piątek, 17 września 2021

Jaskółka cz.4

[Ivette]


Zaczekałam na Feniks przy jeziorze, tuż po krótkiej wymianie zdań z Rositą. I to ja jestem niby  ta wredna? Może i nie mam przyjaciół, ale przynajmniej mogę skupić się na tym co ważne i nie zadaje się z mordercami. Widziałam stąd jak ta idiotka wymyka się do lasu. I dobrze. 

Feniks po chwili wróciła od matki. Gdy szłam do niej, ruszyła momentalnie między drzewa. 

– Feniks! – Popędziła za nią, nadrabiając spory kawałek: – Feniks! Czekaj! Ona sobie poradzi! – Już w lesie gałęzie krzewów i niższych drzew, co chwilę haczyły mi o skrzydła, skutecznie spowalniając, mimo że trzymałam je ciasno złożone przy bokach: – Feniks! 

Wybiegłam w końcu z lasu, widząc siostrę w oddali. Rzuciłam się za nią cwałem, odpychając się od powietrza skrzydłami by biec jeszcze szybciej. Muszę ją dogonić.

Ciągle mi umykała, już kiedy prawie ją doganiałam wbiegała w kolejne gęstwiny.

– Stój! – wrzasnęłam, połamałam po drodzę mnóstwo gałęzi, odrzucając od siebie gęste, giętkie łodygi skrzydłami. Wbiegła w mgłę, w tak gęstą że zupełnie straciłam ją z oczu. 

– Ona też jest przeklęta! – wykrzyknęłam, mój głos aż odbił się echem. Rozejrzałam się, rzucając się przed siebie: – Słyszysz?! Nie potrzebuje twojej pomocy! Feniks! 

W końcu dotarłam na koniec mgły… Zobaczyłam siostrę już przebitą, na wylot, przez lodowy sopel…


~*~


Obudziłam się, nie czując zapachu krwi, tylko jabłek, Ajiri i domu, a zamiast przenikliwej ciszy, ktoś chrobotał nad moją głową. Próbowałam natrafić skrzydłem na ciało Feniks, tylko trawa wchodziła mi między pióra. Westchnęłam głęboko. Otworzyłam oczy, dostrzegając jak przez mgłę dwa stosy tych paskudnych owoców. Uniosłam skrzydło, cięższe niż zwykle, rozbijając oba na raz.

– Wynoś się! – wrzasnęłam na Ajiri pożerającą obok jabłka z coraz głośniejszym chrzęstem. Poderwałam się, od razu przygnieciona przez jej grube cielsko. Nie dałam rady jej choćby odepchnąć, drętwiały mi nogi, gdy wciskałam w jej tłusty brzuch kopyta.

– Zaszkodzisz sobie – powiedziała z pełnym pyskiem.

– Nienawidzę cię – wycedziłam.

– Myśl sobie o mnie co chcesz. – Przełknęła: – Moim obowiązkiem jest byś wyzdrowiała i nic ponad to.

– Zrobiłaś to specjalnie! – Szarpnęłam się, ukuło jakby nadal miała ostrze w ranie i jakby właśnie wbiło się głębiej. Wstrzymałam oddech, ledwo powstrzymałam krzyk, zaciskając zęby. Zeszła i zaczęła zbierać jabłka.

– Zabierz to stąd! Zostaw mnie!

– Przyniosłam specjalnie dla ciebie – powiedziała od niechcenia.

– Powinnaś wiedzieć że ich nie cierpię! – Rozniosłam znów skrzydłem dopiero co powstający stos: – Zabieraj to świństwo!

– Chcesz zioła na uspokojenie? – Zaczęła przenosić jabłka na odległość kilku kroków. Odrzuciłam od siebie skorupę z wodą. Przeleciała z hukiem obok Ajiri, ochlapując jej nogi i brzuch.

Dlaczego? Dlaczego musiała zginąć?!

– Weź rozwal wszystko. Brawo. – Ajiri złapała energicznie skorupę w pysk.

Dlaczego akurat Feniks?

Głupie łzy cisnęły mi się do oczu. Przetarłam je skrzydłem, kilka razy.

– Nie nie nie nie nie. Nie! – Z cały sił usiłowałam je zatrzymać, zdając sobie sprawę że przegrywam. 

Odstawiła skorupę: – Ty płaczesz? 

– Nie. Odejdź – wycedziłam.

– Niebywałe. – Zbliżyła się: – Ale to i lepiej jak to z siebie wyrzucisz.

– Wynoś się stąd! – uderzyłam ją skrzydłem prosto w pysk.

– Ivette! – krzyknęła matka, myślałam że mi się przesłyszało, przecież to nie możliwe że akurat teraz przyszła. Akurat w tym momencie. Wytarłam łzy. Znowu. Matka stała tuż za mną. A Ajiri gapiła się na nią.

– Pani... – Pochyliła głowę, przypominając sobie wreszcie gdzie jej miejsce.

– Możesz odejść.

– Znaleźliście już Rosite, pani? – zapytała, specjalnie mi na złość. Zacisnęłam zęby.

Matka kazała jej odejść, skinięciem łba. Ajiri posłuchała jej natychmiast, tak jak powinna słuchać mnie.

Matka ułożyła się blisko, przytulając mnie do siebie. Nie miałam nawet sił się jej wyszarpać. Patrzyłam jedynie, jak krople skapują na ziemię z moich policzków. Przycisnęłam skrzydła do boków, to ranne wycisnęło mi z oczu jeszcze więcej łez. 

– Bałam się że już się nie obudzisz – stwierdziła sucho.

I po co się siliła na te puste słowa? Odsunęłam się, pozbywając się łez skrzydłem. 

– Minie kilka tygodni nim dojdziesz do siebie. – Położyła głowę na moim grzbiecie. Napuszyłam pióra, zamknęła oczy, a uszy skierowała do tyłu.

– Nie pytasz o Rosite? Nic? – parsknęłam. Przecież to ja widziałam ją po raz ostatni.

Podniosła już głowę, patrząc na mnie chłodnymi oczami: – Twoja siostra jeszcze się nie znalazła. 

– Gdyby nie ona, Feniks nadal by żyła!

Zgubiłam ją w mgle. Nie zdążyłam na czas… Powinnam była polecieć, wtedy bym zdążyła. 

– Skazała ją na śmierć! Nie zasługuje by tu wrócić! – Obiłam zdrowym skrzydłem o ziemię, zamrugałam, nie dając popłynąć kolejnym łzą. I po co? Skoro po chwili znów wypłynęły.

– Wystarczy. – Matka złapała w pysk moje skrzydło, składając je: – Nikt nie mógł tego przewidzieć, to już przeszłość, musimy żyć dalej. – Mówiła tak spokojnie, tak obojętnie, jak ktoś obcy, ktoś kto nigdy nas nie znał: – Poza tym to był wypadek. Oficjalnie Rosita nie ma żadnej mocy, masz obowiązek ją chronić.

– Zostawiła też mnie, bym się wykrwawiła!

– Musiał istnieć jakiś powód, zaatakowano was, gdzie drugi napastnik?

– Mnie! Mnie zaatakowano, ona po prostu odeszła z tamtą klaczą! Zdradziła nas!

– Później porozmawiamy. – Obejrzała się, chyba spodziewając się tam kogoś: – Ajiri przyniesie ci coś na uspokojenie.

– Nic od niej nie wezmę! – Położyłam uszy.

– Weźmiesz – rozkazała. Spłynęła jej łza po policzku. Poluźniłam szczękę. Nie jestem pewna czy faktycznie czuła żal, bo jej wyraz pyska nie zdradzał żadnych emocji, jej głos nie zdradzał żadnych emocji, równie dobrze to jakiś pyłek spowodował łzawienie. Odwróciłam się do niej tyłem. Pewnie przez cały czas próbowała się pocieszyć po stracie Rosity, tylko ona się dla niej liczy, nikt więcej.


[Rosita]


Utykałam, cała zapłakana i poobijana, od ich kopyt. Nie mogłam unieść całkiem jednej z powiek. Strasznie napuchła i nie tylko ona. Myślałam że będą kopać tak długo aż mnie zabiją. Zostałam jednak zatargana przez Thais do groty na samym końcu korytarza.

Brzęczały łańcuchy, ktoś dyszał chwilę, potem zapadło kompletne milczenie. Przez kilka dziur, w sklepieniu groty, prześwitywały gwiazdy, co chwilę przysłaniały je chmury. Księżyc też się za nimi krył. Do momentu aż jego światło wpadło do środka.

Naprzeciwko nas leżały dwa dorosłe jednorożce, ich nogi, szyja i róg przytwierdzono łańcuchami do skalnego podłoża. Uniemożliwiały im ruch, jedynie pozwalały poruszyć łbem trochę w jedną i drugą stronę. Thais pchnęła mnie momentalnie do przodu. Upadłam, oglądając się na nią błagalnie.

– Mago pozwolił ci naprawić swój błąd, wybaczy ci zabójstwo Erosa, jeśli zabijesz oba jednorożce, jeśli nie, to sama zginiesz. Z samego rana grota się zapadnie, jeśli nadal będą żywe, zostaniesz przygnieciona wraz z nimi – powiedziała podając mi sztylet telekinezą.

Nie przyjęłam go.

– Na pewno byłoby ci łatwiej, gdybyś widziała co oni zrobili, ale Mago uznał że nie zasłużyłaś na to. – Odłożyła go na ziemię, połyskiwał w świetle księżyca, zupełnie czysty.

– To nie byłam ja...

– Znów będziesz próbować mnie wrobić?

– Przecież to ty wrobiłaś mnie...

Pokręciła łbem z niedowierzaniem: – Żegnaj. – Wychodząc, uniosła głaz, blokując nim wyjście z hukiem. 

Obejrzałam łańcuchy, ciężkie i solidne, bez uszczerbków, żaden z jednorożców nie zareagował. Czułam jak oboje poddali się, nie mieli już nadziei... Czułam tą wszechogarniającą bezsilność, obojętność.

Dźwignęłam się z ziemi, opadając na ścianę. Uderzyłam kopytami w metalowy koniec łańcucha, wbity w ziemie. Nie chciał się poruszyć, ani odrobinę, jakby stanowił część podłoża. Złapałam za sztylet, chwiejąc się uderzyłam ostrzem z całej siły o jeden z łańcuchów. Odbiło się, odchyliłam się odruchowo, sztylet wylądował z brzękiem na ziemi. Prawie mnie drasnął. Opadłam na przednie dygoczące już nogi.

– Wszystko w porządku? – spytał drugi jednorożec, melodyjnym głosem. Klacz.

– Nie... – przyznałam: – Jak was uwolnić?

– Lepiej byłoby gdybyś nas zabiła, dla nas i tak nie ma ratunku, a tak przynajmniej chociaż ty byś przeżyła.

– Nie mogę... – Nie chcę umierać. Ani zabijać... Nie chcę... Zerknęłam błyskawicznie na strop, przez chwilę wydawało się jakby miał runąć.

– Szczerze to wolałabym zginąć szybko, mój brat również, niż w cierpieniu pod gruzami. Jeśli to ci pomoże, tuż przed złapaniem, mieliśmy w miarę szczęśliwe życie.

Miałam wrażenie jakby ziemia się zatrzęsła. Znów uniosłam głowę w stronę sklepienia. Wyglądało normalnie. Rano głazy nas przygniotą i... I... Dopadłam do skały blokującej wyjście, siłując się z nią, bezskutecznie. Trzymała ją jakaś niewidzialna siła.

– Pomocy! – krzyknęłam. Mamo... Pomóż mi. Ktokolwiek... Oparłam się o ścianę, osuwając na ziemię. Łkając, wcisnęłam pysk w szczelinę. Obejrzałam się na jednorożce. 

To koniec, prawda? Nie zdążyłam się z nikim pożegnać... Nie zdążyłam przeprosić...

– Czasami trzeba wybrać mniejsze zło – odezwała się klacz jednorożca.

– A ty... Ty zabiłabyś? Gdybyś była na moim miejscu?

– Gdybym ocaliła w ten sposób brata, to nie wahałabym się ani chwili. – Zbliżyła głowę, na ile pozwalał jej łańcuch do jednorożca obok, nie mogła do niego nią sięgnąć. Owinęła ogon wokół jego ogona, przez co spojrzał na nią. Uśmiechnęła się smutno. Przytaknął jej łbem.

– Daj sztylet. – Wyciągnęła ku mnie ogon.

– Nie... – Podeszłam szybko, przy pomocy ścian, odsuwając sztylet kopytem, od jej brata, bo tam go zostawiłam.

– Daj sztylet – naciskała.

– Zabijesz go? Tak po prostu?

– Wolałabym żebyś ty to zrobiła, a potem to samo ze mną, ale ty wolisz żebyśmy cierpieli. – Nie mówiła tego na serio, jej głos był pełen wątpliwości gdy to wypowiadała, czułam że chce mnie sprowokować.

– Wiesz że nie.

– Tak! Właśnie o to ci chodzi – upierała się, a przynajmniej próbowała: – Chcesz żebyśmy cierpieli – starała się brzmieć oskarżycielsko, ale brzmiała jakby odgrywała nieudaną rolę.

– Wcale tak nie myślisz.

– Już sama nie wiem co mam myśleć... – Zniżyła łeb, odpuszczając.

Zapadła chwilowa cisza.

– Jestem Ennia – odezwała się znowu: – A mój brat to Beerh.

– Rosita...

– Podejdź bliżej. – Ennia wyciągnęła znów ogon. Zrobiłam co chciała, wsunęła ogon pod naszyjnik, ocierając nim o moją ranę. Po grzbiecie przeszły mi ciarki, zahwiałam się, opierając znów o ścianę. Przyglądała się kryształowi dłuższą chwilę. Uniosła tylko górną część naszyjnika, dalej nie chciał zejść. Zabrała ogon, owijając go wokół tylnej nogi.

– Bez pomocy rogu...

