mściłem się tak jak ty, Thais mnie oszukała, nie skrzywdziłbym jej bez po…
Poczułam świt powietrza obok siebie, zacisnęłam oczy, po chwili słysząc jak upadł. Zabiła go, a ja nie chciałam tego widzieć. Zaczęła mnie prowadzić ku wyjściu, zmieniając się w trakcie, czułam po zapachu że w Isona.
~*~
Tarzałam się w suchym piasku, próbując pozbyć się z siebie jego zapachu, nie chciałam go więcej czuć. Spędziłam na tym mnóstwo czasu. Irutt czekała niedaleko, przemieniona we mnie, nie mówiąc ani słowa. Dopiero gdy skończyłam i poleżałam parę chwil na brzuchu, podeszła do mnie. Utknęłam wzrokiem na ziemi. Czułam jak ciąży jej sumienie i nie rozumiałam jak mimo to zrobiła co zrobiła, skrzywdziła mamę, mnie i znów zabiła; nie mogłam choćby o to zapytać. I dlaczego przybrała akurat moją postać? Próbowała ukryć swój zapach?
– Opatrzyjmy rany, niedaleko jest rzeka.
Pozwoliłam jej siebie dotknąć, pomogła mi wstać.
~*~
[Pedro]
Wiatr tak świszczał w uszach że nie dawał spać. Skryłem się za wierzbą, ponownie przymykając oczy i odciążając teraz drugą z tylnych nóg. Ktoś zakasłał, tuż po tym dyszał chwilę i ucichł. No to już sobie nie pośpisz, Pedro. Uniosłem głowę, nie musiałem nawet się starać, wiatr sam przywiał zapach… Rosita? Wbiegłem do lasu, za dużo się nie zastanawiając. Opierała się o jesion. Poderwała głowę, jej chrapy były w krwi, ciężko przez nią oddychała, utkwiła na mnie swoimi przerażonymi, podkrążonymi oczami. No i masz, dopiero co rozstałeś się z Gizą.
Jej rany były opatrzone, nie wiem jak sobie z tym poradziła w tym stanie, może użyła po prostu swojej mocy? Bądź razie ani nie widziałem, ani nie czułem zapachu kogokolwiek innego.
– Kompletnie zwariowali. – Podszedłem, wsuwając swoją szyję pod jej głowę, by mogła się o mnie oprzeć: – Twoja matka jeszcze myśli zdroworozsądkowo, a reszta to…
Dostrzegłem że coś mówiła, ale nic nie usłyszałem, położyła uszy, popatrzyła mi błagalnie w oczy, pokręciła głową, mocząc mnie łzami, znów otworzyła pysk i znowu nie wydobyło się z niego ani jedno słowo.
Spokojnie Pedro, znacie się krótko, nic o niej praktycznie nie wiesz, to obca klacz. Nie przejmuj się. Chyba nie…
Zrobiliśmy kilka kroków, zakasłała dość mocno.
– Hej, pomoc jest niedaleko. Nie odmówią ci, już ja się o to postaram. – Przetarłem jej łzy i troche krew z nosa, uznając że mogę dotknąć jej w ten sposób, bo to część pomocy: – A i chyba znasz Serafine?
Przytaknęła z całkowicie bezradną miną.
– Dasz radę iść? – Mielibyśmy poważny problem gdyby nie mogła. Nie myśl teraz o tym, Pedro.
⬅ Poprzedni rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz