[Chaos]
Zajrzałam do Nievy, minęło kilka godzin od kiedy przebywała pod opieką Ajiri, która zdążyła już opatrzyć jej największe z ran, a resztę przemyć. Wokół leżało mnóstwo jedzenia, od podstawowych rodzajów traw do owoców, zupełnie nie tkniętych.
Ajiri trzymała głowę Nievy nad skorupą pełną wody. Nieva próbowała położyć się na boku, przez co Ajiri podtrzymywała również jej łopatkę przednią nogą, aby jej to uniemożliwić choć w połowie.
– No dalej, chociaż kilka łyków – zachęcała Ajiri: – Śmiało. – Zniżyła głowę Nievy, opartą o jej własną, tak by pysk kasztanowej klaczy zanurzył się w wodzie. Patrzyła w swoje odbicie zobojętniałymi, wręcz apatycznymi, złotymi oczami. Rocio miała identyczny odcień tęczówek, czyżby...
– Nic z tego, pani. – Ajiri pozwoliła się jej położyć: – Nie chcę ani jeść, ani pić, jakby czekała na śmierć.
– Zrób wszystko żeby przeżyła i doszła do siebie – odparłam.
– Helios, Petra, pomożecie mi? – zawołała Ajiri, do dwójki rodzeństwa, splatających ze sobą długie, wąskie liście, w powolnym procesie powstawania opatrunku.
– Jasne – odpowiedział przyjaźnie Helios, podchodząc z siostrą.
– Pani – powiedzieli jednocześnie, kłaniając przede mną łby. Podnieśli Nieve na brzuch, umiejscawiając się ciasno po jej bokach, Ajiri przyniosła rozdrobnioną mieszankę z różnych traw i ziół, Helios przytrzymał głowę Nievy, a Petra włożyła gruby kijek między jej zęby, by nie zamykała pyska.
– Przechylcie jej głowę, nie za mocno. – Ajiri złapała skorupę z papką w zęby, zaczynając ją powoli wlewać do gardła Nievy. Na szczęście przełykała, jej złote oczy zaszły łzami.
– Tyle na razie starczy, teraz tylko woda. – Ajiri odstawiła większą połowę porcji, sięgając po misę z wodą.
– Zaczekaj, może teraz popije sama – powiedziałam.
Wyjęli kij z jej pyska, pozwalając opuścić jej głowę aż do ziemi, Nieva w dalszym ciągu nie upiła choćby odrobiny wody. Mrugnęła, a jej rzęsy natychmiast porwały ze sobą łzy.
– Pani? – Ajiri po chwilowym przyglądaniu się jej, spojrzała na mnie. Skinęłam łbem na znak zgody. Podali jej wodę w ten sam sposób co jedzenie.
– Leży już trochę za długo, pochodzimy trochę z nią – zdecydowała już sama Ajiri. Helios z Petrą podnieśli Nieve za grzywę, kiedy znalazła się na dygoczący nogach, przysunęła je bliżej siebie, wciskając ogon w zad, zwiesiła głowę.
– Nie męczcie jej za dużo, to ma być spokojny spacer – dodała Ajiri.
– Będziemy chodzić w pobliżu. – Helios poprowadził Nieve za grzywę, a Petra ruszyła za nimi, cofając uszy.
– Co z nią? – spytałam Ajiri.
– Cóż, jak nie zacznie natychmiast jeść to dość szybko umrze, podałam jej z wodą mocne zioła na ból. Niestety nie zadziałały wystarczająco, wzdrygała się kiedy dotykałam jej ran… Matko, gdybyś widziała co jej zrobili, pani. Ma tam wszystko doszczętnie zniszczone... Zdążyłam już zbadać jej wzrok i słuch i wszystko jest w normie, ale… Sama widziałaś, pani. – Ajiri westchnęła ciężko: – Ona nie chce już żyć.
– Zrób wszystko by doszła do siebie.
– Tak, pani. A i jeszcze jedno pani, w jej pysku widziałam miejsca po dodatkowych zębach. Po jednym, po obu stronach górnych siekaczy. Nie ma wątpliwości, wyrwali je.
– Więc istnieje prawdopodobieństwo że przez to obawia się jedzenia.
– Być może… – zawahała się Ajiri.
– Mimo wszystko, pozostaw ją samą w czasie kolejnego posiłku, jedynie obserwując z daleka, by nie uciekła, gdyby próbowała, strażnicy z łatwością ją dogonią. Spróbuj tak kilka razy, może wtedy zacznie jeść samodzielnie.
– To się może udać, pani. Oby. Choć nadal wydaje mi się że ona nie chce po prostu już żyć.
Zostawiłam Ajiri, wracając na równinę. Zamierzałam wykorzystać tę chwilę na rozmowę z Irą, a później przyjdzie czas, aby ogłosić stadu co się wydarzyło. Nie powinnam dłużej zwlekać.
[Rosita]
Zapach gnicia, sprawił że marszczyłam chrapy i przymykałam oczy, do których cisnęły się pojedyncze muchy, najwięcej krążyło ich wokół... Mid. Rana okropnie nabrzmiała, poczerniała, wypływała z niej ropa pomieszaną z krwią, posklejała jej cały brzuch. Liana wbijała się w górną partię przednich nóg – też zaczynały puchnąć. Stała z głową, przywiązaną do przednich nóg, sierść na szyi i grzbiecie pociemniała jej od potu. Wpatrywała się we mnie zwycięsko, z szyderczym uśmiechem malującym się na pysku. Gdybym posłuchała instynktu uciekłabym stąd jak najdalej.
– Thais już nie wróci...
– Tego nie wiesz – przerwałam jej.
– A antidotum niedługo nie zadziała – dokończyła.
– Jak to?
– A co? Nie wiedziałaś? – Odsłoniła zęby w jeszcze szerszym, pełnym okrucieństwa uśmiechu.
I w końcu odeszła, ustępując Thais, poznałam ją po zduszonej rozpaczy, która desperacko szukała ujścia, po otwartym nieświadomie pysku, w którym zaczęła pienić się ślina, jakby była jeszcze nieobecna. Skurczył jej mięśnie gwałtowny szok i ból.
– Powiedź gdzie jest antidotum, błagam... – Zamierzałam wykorzystać moc do zrobienia opatrunku, ale to na nic, sama woda już nic tu nie pomoże, poza tym nie czułam jej pod podłożem groty.
Thais pojękiwała, przymykając oczy. Przepełnił ją ogromny zawód.
– T-thais, błagam... – Dlaczego wszyscy byli tacy okrutni? Jak mama mogła być tak okrutna? Nie chciałam tak o niej myśleć... W końcu robiła to dla mnie, żeby zmusić Thais do wyjawienia gdzie trzyma antidotum. Ale ta metoda i tak...
– Zdradziłaś Mago... – wyszeptała słabo Thais, Mid miała siłę krzyczeć.
– Proszę, tylko powiedz gdzie jest antidotum, wtedy ci pomogą…
– Co…? – wymamrotała Thais, zamykając całkiem oczy, oddychała z znacznym trudem, tylko liany ją jeszcze utrzymywały na nogach.
– Otrułaś Karyme... – Przełknęłam ślinę wraz z łzami i okropnym zapachem: – Nie może się obudzić, tylko ty masz antidotum. Gdzie je ukryłaś? Jak powiesz gdzie, to cię wyleczą.
– Zrobię...
– Thais?
– ...je.
Wyszłam, nabierając do płuc mnóstwo świeżego powietrza. Beerh stał przy grocie Karyme. Sam. Ennia chyba po coś pobiegła.
– Thais zrobi nowe antidotum – oznajmiłam strażnikom pilnującym przejścia, przytaknęli obaj. Dzięki temu bez problemu nas wpuszczą.
Złapałam Beerha za grzywę, patrząc mu błagalnie w bursztynowe oczy, dał się poprowadzić do Thais, nie wiedząc jeszcze o co chodzi. W środku posłał mi rozumiejące spojrzenie. Podeszliśmy do Thais.
Poluźniłam liany, kontrolując je mocą, uwolniłam głowę Thais, choć i tak nie miała siły jej unieść. Beerh oczyścił ranę magią, z jej pomocą przeniósł wszystkie zanieczyszczenia do misy z wodą. Zielone światło mknące w zagłębieniach jego spiralnego rogu, wynikało w ranę Thais i wracało już jako czarne światło. W kontakcie z wodą, stawało się z powrotem jaskrawozielone. Zaleczył już rozwijające się zakażenie, otulając ranę błękitnym blaskiem, a jego oczy się podkrążyły i poczerwieniały, jakby nie spał kilka nocy, cały jego pysk zdradzał wyczerpanie. Czy tak miało być? Gdyby tylko mógł mi odpowiedzieć.
Pożegnał się ze mną skinieniem łba, nie żywił żadnego współczucia wobec Thais, zrozumiałam że pomógł jej z zupełnie innego powodu. Przez wzgląd na mnie? Czy z poczucia obowiązku? Akurat tego nie umiałam wywnioskować po jego emocjach. Wszystkie utrzymywały się w umiarkowanym stopniu, dominował nad nimi wewnętrzny spokój.
– Thais. – Szturchnęłam ją. Spojrzała na mnie zaszklonymi oczami, z trudem unosząc powieki, chyba ją obudziłam.
– Pić... – szepnęła.
– Dasz radę iść? – Podsunęłam jej drugą skorupę, z czystą wodą. Nawet się nie napiła, zasypiając. To na nic. Musi teraz odpocząć.
Wyszłam, zamierając na widok mamy. Strażnicy ją pewnie o wszystkim powiadomili.
– Musiałam jej pomóc, nie wybaczyłabym sobie gdybym… – Spojrzałam jej w oczy.
– Chodź ze mną. – Ruszyła przed siebie, ku zielonym pagórkom.
[Pedro]
Idąc się napić, usłyszałem jak ktoś złapał zadyszkę. Wśród traw leżała gniada klacz. Wciągnąłem nieco powietrza w chrapy, podnosząc wargę. Giza? Wydała z siebie, przeciągły, stłumiony jęk, zupełnie jakby, próbowała wyjąć z siebie coś ostrego. Co jej zrobili?!
Od razu znalazłem się przy niej. Ciągnęła przednią nogę, ku grzbietowi, w przeciwną do zgięcia stronę. Nogę opartą już tylko na łokciu, z kopytem sterczącym ku niebu. Wbiła mocniej zęby, bo już zaczęła jej się wyślizgiwać, trzymała za nadpęcie blisko nadgarstka, siłując się dalej.
Szybkim ruchem łba przycisnąłem jej głowę i nogę do ziemi. Przytrzymałem ją własnym czołem. Spokojnie Pedro. Oddychaj. Nie zdążyła nic sobie złamać, usłyszałbyś wtedy trzask.
– Przepraszam... – wymamrotała: – Ja chciałam tylko żeby było lepiej… W końcu byłyby proste i nikt już nie musiałby cierpieć z ich po... – przerwała.
Pewnie przez to że właśnie się popłakałeś jak źrebak. I ty jesteś dorosłym ogierem? Trzeba było się w nic nie wtrącać, aż tak źle ci było samemu? Poza tym ogarnij się, ona jeszcze żyję. Nie mogę...
– Tak bardzo cię przepraszam... – Drugim razem odezwała się już płaczliwie, po chwili łkając. Zdjąłem już z niej głowę. Odetchnąłem widząc że nie zdążyła sobie złamać żadnej z nóg.
– Prze-praszam… – Spojrzała na mnie nadal płacząc. Popłakałeś się jak źrebak? U ciebie skończyło się tylko na wyleceniu paru łez. Chyba zapomniałeś co potrafią klaczę. Ten widok łamał mi serce. Nie wiedziałem co zrobić, chciałem tylko by przestała.