Usłyszeliśmy krzyki, które jeden za drugim cichły, wraz z łoskotem upadających ciał. Tętent kopyt, kasłanie... Huk, jakby skały wpadały na ściany, nagle ta też się poruszyła, rozpadła się przy zderzeniu z grotą z naprzeciwka. Wpuszczając do środka kłęby, duszącego dymu i zapachu spalonych ciał.. W opadającym pyle, kaszląc wraz z jednorożcami, dostrzegłam... Thais? Minęła mnie wchodząc do środka, bez przepaski na szyi z kamienną miną. Otworzyła łańcuchy mocą. Zupełnie zagubiona, chwytająca się zaufania, które mimo że osłabło, wciąż było wystarczająco silne. Czułam to tylko ja, nie dawała po sobie poznać jakie targają nią emocje. Odwróciła się do kasztanowodereszowatego ogiera, którego wcześniej nie zauważyłam na korytarzu. Pół jego pyska stanowiła stara blizna od oparzenia.

– Zrobiłam co chciałeś, Mago. Choć nic z tego nie rozumiem. – Popatrzyła na jednorożce. Ennia i Beerh prostowali i zginali, na przemian, opuchnięte nogi, rogi przyłożyli do siebie, połyskiwały słabym srebrnym światłem.

– Uwolnij wszystkie jednorożce – powiedział z naciskiem Mago.

– Kiedy to już wszystkie. Co się dzieje? Dlaczego zabiłeś połowę z nas?

– To zdrajcy... – Podszedł do niej, wyczułam co planował zrobić.

– Uważaj! – wykrzyknęłam. Mago przybrał postać jednorożca. Thais ledwo uniknęła rogu. Dębowanie, na wyprostowanych gwałtownie tylnych nogach, przypłaciła wywrotką. Róg mimo to ociekał już czyjąś krwią... Czy... To Irutt?

– Ty potworze! – wrzasnęła z nienawiścią Thais.

– Jedynym potworem jesteś ty! – Irutt wymierzyła raz jeszcze róg. Thais chwyciła go nagle w zęby. Uśmiechnęła się szyderczo. Irutt szarpnęła się mocno. Thais gwałtownym ruchem łba wygięła jej szyję, przyciskając jej policzek do ziemi. Irutt jęknęła, chwytając kamień ogonem, Thais podcięła jej nogi, nie wypuszczając rogu z pyska, wręcz wbijając się w niego zębami. Kamień wypadł z ogona Irutt i przeturlał się dalej.

– Zostaw ją! – Zdołałam jedynie zrobić chwiejny krok. Jeden z łańcuchów się przerwał, a jego skrawek, wylądował na rogu Irutt.

– W końcu cię mam. – Thais puściła w końcu jej róg, docisnęła jej głowę przednią nogą, drugą opierając na brzuchu.

Łańcuchy na powrót zamknęły się na nogach i rogach Enni i Beerha. Odkryłam że mogą się wysuwać z ziemi, moc Thais odpowiednio odblokowywała ten mechanizm i blokowała. Naciągnęła je telekinezą tak samo boleśnie jak przedtem.

– Nie! – krzyknęłam, opadając na ścianę przy następnym kroku.

– Sądziłaś że możesz ze mną wygrać, zdajesz sobie sprawę ile zabiłam jednorożców?

Irutt zaczęła miotać ogonem i wierzgać nogami.

– Nadal trzeba było siedzieć jak szczur w swojej kryjówce. Jesteście słabi bez tych swoich sztuczek. – Przycisnęła mocniej, łapiąc znów jej róg w zęby. A ja sztylet, rozcięłam bok Thais. Puściła Irutt z krzykiem.

– Ty... – syknęła, wyrwała sztylet swoją mocą. Irutt przebiła przez nią róg, wyjmując go od razu z jej ciała. Thais momentalnie zdrętwiała, padając. Jak... Feniks... Wydałam z siebie ogłuszający krzyk, odskakując gwałtownie, zderzyłam się ze ścianą. Róg Irutt znalazł się przy moim gardle. Zaszlochałam.

Coś pociągnęło za łańcuch, przymocowany do jej rogu, obracając ją przodem do Thais, która przeszyła ją wzrokiem, niewidzialną siłą, ciągnąc do siebie. Przeżyła... Ale... Przecież...

– To i tak nic ci nie da... – Irutt zaparła się racicami, przymykając z bólu oczy: – Zabiłam Mago!

Łańcuch uderzył jej prosto w chrapy, gdy moc Thais przestała go trzymać. Jęknęła, zatoczyła się do tyłu, zaciskając dłuższą chwilę oczy i zęby. Zwiesiła łeb, rozluźniając się i skupiając się na własnym oddechu. Łańcuch kołysał się na boki, sprawiając jej dodatkowy ból, co poznałam po tym że jej oddech się urywał.

– Ma... – wydobyła z siebie Thais: – Gdzie... – Jej głos przybrał łagodniejszą barwę, nieco źrebięcą, popatrzyła w zdumieniu na Irutt

Irutt podniosła ostrożnie głowę, zakręcając ogon, kierując róg w stronę Thais, kilka kropel krwi skapnęło na ziemię. Thais rzuciła się momentalnie przed siebie, omijając ją szerokim łukiem. Wpadła na ścianę, pozostawiając po sobie krwawy ślad, nim dopadła do wyjścia. Wszędzie była jej krew...

– Lilia, Devon pomóżcie! – krzyknęła w głos. Dlaczego woła akurat ich? Nie mają żadnych mocy, na pewno zostali w stadzie. Nie mogą mieć z tym nic wspólnego. Lilia jest w ciąży, a zastępca wiadomo że go nie opuszcza...

Irutt minęła mnie w biegu.

– Czekaj! – krzyknęłam.

– Zdecyduj, po której stronie jesteś. – Spojrzała na mnie z niemą groźbą, wybiegając na korytarz, z chrap leciała jej krew. To na pewno ona. Te znajome jasnobrązowe oczy, a już zwłaszcza czerwone plamy pod nimi... Nie dałoby się jej pomylić z nikim innym przez nie.

Wróciła, nim wyszłam, prawie wpadłyśmy na siebie. Minęła mnie w biegu, zanim się obróciłam już siłowała się z łańcuchem przy przedniej nodze Enni. Ślizgała się aż racicami po podłożu.

– To na nic – stwierdziła Ennia: – Tylko ktoś z telekinezą mógłby nas uwolnić.

Irutt nie odpuszczała jeszcze, jedyne co tym osiągnęła to szarpanie jej niepotrzebnie za nogę.

– Dlaczego nie zmieniłaś się w Thais żeby nas uwolnić? Po co ją tu przyprowadzałaś? – spytała z pretensją Ennia.

– Bo nie potrafię otworzyć łańcuchów jej mocą, musiałabym wiedzieć jak wyglądają w środku. A to wie tylko ona.

– Narobiłaś nam tylko głupiej nadziei. – Ennia spuściła wzrok. Irutt odwróciła głowę, westchnęła z żałością, zamykając oczy. Nie pamiętam po co kiedyś przybyła do naszego stada, chyba nikt mi tego nie powiedział, piłam wtedy jeszcze mleko. Pamiętam jednak że czułam jej dojmujący smutek i nadzieję. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałam.

– I dlaczego nie wzięłaś ze sobą kryształu chroniącego? – dodała Ennia.

– Wzięłam, jeden z umierających mi go wyrwał, zagubił się w ogniu, nie było już czasu go szukać – przyznała.

– Mogłabym przerwać łańcuchy, jak tylko odzyskałabym moc – wtrąciłam, z trudem znosząc jej poczucie winy, czułam jak samo ściska mnie w gardle, zwłaszcza że ja też zawiodłam... Że naraziłam siostry... I... I...

– Byłoby już po wszystkim, ale musiałaś się wtrącić. – Irutt wycelowała we mnie róg, z nagłą nienawiścią. Prawie nim ugodziła.

Przysunęłam się bliżej ściany, patrząc jej prosto w oczy: – Irutt...

– Skąd…?

Zauważyłam małą dziurkę o nieregularnym kształcie, przy zapięciu łańcucha na jej rogu.

– Co to jest? – wskazałam jej na to.

– Dziurka od klucza, ale nigdzie go tu nie ma – odpowiedziała Ennia.

– Może gdzieś go ukryli.

– Gdyby tak było już bym... – Irutt przerwała.

Przez stukot kopyt na korytarzu, ktoś tu biegł. Cofnęła się do sztyletu, złapała go ogonem, ukrywając w kępie włosów rosnących na jego końcu. Kroki ucichły, jakby ten ktoś próbował się zakraść. Do środka zajrzała... Karyme.


~*~


[Pedro]


Pasłem się na uboczu, na spokojnie przeżuwające trawę i co smaczniejsze zioła. Smakowało znakomicie, musiałem uważać by nie przesadzić z ilością. 

Faktycznie, jak dotąd nikt, oprócz Ivette, ani nie zawracał nam głowy, ani nie poniżał, tylko w nocy coś spanikowali. Zresztą nie moja sprawa, jakoś nigdy nie czułem się częścią żadnego stada, czemu teraz miałoby być inaczej? Zbyt często je zmieniam, więc tym bardziej nie ma sensu się przywiązywać. Po co mi cudze problemy? Chociaż Giza – dobrze by było gdyby się tu odnalazła, na pewno zwiększyłyby się jej szanse przetrwania, niż ze mną błąkającym się samotnie po świecie.

Właśnie wróciła od członków tutejszego stada, patrząc na mnie spłoszona. I czego ty się spodziewałeś Pedro? W ogóle jak to możliwe że jest aż tyle okrutnych koni na świecie? 

– Co ci zrobili? – spytałem oburzony: – Tylko nie mów że nic…

– Wczoraj… – Spojrzała na mnie, nadal w szoku: – Zginęło kilka koni… – Przełknęła ślinę.

Zły trop, jednak nikt jej nic nie zrobił, a ty nie wiesz czy się cieszyć czy martwić, Pedro. Nadal jest tu dla niej bardziej bezpiecznie niż wśród drapieżników, dopóki nie znajdę innego stada. O ile istnieje stado, w którym nikt nie ginie.

– Jak widać wszędzie może być niebezpiecznie. Ale jest na to sposób, trzeba trzymać się środka terytorium, tam z reguły jest najbezpieczniej. A co by się nie działo, ja cię obronię, jak to robią przyjaciele. – Dalej to ciągniesz Pedro? Tak, dalej.

– Ale to Karyme… To ona zabiła. Na pewno nie chciała… 

– Skąd wiesz że nie chciała? – Popatrzyłem na nią poważnie: – Ledwo ją znasz, nie ma co tak wszystkich usprawiedliwiać i wszystkim ufać, trzeba podchodzić do każdego z rezerwą, bo inaczej to się obróci przeciwko tobie. Mi też nie powinnaś tak od razu ufać, mogłaś trafić na kogoś fałszywego, kto tylko zabawiłby się twoim kosztem. 

– Mówili że jest przeklęta… To wszystko przez moc, a nie przez nią.

Czy w ogóle słuchała co mówiłem? I o czym ona mówi? Wiedziałbyś, gdybyś choć trochę zainteresował się o co chodzi z tymi mocami i jednorożcami, ale nigdy do niczego nie było mi to potrzebne. 

– Wróciła tylko Ivette, ciężko ranna, ponoć Rosita nie żyje i jeszcze jedna klacz. Zapomniałam jej imienia...

Rosita... Zginęła...? Uspokój się Pedro, prawie jej nie znasz. I nie, to nie przez to że z tobą rozmawiała… A co jeśli? Nie, to absurd, już to przerabialiśmy. 

– No trudno… – Życie takie po prostu jest… Zresztą to cię nie dotyczy Pedro, przestań się przejmować.

– Myślisz że naprawdę nie żyją? – ciągnęła z przejęciem Giza.

– Wiesz, różnie bywa… Dobre jest to że nie znaliśmy ich tak dobrze. Nie przejmuj się tym, szkoda na to życia. 

Wtuliła we mnie głowę, zamknęła oczy, stojąc tak z opadniętymi uszami. Wziąłem głęboki wdech, obejmując ją łbem na pocieszenie. 


~*~


No i masz, a jednak nie dało ci to spokoju. Poszedłem nie do nikogo innego jak przywódczyni, z doświadczenia wiem że przewodzące konie, nie wszystkie i nie zawsze, ale z reguły mają prawdziwe informacje, a nie jakieś plotki. Akurat zastałem ją zupełnie samą w lesie, od razu po przekroczeniu pierwszej linii drzew, jakby rzeczywiście ta rozmowa była moim przeznaczeniem. Nie musiałem jej w ogóle szukać.

– Pani, przyszedłem się zapytać o bezpieczeństwo w stadzie. – Przeszedłem od razu do rzeczy, szkoda czasu na zbędne słowa.

Milczała, przeczesując wzrokiem las.

– Pani? – spróbowałem znów. Może daje ci do zrozumienia byś jej nie przeszkadzał, a ty totalnie tego nie zauważasz?

Obejrzała się nagle zaskoczona: – Co cię tu sprowadza, Pedro? – Natychmiast spoważniała na pysku. 

– Czy w stadzie, po tym ataku, nadal jest bezpiecznie, pani? Szczególnie dla Gizy, gdybyśmy musieli uciekać, obawiam się że nie nadążyłaby za stadem.

– Strażnicy czuwają cały czas nad bezpieczeństwem, również w stadzie. Są na tyle skuteczni że nikt z zwykłych członków stada nie ucierpiał, zginęło tylko kilkoro z nich, więc nie ma powodu do obaw. 

– Czyli Rosita jest strażniczką? – Zmrużyłem zmieszany oczy. Wydawało mi się że nie.

– Jest następczynią. – Drgnęło jej prawe ucho: – Sama pobiegła za Karyme, Feniks i Ivette także, nie były więc chronione, wciąż trwają poszukiwania. Niedługo wszystko ogłoszę, jak tylko będę miała pewność. Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie, jeszcze nie musieliśmy ewakuować się z własnego terytorium, oczywiście na to też jesteśmy przygotowani. W razie ucieczki biorę pod uwagę wszystkie konie.

– Rozumiem. – Nieźle. Potrafi być naprawdę zorganizowana, ale czy to wszystko prawda, czy zwyczajnie chcę by stado nie wpadło w panikę?: – Jeśli to nie problem pani, to jak dokładnie by to wyglądało? 

– W zależności od wroga, najpierw podjęlibyśmy z nim walkę…

– Ja musiałbym w niej uczestniczyć, ale nie Giza? – Tak jak wspomniała przy samym dołączaniu tutaj.