– No już. Już dobrze. Więcej tego nie zrobisz i będzie dobrze.
Zapłakała jeszcze bardziej. Obróciła się na bok, grzbietem do mnie, z jej gardła wydobywał się urwany szloch.
– Nie płacz, nic się nie stało. Nikomu nic nie powiemy, zapomnijmy o tym, zgoda? – To nie pomagało. Wysil się, zrób coś: – Giza, wiem że chciałaś dobrze, ale nie w ten sposób, tak tylko siebie ranisz, zabiłabyś się. Nie chcę byś się raniła, bo komuś przeszkadza twój wygląd. Nie są tego warci.
– Zraniłam… ciebie… – Otworzyła szerzej oko.
– Nie. Co najwyżej tylko się przestraszyłem.
– Jestem zła… – Zacisnęła powiekę.
– Nie jesteś.
– Ale… Ty… Ja cię… zra-niłam… – Zapłakała na nowo: – Nigdy nikogo… nie zraniłam…
Musi siebie nienawidzić. W co ty się wpakowałeś, Pedro? Jak niby chcesz jej pomóc?
Położyłem się obok.
– Nie pocieszaj mnie! – Obróciła się na brzuch.
– Giza… – uniosłem wyżej głowę, zaskoczony.
Podniosła zad, próbując wyprostować przednie nogi, sprawiało jej to mnóstwo wysiłku i pewnie też bólu.
– Kładź się i ani mi się waż mówić że jesteś zła, bo nie jesteś i nigdy nie byłaś.
Popatrzyła na mnie, przerywając płacz, oklapły jej uszy.
– Rozumiesz? Jesteś wartościową, piękną klaczą, zbyt dobrą dla innych, a przy tym zupełnie zapominasz o sobie.
– Przeze mnie… Widziałeś… Nie mogę sobie wyobrazić jakie to musiało być dla ciebie straszne… – Opadła z powrotem na brzuch, wpatrując się we mnie z ogromnym poczuciem winy: – Jestem okropna… – Pokręciła głową, ponownie łkając.
Przytuliłem ją do siebie, czując jak jej brązowa sierść lepi się od potu.
– Pomyśl choć raz co ty czujesz, ty też jesteś ważna i nie próbuj mi tu zaprzeczać. Zaraz pójdziemy spełnić twoje marzenie.
– Ale ja nie mam marzeń… – mruknęła w moją grzywę.
– Jak to nie? Chcesz by inni cię polubili. – Wstałem, wyciągając do niej głowę, żeby też wstała, z moją pomocą: – Na pewno znajdzie się ktoś jeszcze oprócz mnie i Rosity.
Na dźwięk jej imienia zwiesiła głowę, choć przed chwilą chciała oprzeć się na mojej szyi.
– O co chodzi?
– To samolubnę… – stwierdziła smutno.
– O to właśnie chodzi, byś w końcu pomyślała o sobie. Mów.
– Tyle ostatnio przeżyła i jeszcze ma mi pomagać?
– Wcale nie musi. Od tego jestem ja.
– Nie chcę by traciła na mnie czas. Inni też nie powinni… A ciągle ich zaczepiam.
Westchnąłem przeciągle, patrząc ku niebu. Przodkowie, jak ja mam z nią już rozmawiać? Mówię jej że jest wartościowa, a ona dalej swoje.
[Ivette]
Westchnęłam, myślami ciągle będąc w przeszłości. Niedalekiej przeszłości. Przez cały ten czas patrzyłam na miejsce w którym lubiła paść się Feniks. Zawsze padał tam półcień, przydługich, krętych gałęzi, wyrastających z średniej wielkości drzewa, o wygiętym w dwa łuki pniu, niczym rozczochrana we wszystkich kierunkach grzywa. Nie znoszę drzew, oprócz tego jednego, to jej ulubione. Rosita spytała ją kiedyś dlaczego, gdy sama uznałam że to głupie. Powiedziała wtedy że uwielbia je, bo różni się od każdego innego drzewa, przez co jest wyjątkowe.
– Ajiri poprosiła mnie bym zmieniła ci opatrunki – usłyszałam stłumiony głos Dzisel obok: – Tu masz zioła na ból. – Położyła je tuż przy moich kopytach. Podeszła wolno po opatrunki, bez krzty energii, uszy jej lekko opadały.
– Spóźniłaś się. Co takiego cię zatrzymało?
Zabrała się za ściąganie opatrunku, podała mi nowy bym przytrzymała go przy zaczynającej znów krwawić ranie. A wczoraj Beerh niby mi pomógł tą swoją magią, naprawdę bardzo się postarał, skoro nadal leci krew.
– Ogłuchłaś nagle?
– Nie, nie wiem dlaczego się spóźniłam… – Podstawiła wodę.
– Nie wiesz? – Oczywiście że wie.
Przyszła do nas kasztanowatosrokata klacz, widziałam ją tu pierwszy raz, czyży to ta co wróciłą z Rositą i tymi jednorożcami? Omiotłam ją spojrzeniem. Jej tylko dwie, cienkie łaty, na szyi i na zadzie – ciągnącą się aż na lewą, tylną nogę – i zwyczajne brązowe oczy.
– Dzisel, zastąpie cię – oznajmiła, obejmując wzrokiem poukładane na kupkę opatrunki od mojej krwi.
Dzisel zostawiła wszystko ruszając przed siebie, w kierunku stada, nie patrzyła dokąd idzie.
– Moja matka przyjęła cię do stada, wraz z jednorożcami, tak? – zapytałam nowej, patrząc na nią z góry.
– Tak. – odparła uprzejmym, delikatnym głosem.
Przypatrywałam się jak obmywa mi ranę, nie trzymała zbyt pewnie opatrunku, ciągle wyślizgiwał jej się z pyska, umoczyła sobie całą brodę.
– Przedstaw się.
– Jesteś jedną z następczyń? – Wrzuciła opatrunek do wody.
– To chyba oczywiste, długo mam czekać aż łaskawie podasz swoje imię?
– Do tego bardzo miłą. – Spojrzała na mnie, uśmiechając się pod nosem.
– Nie kpij sobie – ostrzegłam.
– Następczynie mają pierwszeństwo, nie chciałabym łamać waszych zasad, od razu czwartego dnia. – Wyciągnęła opatrunek, strząsając z niego nieco wody, ochlapała przy tym siebie, a na sam koniec opatrunek spadł jej na ziemię. Co za niezdara.
Obok nas przeszła szybkim krokiem Ennia, niosła zioła za pomocą ogona, zatrzymała się gwałtownie, obserwując srokatą sięgającą po nowe opatrunki.
– Ira, daj, ja to zrobię. – Odłożyła zioła niedaleko.
Machnęłam ogonem, zirytowana. Ile jeszcze przyjdzie tu osób by wymienić mi głupie opatrunki?!
Skoczyłam ku nim, zagarniając skrzydłem opatrunki i zioła: – Wynoście się stąd, sama sobie poradzę – wycedziłam.
– Czekaj, one nie są dla ciebie. – Ennia wyciągnęła ku mnie ogon, cofając uszy.
– A niby dla kogo? Rosity? – Położyłam uszy.
– Dla Beerha, tobie w niczym nie pomogą. I pozwól że opatrzę ci ranę, będzie szybciej. – Zakręciła ogon, powstrzymując się od zerknięcia na Irę i tak widziałam że chciała to zrobić.
– Tak jak twój brat mi ją wyleczył?
– Jego magia nie sprawia że rany znikają, przyspiesza tylko ich gojenie. Czujesz się lepiej, prawda?
– Fenomenalnie – odpowiedziałam z ironią. Pozwoliłam jej opatrzyć ranę, zrobiła to sprawniej nawet od Ajiri, używała do tego chwytnego ogona, a nie pyska. Ira została do momentu aż skończyła. Może się przynajmniej czegoś nauczy. Ennia otarła jej przednią nogę ogonem, idąc na uboczę. Ira poszła za nią. Chwilę rozmawiały, po czym się rozeszły. Co one kombinują?
[Rosita]
W drodzę przez wyżyny, powiedziałam mamie co robiłam u Thais, przyjęła to ze spokojem, wręcz spodziewała się tego, rozmyślając cały czas o czymś innym.
– Mamo, Thais nie zasłużyła na tak okrutną karę, tylko Mid, ale ona nie jest w niej sama… Choć w ogóle nikogo nie karałabym w ten sposób. – Szłam kawałek za nią, chcąc szybko wrócić do Karyme, a potem znów zobaczyć do Thais.
– Tylko tak wyjawi gdzie jest antidotum. – Mama obejrzała się na mnie: – Pamiętaj że wrogowie w większości przypadków wykorzystają twoją litość, zawahanie, każdą ze słabości. Thais jest zdolna do zabijania, jest niestabilna i nawet pozbawiona mocy, niebezpieczna.
– Mid taka jest. Mogłaś ją tylko uwięzić i pozwolić wyleczyć jej ranę. – Cofnęłam uszy, szukając zrozumienia w chłodnych oczach mamy.
– Wtedy nigdy nie zaczęłaby mówić.
– Mid nie, ale Thais tak.
– O ile Mid by jej pozwoliła. Poza tym wspomniałaś że Thais nic nie pamięta, Nancy nie zdawała sobie sprawy o istnieniu żadnej z nich, dlatego najbardziej skuteczne będzie dowiedzenie się tego od Mid, a nie ma lepszego sposobu żeby ją do tego zmusić.
– Mamo, Thais obiecała zrobić antidotum.
– Ale czy zrobi właściwe?
Nie pomyślałam o tym.
Zmierzałyśmy w kierunku równiny, już prawie wyszłyśmy z terenu wyżyn. Może mama nie ma racji i mimo wszystko da się jakoś dotrzeć do Mid? Zresztą sama sobie przeczy.
– Sama mówiłaś że nikt nie jest do końca zły – stwierdziłam.
– Nie, Rosita, mówiłam że każdy ma wybór. Niektórymi tak bardzo rządzi chęć zemsty i nienawiść że zatracają się w sobie. A Mid potrafi poświęcić nawet siebie dla osiągnięcia celu.
– Nie. Pamiętam co mówiłaś. Dlaczego próbujesz teraz to usprawiedliwić? To nie sprawi że dobrze postąpiłaś. – Poczułam lekkie ukłucie, kiedy to powiedziałam, nie chciałam jej zranić, a teraz nie dało się już tego cofnąć. Tym bardziej poczułam się podle kiedy stłumiła emocje, tak szybko że nie zdążyłam ich wyłapać.
– Zależy z jakiej perspektywy na to spojrzysz, nic nie jest takie oczywiste – powiedziała, patrząc przed siebie: – Coś co wydaje się złe, później może okazać się dobre, czasami ciężko to naprawdę ocenić. Nie mamy zbyt wiele czasu na bardziej subtelne metody. Dałam jej wybór, wolała cierpieć. Poniekąd doprowadziła do tego sama.
– Cierpi i cierpią też niewinne osoby w niej, więc nigdy nie będzie to czymś dobrym. – Podeszłam do jej boku, by znów spojrzeć jej w oczy: – Mamo, zrozum...
– Później dokończymy tę rozmowę. Dlaczego ukryłaś obecność Irutt? – zapytała nagle, ale skąd…? Zwyczajnie się domyśliła, nie miałam wtedy głowy, ani by wymyślić jakieś mniej oczywiste imię, ani lepiej to ukryć.
– Ze względu na nią. Chciałam ją chronić, boi się ujawnić i właściwie ma rację, Zaklęci mogą nas w każdej chwili napaść… Ja… Sama nie wiem dlaczego ci nie powiedziałam, może dlatego że mnie o to prosiła? Ty też mi wszystkiego nie mówisz, mamo. Nie mogę mieć swoich sekretów?
– To akurat ważne.