– W razie konieczności, tak. Wszyscy zdolni do walki, w tym ja, próbowaliśmy odeprzeć wroga. Z mniejszymi zagrożeniami poradziliby sobie tylko strażnicy. Jednakże jeśli na samym początku napastnicy mieliby przewagę, zatrzymałabym ich wraz ze strażnikami i chętnymi do tego końmi, aby dać czas na ucieczkę reszcie. Wszystko zależy od sytuacji. 

– A gdybyśmy wpadli w zasadzkę? – Jeśli to co mówi to prawda, to byłoby idealne stado dla Gizy, mógłbym ją tu zostawić, bez wyrzutów sumienia. Takie sytuacje jak z Karyme się zdarzają, mało jest szalonych koni na świecie?

– Zrobiłabym co się da, aby zapobiec takiej sytuacji. Jeśliby się nie powiodło pozostają jedynie działania spontaniczne. 

– To wszystko, pani, dziękuję. – Skłoniłem głowę, po czym wyszedłem na równinę. Rozmawiałem z tyloma przywódcami, większość była poważna, ale nie aż tak. Zupełnie nic jej nie ruszyło, a wspomniała chyba o swojej córce, nie? Która być może nie żyje. Jak tak o tym pomyślę, to teraz byłem jeszcze mniej pewny czy jej ufać. Jak ufać komuś kto totalnie nic nie czuję? Ale może to co mówiła to jednak prawda?

Pedro trzeba popytać kogoś o przywódczyni, czy można jej ufać, czy jest niezawodna, jaki ma stosunek do słabszych i tak dalej. Nie znoszę tego, normalnie jakbym się mieszał w czyjeś życie, ale co zrobię, sam wziąłem na siebie odpowiedzialność za Gizę. No i przy okazji sprawdzę czy faktycznie inni ją chociaż tolerują.


[Ivette]


Leżałam pod wzgórzem, zupełnie zakryta skrzydłami, zioła jedynie mnie osłabiły, zamiast pomóc zasnąć. Słyszałam bicie własnego serca, było takie nużące. Feniks już nigdy nie wróci, a jej puste ciało się rozpadnie, albo zostanie zjedzone. Nie mam już nikogo. 

Czy to by coś zmieniło gdyby wcześniej powiedziała jej o Rosicie? 

Zatrzepotały skrzydła, to pewnie Theo. Wylądował obok, muskając piórami moje skrzydła. Otuliłam się nimi bardziej, zamykając oczy.

– Iv, śpisz? – spytał. 

Zacisnęłam zęby. Dobrze wiedział że tylko Feniks pozwalałam tak do siebie mówić. Najlepiej zapomnieć że w ogóle istniała! Nie ma do niej żadnego szacunku, jak wszyscy ma to gdzieś.

– Iv…? – Szturchnął mnie lekko skrzydłem: – Coś ci przyniosłem i… Wiesz, najlepiej teraz nie być samemu, może spróbowałbym cię rozweselić? Co? Opowiedziałbym ci coś śmiesznego…

Jest ostatnią osobą jaką miałam ochotę widzieć. Nie poruszyłam się ani odrobinę, udając że śpię. 

– Zobaczysz będzie dobrze.

Pióra same mi się nastroszyły.

– Nie! Nigdy nie będzie dobrze! – krzyknęłam. Odkryłam się, podnosząc z wysiłkiem skrzydła, jakby ważyły tyle co całe moje ciało. Co Ajiri mi podała? Dlaczego jestem aż tak słaba? Podniosłam głowę, oczy natychmiast załzawiły od zbyt ostrego światła, zamrugałam, potrząsając niemrawo łbem. Pożałuje tego.

– Iv, możesz na mnie liczyć. 

– Nie masz prawa… – Nagle zabrakło mi tchu.

– Zawołać Ajiri?

– Nie masz prawa mnie tak nazywać! Nigdy więcej!

– Chciałbym pomóc. Co mógłbym zrobić? – Położył się obok.

– Odejdź.

– Naprawdę tego chcesz?

– Nie masz pojęcia jak cię nie cierpię. – Zabrzmiałam tak jakbym miała się popłakać. Jakie to żałosne. Odwróciłam od niego głowę, zacisnęłam jeszcze bardziej zęby, zapobiegawczo zamykając już oczy. Czułam nieprzyjemny ucisk w podbrzuszu.

– Przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować, raczej wesprzeć. – Okrył mi grzbiet skrzydłem. 

– Nie. Dotykaj. Mnie! – Przechyliłam się, nie mając siły strącić jego skrzydła swoim. Złożył je: – Wynoś się stąd! Nie chcę cię więcej widzieć! Odczep się w końcu ode mnie! Nienawidzę cię!

– Wybacz. – Wstał: – Zanim odejdę…

– Nie, nie wiem gdzie jest Rosita! – wrzasnęłam. W końcu odszedł, jeszcze oglądając się za mną. Wiedziałam że tylko po to przyszedł. Położyłam gwałtownie głowę, zauważając obok siebie garść marchewek. Odwróciłam się do nich tyłem, znów zakrywając się skrzydłem. 


~*~


[Rosita]


– Ona jest ze mną – powiedziałam od razu, zbyt nerwowo, patrząc na Karyme, wcale nie chciałam tak zabrzmieć. 

Spuściła głowę.

– Może zamrozić łańcuchy – dodałam do Irutt. 

– Wiem że jest z tobą. – Opuściła z odrazą sztylet. Wcisnęła pysk w jej szyję, pchając ją, ku mnie. Karyme podeszła posłusznie.

– Pokryj szronem naszyjnik, a potem go ściągnij – poinstruowała ją Irutt: – Obca moc blokuje jego działanie.

– A jak... Jak...

– Przecież panujesz nad tym, uczyłyśmy się – przypomniałam, próbując brzmieć łagodnie, ale nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu jakby mój ton ją strofował.

– Pospiesz się, zanim wrócą niedobitki – pogoniła ją Irutt.

– Wolę… W-wolę zamrozić łańcuchy... – odpowiedziała półgłosem, kryjąc głowę za długą, śnieżnobiałą grzywą.

– Nie. – Irutt przyłożyła róg do jej szyi. Karyme natychmiast oblało przerażenie, ziemię wokół nas zakrył lód.

– Przestań. – Odepchnęłam róg swoim pyskiem.

– Nie pozwolę ich zabić. – Irutt zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem.

– Zaufaj mi, proszę. Tak tylko pogorszysz.

Odsunęła się, osłaniając jednorożce sobą. Trzymała sztywno, prawie prosty, z zawiniętą ciasno końcówką, ogon w powietrzu, jakby chciała nim uderzyć. Nie spuszczała nas z oka.

Odwróciłam się do Karyme: – Dasz sobie radę – wydobyłam z siebie choć trochę pokrzepiająco brzmiące słowa, dla Karyme.

– Nie dam, nie dam, n-nie... – Cofnęła się: – J-ja nie chciałam... – Zawiesiła jeszcze niżej głowę, roniąc łzy.

– To był wypadek – powiedziałam ledwo: – Przestraszyłaś się. – Jakoś udało mi się przełknąć żal. 

– W-wybaczysz mi…? – Jej głos przywodził na myśl bezbronną klaczkę, wzbudzał poczucie winy. Zawsze byłyśmy razem, wspierałyśmy się i zwierzałyśmy sobie nawzajem, ufałyśmy.

Przytaknęłam, przez łzy. Może nie potrafiłam jej na razie wybaczyć, ale nie mieliśmy czasu. Przytuliłam ją do siebie. Objęła mnie kurczowo, wcale nie zauważając mojej niechęci. 

– N-naprawdę nie... Nie chciałam... – wymamrotała.

– Wiem. – Przecież rozumiałam dlaczego tak się stało, ale to było silniejsze ode mnie. Po raz pierwszy chciałam jak najszybciej się od niej odsunąć. Zakończyć naszą przyjaźń i o wszystkim zapomnieć. Zniknęła iluzja że znamy się od zawsze i doskonale rozumiemy, że jako jedyne mamy moce, tajemnice o której nikt nie może się dowiedzieć, że lubimy wędrować i to nas łączy – już nie łączyło.

– Wystarczy. – Rozdzieliła nas Irutt: – Nie mamy czasu, zniszcz ten łańcuch. – Zbliżyła bok rogu do Karyme: – To tylko jeden łańcuch, nie dasz rady?

– Chyba dam... – szepnęła, pokryła go szronem, coraz gęściejszym. Lód rozerwał metal od środka, przepołowił na pół... Pewnie to samo mógłby zrobić z rogiem Irutt.

– Już. – Zdjęłam naderwany łańcuch, nim sam spadł na ziemię. Irutt ściągnęła mi rogiem naszyjnik, odrzucając go w kąt groty, przemieniła się w Karyme, rozprawiając się z pozostałymi łańcuchami.

Prawdziwa Karyme wydobyła z siebie pełen grozy jęk, chowając za mną głowę. Jej oddech spowolnił, zacisnęła powieki. "To nie może się dziać" zaczęła powtarzać nieustannie.

– Karyme? To jej moc – wyjaśniłam.

Nie reagowała, wciąż powtarzając.

– Karyme! – Odsunęłam się.

Spojrzała na mnie zaniepokojona, z łzami w oczach.

– To jej moc – powiedziałam.

– Raczej magia, wy konie, używacie błędnego określenia – wtrąciła Irutt, rozsadzając już przedostatni łańcuch, nadal jako Karyme.

– Ty też to widzisz, tak? – Niemal nie usłyszałam prawdziwej Karmy.

– Tak...

– I... I naprawdę tu jesteś?

– Tak. Co się z tobą dzieje?

– N-nic... – Wycofała się o kilka kroków: – Nic.

– Jak długo to…?

– Idźcie z tyłu. – Irutt minęła nas, zmieniając się w Mago, Ennia i Beerh powlekli się za nią, pomagając sobie iść na wzajem.

– Chodźmy. – Złapałam Karyme za grzywę. Odczuwając jej niepokój. Dalej szła już samodzielnie, obok mnie. Nie odzywałyśmy się do siebie. Mijaliśmy, całą piątką, pojedyncze konie z mocą, najczęściej gdzieś ukryte w absolutnej ciszy, bądź ranne, albo martwe – tych było najwięcej, palących się ciał w gasnącym ogniu. Co rusz odwracałam głowę.

Kiedy ten koszmar się skończy?


~*~


– Zobaczymy się przy wyschniętym korycie rzeki – powiedziałam Karyme nim się z nią rozdzieliliśmy. Przez długi czas czułam na sobie jej zagubione spojrzenie, idąc z jednorożcami do domu. Obiecałam im schronienie. 

Ennia z Beerhem udali się od razu do mamy, z pomocą dwójki strażników. Irutt, w postaci kasztanowato-srokatej klaczy, położyła się obok mnie, pod drzewem, między lasem a równiną Pega. Musiałam odpocząć.

– Nie masz się czego obawiać – zapewniłam. 

– Dotąd ukrywanie się ocaliło mi życie. Zapewne tobie też. 

Mama. Przybiegła niemal od razu. Przytuliłyśmy się mocno, jakbyśmy nie widziały się od lat, zmoczyłam jej sierść łzami. Odczułam wyraźne ukłucie tęsknoty i nienawiści od Irutt, odwróciła głowę, wzdychając cicho.

– Ir...a – Obejrzałam się na nią: – Pomogła mi... – improwizowałam, właściwie nie wiem co chciałam jej powiedzieć. 

Mama walczyła z własnymi emocjami. Tłumiła je z całej siły. Co chwilę wygrywały, a wtedy mogłam poczuć jak cierpi i to podwójnie, bo nie akceptowała tego co czuję.

– Kto ci to zrobił? – zapytała, odsuwając się by lepiej przyjrzeć się moim obrażeniom, co dodało jej zmartwień.

– Co z... Iv? – szepnęłam, pełna napięcia. Znaleźli ją? Uratowali? Czy…?

– Jest tutaj, niedługo wydobrzeje. – Starała się jeszcze bardziej pozbyć emocji niż kiedykolwiek. Czułam jak dusi się w środku.

– Dobrze, powiesz mi jak będziesz gotowa – zdecydowała.

– Mamo... – Popatrzyłam jej w oczy: – Wyrzuć to z siebie, proszę...

– To nic nie da, musimy zaakceptować to co się stało i żyć dalej, bez względu na to jak bardzo jest to trudne – odpowiedziała, spychając wszystko w głąb siebie: – Chcesz pójść teraz do Ivette?

 Przytaknęłam, nie bez obawy.


~*~


Rozpłakałam się na widok siostry, już zupełnie. Przytuliłam ją bez względu na to co mi za to zrobi. Mogłam jej już nigdy nie zobaczyć.

– Przepraszam... – wydobyłam z siebie.

 Iv dopiero teraz mnie odepchnęła, tak od niechcenia, zajmując się dalszą obserwacją stada, jakbyśmy nie istniały. Spodziewałam się gwałtowniejszej reakcji.

– Musiałam iść z Thais, zabiłaby cię gdybym spróbowała walczyć, a potem kryształ zablokował moc... – Stanęłam przy niej, kładąc po sobie uszy z poczuciem winy.

– Zostawcie mnie – odezwała się nad wyraz spokojnie.

– Mogłam jedynie przeciąć pnącza sztyletem, który mi dała, nie pozwoliła mi choćby poszukać czegoś do opatrzenia ran i...

– Powiedziałam, zostaw mnie – już wycedziła, uparcie nie odrywając wzroku od stada. Poczułam jak tryska w niej gniew. 

– To był wypadek, nie wiedziałam że... Że po-biegłyście za mną...

– Pobiegłam za Feniks, nie za tobą.

– Posłuchaj... Karyme nie...

– Wynocha! – Uderzyła skrzydłami o ziemię, z tego rannego osunął się opatrunek, ubrudzony krwią. Wtuliłam się w mamę, oparła głowę o mój kłąb, dodając tym samym otuchy. Siostra zostawiła skrzydła rozłożone, ryła kopytem w ziemi, energicznie wciągając i wyrzucając z chrap powietrze, czułam jak za chwilę kompletnie wybuchnie.

– Chodźmy – zdecydowała mama. Zostawiłyśmy ją samą.