– Zwyczajnie się ukrywa przed Zaklętymi i… Po prostu czuje się w tej postaci bezpieczniejsza. – Odsunęłam się: – Muszę wracać do Karyme.
– Nie jest sama, czuwają nad nią strażnicy wraz z Beerhem i Ennią. Tak naprawdę przyszłam po ciebie, ponieważ chciałabym żebyś uczestniczyła w zebraniu stada.
– Dlaczego? Nie możesz powiedzieć mi o co chodzi teraz, albo później? – Spojrzałam za siebie, może właśnie mnie szukają.
Mama westchnęła, czułam jak ciężko jej to przychodziło, jednak jak już zaczęła mówić jej głos nie drgnął ani na moment: – Czas ogłosić stadu co się stało z Feniks.
[Ivette]
Zignorowałam rżenie matki, nawołujące całe stado, leżąc w cieniu poskręcanego drzewa. Na boku, dzięki czemu mniej czułam rwanie w klatce piersiowej i skrzydle, kiedy położyłam je lekko rozłożone. Nie ruszyłam ani listka ziół. Nie od tej spasionej ignorantki. Od razu poznałam że to od niej, a nie od Dzisel. Tylko Ajiri mieszała zioła na ból z tymi na uspokojenie, dobierając te gatunki, które ciężko odróżnić od siebie.
– Przywódczyni cię wzywa, to ważne. – Przybiegł Fox: – Wszyscy na ciebie czekają.
– Nigdzie nie idę. – Nie miałam najmniejszej ochoty się ruszać, dopiero co się dobrze ułożyłam.
– Jak chcesz. – Pokłusował z powrotem w kierunku wzgórza. Zamykałam powoli oczy, nie pamiętam kiedy ostatnio spałam.
– Ivette. – Dotarł do mnie czyjś głos z lasu, już go dzisiaj słyszałam. Nie zamierzałam podnosić choćby łba, uszy przyległy mi do szyi. Mogliby w końcu zostawić mnie w spokoju.
Przede mną stanęła ta sama kasztanowatosrokata klacz co rano.
– Nagle już znasz moje imię? – parsknęłam podirytowana, patrząc na nią krzywo. Jednak musiałam chociaż obrócić się na brzuch.
– W górach jest Karyme.
– Co?! – Poderwałam się, wzdrygając się z bólu, zacisnęłam zęby.
– Jest też Thais, otruła Karyme. Twoja matka zamierzała zmusić Thais do powiedzenia gdzie jest antidotum na tę truciznę, nie udało by się jej, bo Thais prawie zmarła, zgadnij kto jej pomógł.
– Rosita – powiedziałam przez jeszcze mocniej zaciśnięte zęby.
– Wkrótce pewnie obudzą Karyme, słyszałam że ma wrócić do stada. Jak tylko znajdą kryształ blokujący moce, tak właśnie się stanie.
~*~
Wpadłam do groty Karyme, tym zacieklej że wcale nie łatwo ją znaleźć, pomimo licznych wskazówek Iry. Minęłam Argenta, nie dając mu się choćby dotknąć. Zerwałam pnącza na których wisiała nieprzytomna. Wystarczyło wspomnienie konającej Feniks, a straciłam wszelkie wątpliwości. Z całą siłą wcisnęłam łeb morderczyni w ziemię obiema przednimi kopytami. Wzdrygnęłam się, była lodowata, jakim cudem jeszcze oddychała?
– Wyjdź z jaskini. – Argent wszedł do środka, z Lotosem i Dinem. Ani śniłam go posłuchać. Stanęłam dęba. Zepchnął mnie na ścianę. Odepchnęłam go skrzydłem, trafiłam nim w jego pysk, zanim jeszcze złapał równowagę, powalając. Lotos i Din mnie otoczyli. Atakowałam ich i kopytami, i skrzydłami. Robili uniki.
– Uspokój się, uszkodziłaś już opatrunek – powiedział Lotos.
Argent zaczął ciągnąć Karyme pod przeciwległą ścianę.
– Zostaw ją – wycedziłam, rzucając się na Dina. Zaparł się kopytami nie dając się przewrócić. Ugryzłam go w grzbiet szyi, kopiąc w jego brzuch. Natarł na mnie z bojowym okrzykiem. Lotos podbiegł z boku. Odskoczyłam. Pchnęłam Dina na ścianę. Stanęłam dęba z Lotosem, wymieniając się ciosami. Kiedy wycelowywałam w niego skrzydłem, robił unik lądując z powrotem na wszystkich nogach, bądź odskakując; nigdy nie walczył aż tak sprawnie podczas ćwiczeń. Din zaatakował od tyłu, akurat stałam jeszcze dęba, ledwo go odepchnęłam skrzydłem. Wtedy Lotos przygwoździł mnie do ściany. Kwiknęłam.. Sprawne skrzydło utknęło między moim ciałem, a skałą. Zraniłam szyję Lotosa zębami. Przyciskał mi mocno grzbiet pyskiem, abym nie mogła się unieść i go kopnąć. Din złapał za drugie skrzydło. Kwiknęłam wściekle, rzucając mu mordercze spojrzenie, wygiął je tak że poczułam przeciągły ból, ciągnący się aż do kręgosłupa. Krzyknęłam, osuwając się na ziemię.
– Jak śmiecie traktować tak następczyni!? – Przeszyłam ich wzrokiem, prawie skręcił mi skrzydło!
– Argent idź po zioła na uspokojenie i opatrunki, albo wiesz co, najlepiej też po Ajiri – rzucił za siebie Lotos, przytrzymał mnie przy ziemi.
– Nie miałeś prawa mnie tknąć! – Rzuciłam się z zębami na Dina, Lotos szarpnął mnie za grzywę. Din puścił w końcu skrzydło, skacząc do tyłu.
– A ty nie miałaś prawa nikogo zabijać, przywódczyni to zrozumie – odpowiedział.
– Zabije was! – Szarpnęłam się. Właściwie nie przestawałam, kwikając i próbując ich ugryźć. Jak mogą mi to robić?!
[Thais]
Myślę że znajdowałam się w pustce bez świadomości, myśli i wspomnień, pośrodku niczego, albo spałam głębokim snem. Dlatego kiedy zaczęłam słyszeć ten głosik, to tak jakbym wypływała z głębokiej wody, w której zatonęłam. I nagle znalazła się przede mną mała klaczka, o jasnozielonych oczach i... Ogonie jak u jednorożca. Zacisnęłam powieki, wcale nie chciałam powrotu tego wspomnienia. Marzyłam by się ukryć w tej ciemności z powrotem, zasnąć, zniknąć.
– Mamo – odezwała się. Nie mogę jej chcieć, przecież... To niewybaczalne. To zdrada przeciwko Mago... Mago... Nie, nie chcę pamiętać. Nie mógł mi tego zrobić. Moja głowa!
– Mamo, czemu na mnie nie patrzysz? Nie kochasz już mnie? Mamo...
Zabrał mi ją, wyrwał mówiąc że musi ją zabić, bo wszyscy się dowiedzą że... Ja. Ona. Jesteśmy hybrydami. Wyciągnęłam ku niej głowę, jak najbliżej mogłam.
– Proszę, chodź do mnie... Nie bój się... – Nie mogą znów mi jej zabrać. Tym razem jej nie oddam, choćbym zginęła. Stała w tym samym miejscu, oddalonym o trzy krótkie kroki, zaczęłam bać się że jest jedynie złudzeniem.
– Córeczko... – Napięłam liane nogami, odepchnęłam się od skały, choć wiem że nie pęknie, obojętnie ile sił bym w to nie włożyła, przegryźć też się nie dało, była zbyt gruba, zbyt twarda: – Chodź, szybko... – Marzyłam by jej dotknąć, upewnić się że jest prawdziwa.
– Gdzie jest antidotum?
– W zawalonej jaskini, pomiędzy gruzami, w Białych Ruinach. – Skądś wiedziałam, odpowiedź przyszła tak nagle znikąd.
Błysnęło światło, zmieniła się w jednorożca. Tę ostatnią sztukę – męczyłam się od lat by ją dopaść.
Całą moją klatkę piersiową przeszył ból, zawyłam, wyrzucając z siebie multum łez. Właśnie przypomniałam sobie spoczywające w bezruchu ciałko córeczki i jak Mago... Krzyczał na mnie, okropnie krzyczał, na jego kopytach błyszczała jej świeża krew. Zerwałam opaskę z szyi, telekinezą wrzucając ją do ognia – małego ogniska, które rozświetliło grotę na jego życzenie, chciał bym spaliła własną córkę, zamiast tego rzuciłam palącym materiałem w jego pysk. Wróciła ciemność...
[Rosita]
– Zabiłaś Thais, wygrałam. – Już z progu groty usłyszałam triumfującą Mid, wybuchła złowrogim śmiechem. Strażnicy obejrzeli się za siebie. Drogę tutaj oświetlało wyłącznie światło księżyca, już zachodzącego. Weszłam szybko do środka.
– Irutt? – szepnęłam, zastałam ją obok Mid. Czuła się z czymś źle.
– Jeśli chcesz antidotum – zaczęła podnieconym głosem Mid: – Rosita musi najpierw założyć ci łańcuch na róg, na stałe. – Zachichotała: – Tak. Powinnyście go stopić, by metal się z nim połączył, tyle wystarczy, nie musicie mnie nawet uwalniać. – Wyszczerzyła zęby, z szaleństwem w zwężonych źrenicach.
– Już wiem gdzie ono jest – odparła z niechęcią Irutt.
– Tylko ja wiem gdzie jest antidotum! – Mid z całej siły wgryzła się w lianę, szarpnęła się: – Gdybym mogła się tylko uwolnić, zobaczyłabyś kto tu jest prawdziwym potworem! – zaczęła jej cieknąć krew z pyska. Ugryzła znowu lianę, grymas bólu szybko zastępując obłąkanym śmiechem, gryzła go tak mocno że raniła sobie dodatkowo nogi zębami, z satysfakcją na widok mojej miny.
– Przestań. – Zbliżyłam się o krok, czując jak ogon Irutt zaciska się na mojej tylnej nodze.
– Zostaw ją, niech robi co chce. – Miała wyrzuty sumienia, powstrzymując się przed czymś, co chyba mogłoby je załagodzić, przyćmiewała je niechęć i nienawiści wzrastająca w siłę.
– Rozwiąż mnie Rosita, bo czaszkę sobie rozłupie – Mid zaczęła obijać głową o skałę, unieruchomiłam ją w końcu pnączami, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch.
– Błąd, na zewnątrz są strażnicy – szepnęła Irutt, odciągnęła mnie delikatnie łbem, od Mid. Miałam łzy w oczach: – Jak tu wejdą poznają że coś jest nie tak.
– Pomyślą że to Ennia, albo Beerh – szepnęłam.
– Gdybym miała jakieś źrebaczki to chętnie bym się z nim pobawiła sztyletem. – Rozmarzyła się Mid, uśmiechała się, odsłaniając zakrwawione zęby, patrzyła mi w oczy, celowo raniąc. Chciałam się od niej odciąć, nie czuć tego.
– Wiem co robisz z źrebakami. – Irutt odwróciła w jej stronę róg, celując w szyję.
– Pewnie pozdychały mi już z głodu – powiedziała Mid z udawanym żalem, nie odrywając ode mnie wzroku. Wiedziała że to czuję?
– O czym ty mówisz? – spytałam.
– Na obrzeżach Białych Ruin, zbudowała sobie zagrodę ze znalezionych skał, trzyma tam źrebaki, które uda jej się porwać, albo znaleźć... – wyjaśniła Irutt, posyłając mi krzywe spojrzenie, jakbym nie miała prawa się tym interesować.