~*~


 Mama wybrała miejsce niedaleko wzgórza, tam ustawiłyśmy się do snu. Walczyłam z opadającymi powiekami, rozbudzana przez własne obawy – pełne martwych ciał koni, które znałam. Drżałam. Gładziła pyskiem moją grzywę.

– Boję się – wyszeptałam. Mogą tu wrócić, zemścić się.

– Będę przy tobie – obiecała.

– Gdybym posłuchała... – Zaczęłam ronić łzy. 

– Karyme mogła zabić każdego, w każdej chwili. W stadzie, albo poza nim.

– Nie... Nie tylko... O-ona zginęła... – Po tym zaszlochałam, wszystko co próbowałam dalej powiedzieć brzmiało bardziej jak zawodzenie niż słowa.

Schowałam głowę za długą grzywą mamy. Gdybym tak mogła cofnąć się do czasów dzieciństwa. Wtedy wszystko było łatwiejsze... 


~*~


Ennia w towarzystwie Beerha, opowiedziała mamie o porwaniu i uwięzieniu w tamtej grocie. Zaklęci napadli ich całą grupą, oboje walczyli, próbując uciec, prosząc by zostawili ich w spokoju. Co nie poskutkowało. Początkowo mieli umrzeć z głodu i pragnienia. Wtedy pojawiłam się ja, po kilku dniach ich niewoli. Wspomniała też całą resztę tej historii, zamieniając Irutt na srokatą klacz, a walkę Irutt z Thais na znalezienie klucza, tak jak ustaliły, wymieniła nawet imię, którym nazwałam Irutt.

Beerh tymczasem pochylił głowę, w podzięce, białe światło z jego rogu rozeszło się po moim ciele, wnikając w nie i nieco łagodząc skutki pobicia. Opuchlizna zeszła i niektóre większe siniaki zniknęły.

– Dziękuje – powiedziałam.

– Powtórzę mu, nic nie słyszy – obiecała pogodnie Ennia.

– Przykro mi.

– Już się przyzwyczailiśmy. – Przyłożyła róg do jego rogu, tym razem bez obecności srebrnego światła, jakiegokolwiek światła.

– Ale potraficie się porozumiewać? 

– Tak, teraz telepatycznie przekazuje mu wiadomość – wytłumaczyła z przyjemnością, czułam że nie został już ślad po ich emocjach związanych z uwięzieniem. Nawet wcześniej opowiadając o tym Ennia zupełnie się od tego odcięła.

– Co robiliście wtedy w grocie? – Nie mogłam się powstrzymać.

– Nie rozumiem. – Ennia zabrała róg od rogu Beerha, patrząc na mnie.

– To srebrne światło.

– Jednorożce mogą przekazywać sobie obrazy różnych doświadczeń, wymieniać się między sobą. Tak też się uczy źrebięta i dzięki temu bardzo łatwo przekazujemy sobie wiedzę z pokolenia na pokolenie – chętnie wytłumaczyła.

– Masz na myśli wspomnienia?

– Tak, przekazywaliśmy sobie wspomnienia z dzieciństwa, to nas uspokaja. Ale też mogą to być różne krajobrazy, które zapamiętaliśmy, bądź stworzenia. Widzisz, nie muszę podróżować, a wiem co się znajduje, albo właściwie znajdowało w danym miejscu i wiem jak wyglądały zwierzęta, które już nie żyją, a żyły za czasów pierwszych jednorożców, ale słyszałam że konie żyły już przed nami i więcej widziały, szkoda że nie możecie sobie tego przekazywać.

– Najwyżej w opowieściach – wtrąciła mama oficjalnym tonem, jak zawsze zachowując ten sam dystans.

– To nie to samo co to zobaczyć – odpowiedziała Ennia, zupełnie się tym nie zrażając.

– Zapewne. Ponadto niektóre historie mogą być przekłamane.

– Thais mówiła że Mago pokazywał jakie okrutne były jednorożce, może to na tej samej zasadzie, przekazywał wspomnienia – dodałam. 

– Ale tych obrazów nie da się fałszować. – Ennia w ogóle nie widziała związku między złem, a ich gatunkiem, a przecież Irutt... Choć to z ich punktu widzenia nie mogło być złe.

– Twój brat, mógłby też pomóc Ivette? – zapytała mama.

– Jak odpocznie to tak, z chęcią. – Spojrzała na Beerha, jakby szukając w jego wyrazie pyska potwierdzenia, uśmiechał się do nas łagodnie, nieco zagubiony, Ennia oparła swój róg o jego, przytaknął porozumiewawczo łbem, nie kryjąc zadowolenia, prawdopodobnie z tego że może pomóc.

– Mówiłam – dodała Ennia.


~*~


Tej nocy zabrakło księżyca, ale wcale nie było ciemno. Wraz z Ennią tańczyło mnóstwo kolorowych świecących punkcików i wstęg. Poruszała się tak lekko jakby ważyła tyle co one. Podążały za jej mieniącym się rogiem, w rytmie jej radosnego i donośnego śpiewu. Stado dość szybko przysłoniło całe widowisko. Co chwilę jaśniejsze blaski, rozchodziły się wśród tłumu, jak i słowa piosenki.

Trzymałam się z daleka, czekając na mamę. Musiała załatwić coś na granicy. Nie dałabym rady zasnąć. Mogłabym się oddalić od hałasu i spróbować, ale... 

– Cóż to za zorza polarna? – Ison przystanął obok.

Nie umiałam spojrzeć mu w oczy, a co dopiero powiedzieć co stało się z jego bratem.

– Ach, moje serce tak nagle zapragnęło usłyszeć twój zawstydzający wszystkie ptaki na świecie głos, najdroższa. Jest głuche i ślepe, więc nawet twój fałsz byłby dla mnie stokroć piękniejszą melodią niż ta. No i lepiej bym ułożył słowa tej piosenki, nie jest zła, ale mogłaby być jeszcze lepsza. – Na koniec uśmiechnął się do mnie, wsuwając mi łodyżkę błękitnego kwiatu w grzywę: – Niech niezapominajka ta sprawi, żebyś o mnie nie zapomniała, najpiękniejsza.

– Ison…

– Tak, wiem, tylko przyjaźń. Pozwól mi ją pielęgnować, aż przerodzi się w piękniejsze uczucie. Daj temu szansę, moja miła. – Popatrzył na światła, tańczące po niebie: – Tęskniłem tak czy inaczej. Smutno mi raczej. Serce mi utonęło i prawie zginęło.

– Mógłbyś mówić normalnie?

– Nie masz ochoty na moje wiersze?

– Trochę się mieszają z piosenką Enni. – Nawet jeśli jego towarzystwo było uciążliwe czułam się podle, z tą myślą, żeby już sobie poszedł, zwłaszcza po tym co stało się z Erosem...

– Ej, co ci jest? Coś się stało jak mnie nie było? Ostatnim razem wzgardziłaś moim prezentem.

– A gdzie byłeś?

– W naszych górach. O co chodzi?

– Nic... Po prostu... Za granicami zrobiło się niebezpiecznie...

Pojawiła się przy nas kulka białego światła, oświetlając te wszystkie siniaki na moim ciele, ranę na szyi zdołałam zakryć grzywą, a opuchniętą powiekę na szczęście uleczyła magia Beerha.

 – Kto cię tak haniebnie potraktował?! – wykrzyknął przejęty.

 – Nie chcę o tym mówić. – Dobrze że nie widział tych wcześniejszych sińców. 

 – Powiedź tylko kto to zrobił. Jednorożce?

 – Nie, są w porządku, pomogli mi. 

– Nie ufaj im. – Zniżył głos, rozglądając się czy nikt nas nie podsłuchuje: – Oni tylko udają że są w porządku.

– Coś ci zrobili że tak mówisz?

– Przyszli zabić mojego brata – skłamał: – Gdyby Thais w porę nas nie ostrzegła… – Teraz dla odmiany powiedział prawdę. 

Przeszły mi ciarki po grzbiecie, nagle poczułam się tak blisko tamtego miejsca… Trzepnełam łbem, niezapominajka opadła prosto pod kopyta Isona. Przebrałam niespokojnie nogami. 

– Kto ci to zrobił? Muszę wiedzieć. – Zbliżył pysk do mojego pyska, znieruchomiałam. 

– Nie bardzo... – Zobaczyłam Serafine i Theo, szukali kogoś, przechodząc obok tłumu. W samą porę.

– Theo! Seraf! – Podbiegłam do nich.

– Ros! – Theo już rozpostarł skrzydła, wpadliśmy w siebie, objął mnie i Serafine jednocześnie, zamykając w ciepłym uścisku.

– Ale nam napędziłaś stracha – skomentował. Wsłuchałam się w, już drugą, tym razem spokojną piosenkę Enni, z opartą głową na skrzydle Theo, prawie przysnęłam. Przez głowę przeleciał mi obraz Feniks przebijanej przez lód i Erosa, ginącego w ten sam sposób. Uniosłam gwałtownie powieki. Słyszałam krzyki i śmiech tej piaskowej klaczy, niemal namacalny. Zorientowałam się że już wcale nie wtulam się w przyjaciela, po prostu stałam sztywno, otoczona jego skrzydłami.

– Theo, chyba już starczy – odezwała się Serafina.

Uśmiechnął się pokrzepiająco, kładąc mi skrzydło na grzbiecie: – Mam nadzieje że u ciebie wkrótce wszystko się ułoży. 

– Ja też... – Poczułam łzy w oczach.

– Nie wiem co mam myśleć o Karyme, to straszne co zrobiła – powiedziała Serafina, zastanawiając się nad czymś.

– Nie mówmy o tym... – prosiłam.

– Rosita, możesz ze mną na słówko? – Podszedł do nas Ison. Odeszliśmy na ubocze, właściwie powlokłam się za nim, wolałabym zostać z Theo i Serafiną, ale z drugiej strony w tym stanie nie przeżyłabym kłótni z Ero... Isonem. Emanował zazdrością.

– Mnie jeszcze nie przytuliłaś na powitanie. – Zbliżył się, wyciągając głowę.

A ja się wycofałam.

– Unikasz mnie?

– Nie chcę żebyś pomyślał że między nami coś jest, bo nie jest – powiedziałam stanowczo. Choć i tak, wciąż, nie umiałam dojść do siebie.

– A Theo to co?

– To przyjaciel.

– A ja już nie?

– Ison... – Miałam wrażenie że mam kopyta od krwi Erosa, ale nie odważyłam się tego sprawdzić. Przecież wiem że są czyste: – Z Theo przyjaźnie się od źrebaka, znam go lepiej...

– Wiem, wiem – mówiąc przechylił głowę w raz jedną, w raz drugą stronę, lekceważąco: – To tylko wymówka. – Już prawie mnie dotknął.

Zaszeleściły gałęzie za nami, obróciłam się momentalnie, nie wiedząc czy uciekać czy się bronić. Co jeśli to Thais? Poradziłaby sobie ze strażnikami, którzy wobec jej mocy są bezbronni, albo ktoś inny od nich. Mogli nas zaatakować w każdej chwili.

– Najdroższa, dobrze się czujesz? – spytał Ison, zaniepokojony moim nagłym odrętwieniem, z którego nie potrafiłam się otrząsnąć.

– To pewnie jakiś ptak – stwierdził. Dźwięk się więcej nie powtórzył.

Wypuściłam z siebie wstrzymywane powietrze: – Zobaczymy się kiedy indziej. – Nadal nie odrywałam wzroku od drzew.

Mruknął coś niezadowolony, ale już się oddaliłam, ciągle się oglądając. Nikt stamtąd nie wyskoczył. 

Mama wkrótce wróciła, poczułam się bezpieczniej słysząc jej głos, czując znajomy zapach i ciepło. Spróbowałam się przespać. Mama tymczasem obserwowała trochę zbierające się do snu stado, a trochę Ivette, śpiącą przy wzgórzu – przynajmniej ona nie miała problemu by zasnąć. 


~*~


Dopiero nad ranem miałam w miarę spokojny i dość płytki sen, ciągle myślałam że jak tylko się obudzę, nie zastanę obok mamy. Jednak jak otworzyłam oczy, wciąż trwała przy mnie.

– Chcesz iść dzisiaj ze mną? – zaproponowała.

Przytaknęłam od razu. Słońce górowało nad całą równiną, oświetlając intensywnie każde źdźbło trawy.

Mama wciąż wypierała własny żal, podczas gdy inni – czułam od nich choćby zwykły smutek z powodu Feniks. I już sama nie wiedziałam co lepsze. Czy poddawanie się tym emocjom, to aby dobry pomysł? Jak mam z nimi walczyć? Czy to dobra droga?

– Musisz być silna – powiedziała mama, jakby czytała mi w myślach. Mijałyśmy poszczególne drzewa, a pomiędzy nimi, ukrytych strażników.

– Próbuje... – głos znów chciał mi się załamać.

– Najłatwiej jest zająć się czymś innym. – Patrzyła wprost na czekającego na nią strażnika.

– Pani... – Pochylił przed nami głowę: – Przyszli jacyś obcy...


~*~


Na granicy czekał gniady, stary ogier, wraz z kilkoma innymi końmi. Mama nie zdążyła nawet zapytać kim są i skąd przybyli. A odezwał się zdenerwowany:

 – Musimy zabić niebieską!

Otworzyłam pysk by zaprotestować, w porę się powstrzymałam. Kiedy i jak się dowiedzieli?

– Nikomu to nie pomoże, tylko niepotrzebnie zginiecie – odparła spokojnie mama.

– Mamy kryształy, sprawią że jej moc nas nie dosięgnie! – wychrypiał. Zauważyłam niebieskie kamienie na ich szyjach, identyczne jak ten który nosiła mama. 

– Moje stado jest zbyt małe – kontynuował: – ale jak połączymy siły, znajdziemy przeklętą!

Rzuciłam się przed siebie, mijając ich galopem. Muszę ostrzec Karyme.

– Rosita! – Tym razem, wyjątkowo, w głosie mamy rozbrzmiała złość. Obie wiedziałyśmy że nie może od tak zostawić przybyszów i ruszyć za mną.



2 komentarze:

  1. Kurczę, a już myślałam że przeżyła ;(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiała zginąć, inaczej akcja nie poszłaby tak bardzo do przodu.
      Bardzo dziękuje za komentarz :)

      Usuń