– Czekaj, sama dokończę – podjęła temat Mid, podekscytowana, jej oczy zwęziły się jeszcze bardziej niż normalnie: – Odcinam im kończyny, uszy, czasem się wykuje oczy, odetnie język, albo same tylko kopyta, jedno z źrebiąt nauczyło się chodzić bez nich, stwardniała mu skóra, potem niestety wdała się infekcja i...
– Przestań! – krzyknęłam.
Roześmiała się szyderczo.
– Nikt nie może być aż tak zły... To nie może być prawda. – Zamknęłam oczy, kręcąc głową.
– Cóż, nie potrafię inaczej, w końcu powstałam, bo Thais nie mogła się przełamać by zabić młode jednorożców, z dorosłymi nie miała problemu, ale z bachorkami już tak. – Uśmiechnęła się złośliwie do Irutt, która złapała ogonem za moją przednią nogę, patrząc zdeterminowana w oczy Mid, położyła uszy.
– Irutt…? – Uniosłam nogę, puściła. Zakręciła ogon, poczułam jej zmieszanie, choć go nie okazała.
– Jak słodko pękały im rogi... – dodała Mid. Więcej już nie powiedziała, zakneblowałam ją pnączami.
– Wyjdźmy stąd... – prosiłam.
– Nadal chcesz żeby żyła? – Irutt wciąż celowała w nią rogiem, ale to tylko pozory, nie miała zbytnio chęci go w niej zatopić. Nic z tego nie rozumiem, czułam że ją nienawidzi całą sobą. Dlaczego się powstrzymywała?
– To nie tylko Mid, są też inne... – Nawet gdyby była sama Mid... Nie wiem, nie wiem co bym zrobiła. Miałabym tak po prostu dać ją zabić? Kogokolwiek. Z drugiej strony... Nie wiem.
Irutt zmieniła się w strażnika, na zewnątrz wzięła głęboki oddech, nieco się uspokajając.
~*~
– Te źrebaki...?
– Są już dawno martwe – powiedziała, nie dając mi dokończyć. Zatrzymałyśmy się na zboczu góry, na początkowym szlaku na szczyt, stąd go nawet dobrze nie widziałam. Szłam za nią przez cały czas, już dawno zmieniła się z powrotem w Irę.
– W najbliższym czasie nie zrobię nic Thais – obiecała. Może wiedziała że mama o niej wie i nie chciała ryzykować? Nie przychodziło mi do głowy żadne inne wyjaśnienie.
Irutt położyła się wygodnie na miękkiej trawie rosnącej obok ścieżki.
– Co ona ci właściwie zrobiła? – Stanęłam niedaleko, czując że bardzo złagodniała, wręcz przygotowała się na chwilę relaksu, starając się utrzymać ten stan, mimo tych nieprzyjemnych emocji majaczących gdzieś w głębi niej. Obserwowałyśmy stąd jak teren się powoli wyrównuje, rozciągający się las otaczający równinę, a za nim plaże i morze. Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili, już przygnębiona.
– Rozniosła truciznę po naszym terenie, zjedliśmy ją wraz z roślinnością. Nie wiedziałam o tym, myślałam że wybuchła epidemia, tylko ja się nie zatrułam, więc ruszyłam szukać pomocy…
Nie pamiętam zbyt dobrze jej pierwszej wizyty, ale to musiało być wtedy.
– Jak się dowiedziałaś? – zapytałam.
– Śledząc swoich wrogów, wyłapując cenne informacje.
– Nie jadłaś nic, dlatego...
– Jadłam, po prostu na mnie to nie podziałało. – I to ją zabolało, burząc cały ten spokój jaki udało jej się zyskać, przychodząc tutaj.
Położyłam po sobie uszy, czasami nie powinnam być aż tak ciekawa. Pomilczałyśmy chwilę, teraz tylko udawała spokojną, nie mogła się pozbyć budzącej się w niej nienawiści i tęsknoty.
– Podoba ci się w górach? – odezwałam się znów.
– Wolę wodospady.
– Widziałaś kiedyś takie? – Dziwiłam się że w ogóle chce ze mną rozmawiać, jakbyśmy były dobrymi znajomymi.
– Tylko od innych jednorożców, a ty?
– Nigdy nie widziałam żadnego, ale chciałabym. Zwiedziłyśmy mnóstwo miejsc z Karyme... – Czy to odpowiednia pora by pytać o antidotum? Sama chciałam na moment zapomnieć o problemach.
Spojrzała na mnie, odrywając się od widoków i ja też.
– Uwielbiam obserwować inne zwierzęta – powiedziała po chwili.
– Ja też, nawet drapieżniki. Zauważyłam że są do nas podobne, ale też bardzo się różnią.
– Możesz do nich podejść bliżej niż ci się wydaje. Jeśli posiadasz moc to nic ci nie zrobią, potrafią to wyczuwać i nie ryzykują ataku, wiedzą że nie miałyby szans.
– Inne zwierzęta też? – Domyśliłam się tego dawno temu, po tej przygodzie z wilkami, ale wolałam to przemilczeć.
– Nie, tylko drapieżniki, zwłaszcza wilki. I konie z mocami.
– A jednorożce? – spytałam ostrożnie.
– Pamiętasz że wiem gdzie jest antidotum? – powiedziała nagle: – Wyjaśnię ci jak je znaleźć, lepiej byś poszła tam sama, strażnicy od jakiegoś czasu wszystkich śledzą, twoja matka wie że tu jestem.
– Jak ci się udało to wyciągnąć z Thais?
– Jest w zachodniej części Białych Ruin. Pomiędzy gruzami po zawalonej jaskini, jedynej takiej w Białych Ruinach, więc łatwo je znajdziesz. Niedaleko niej są gejzery.
– Irutt, co zrobiłaś Thais? – spytałam jeszcze raz, czując jej wyrzuty sumienia.
– Lepiej się pospiesz. – Wstała.
– Zaczekaj...
Weszła wyżej na górę, dodając: – Chcę pobyć teraz sama.
~*~
Gejzery co chwilę wystrzeliwały gęstymi obłokami pary wodnej i wrzątkiem. Byłam cała mokra, pot sklejał sierść, a od wilgoci nieco oklapła mi grzywa. Tak też dotarłam na miejsce, pomiędzy gruzami byłej jaskini znajdując mise, kształtem przypominającą połówkę kokosa, gładką, jakby zbudowaną z drzewa, wypełnioną niemal po brzegi cieczą o buraczanym kolorze. Tak jak mówiła Irutt, to musi być antidotum.
Złapałam kurczowo za ściankę misy, podnosząc ją ostrożnie. Omal nie upuściłam antidotum na widok Iv przede mną. Trafiła w pojemnik od spodu skrzydłem. Ciecz prysła prosto w moje oczy, zmuszając do ich zamknięcia, spływając po łbie, szyi i klatce piersiowej. Pulsujący ból rozszedł się po moich górnych zębach, w które oberwałam misą. Uderzyła mnie w głowę. Misa wypadła mi z głośnym brzęknięciem. Słyszałam jak Iv w nią kopnęła. Zakasłałam pozbywając się antidotum z chrap, otworzyłam jakoś do połowy oczy.
– Może jeszcze podziękuj tej morderczyni za to co zrobiła! – wrzasnęła. Trafiła skrzydłem w mój pysk. Rozcięła mi górną wargę, zlizałam krew, oprócz niej czując gorzki posmak antidotum. Cały czas skapywało z mojej sierści i wsiąkało w białe, piaszczysto-kamieniste podłoże. Traciłam je.
– Karyme nie… – Uchyliłam się przed kolejnym ciosem: – Przestań! – krzyknęłam płaczliwie, próbując zachować jakieś resztki stanowczości w głosie.
– Nie masz szacunku dla naszej zmarłej siostry!
Cofnęłam się szybko. Przecięła skrzydłem powietrze, z nieprzyjemnym świstem.
– Feniks nie obwiniłaby o to Karmy, zrozumiałaby! – Odskoczyłam przed natarciem siostry, przytwierdzając jej nogi pnączami do ziemi.
– Bez tej twojej mocy byłabyś nikim! – Szarpała się, parskając wściekle.
– To był wypadek… – Odsunęłam się poza jej zasięg.
– Z twojej winy! – Wzbiła pył, uderzając skrzydłami o podłoże, w próbie uwolnienia nóg z pnącz.
– Przepraszam że nie potrafiłam jej zostawić! Ale...Karyme jest... Chora... Nie wiedziała co robi. – Z trudem powstrzymywałam początkowo oskarżycielski ton: – Co byś zrobiła gdyby to Feniks miała kłopoty? Uwierzyłabyś że kogoś zabiła? Nie pobiegłabyś za nią? A gdyby okazało się że... Nie może za to i... Jest chora, to nie pomogłabyś jej? – Głos mi się załamywał, jednocześnie czułam jak jej wściekłość coraz mocniej mi się udziela.
– Nie porównuj jej do niej! – Znów machnęła z impetem skrzydłami, nieco odrywając się od ziemi.
– Nie tylko ty cierpisz! – Przywołałam więcej pnącz
– Nigdy nie była przeklęta jak wy! – Skoczyła ku mnie, wyrywając część pnącz, przytrzymały jej przednie nogi, przez co się wywróciła: – W ogóle cię nie obchodzimy! – Uniosła gwałtownie głowę: – Ani ja, ani Feniks!
– Nieprawda! Nie wiesz jak to przeżywam! – Po policzkach spłynęły mi łzy.
Wbiła we mnie wzrok, poderwała się z ziemi: – Tak?! To czemu Karyme jeszcze żyje?!
– Bo to nie jest jej wina!
– Nienawidzę cię! – Rzuciła się, wyrywając przy tym wszystkie pnącza. W ostatniej chwili unieruchomiłam ją, całkiem przytwierdzając roślinami do ziemi, porządnej grubości. Nie chciałam jej tego robić, ale inaczej by mnie… Zrobiłaby mi krzywdę. Odwróciłam głowę, roniąc jeszcze więcej łez.
– Karyme… – wymamrotałam. Zabrakło mi słów, załkałam, po dłuższej chwili dodając: – Gdybym tylko… Gdybym wiedziała... Zostałabym… – Odeszłam od niej podchodząc do miejsca, gdzie antidotum wsiąkło w ziemię. Spróbowałam je unieść, niczym wodę, odkrywając, z ulgą – i strachem, bo to ją tylko jeszcze bardziej rozjuszy – że to działa. Zebrałam każdą krople, z sierści i podłoża, tworząc z nich kule, o połowę mniejszą od poprzedniej porcji. Nie potrafiłam odzyskać tego co bardziej wsiąkło w ziemię. Rozejrzałam się za misą, mrugając by choć trochę łzy nie zamazywały mi obrazu. Nigdzie jej nie było.
– Zostaw to! – wrzasnęła Ivette, zrzucając z siebie zwiędłe pnącza. Kiedy one…?
Nie mogłam przywołać kolejnych, nie tracąc jednocześnie kontroli nad antidotum. Zaszarżowała prosto na mnie. Ruszyłam galopem w przeciwną stronę, trzymając nad sobą kulę cieczy. Omijałam gejzery, potem skały, nie mogąc zgubić siostry. Odbiła się od ziemi, wraz z potężnym machnięciem skrzydłami. Zdołała przeskoczyć przeze mnie rozpościerając je na całą rozpiętość i kopnąć tylnymi nogami, prosto w pierś. Obie się wywróciłyśmy, obtarłam sobie boleśnie bok, zdzierając też chrapy. To i tak nic jej nie dało, wciąż utrzymywałam antidotum w powietrzu.
Poderwałam się, widząc jak doskoczyła, cała obklejona piaskiem, z mnóstwem otarć i rozdartym opatrunkiem. Przygniotła mnie do skały obok, próbując zmiażdżyć mi żebra...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz