piątek, 27 sierpnia 2021

Jaskółka cz.1

 [Chaos]


Wschodzące słońce oświetliło zakwitający las. Wśród mchu, jesiennych liści i topniejącego śniegu wyłaniały się przebiśniegi mokre od rosy, na drzewach pojawiły się pierwsze pąki. Ajiri zajadała się częścią z nich. 

– Pani. – Schyliła głowę: – Jak myślisz? Zen już nie powróci? 

– Minęły już dwa lata, gdyby mu się udało już dawno by wrócił. – Przystanęłam obok niej.

– Zarazy chyba też nie ma, zresztą nigdy nie było nic o niej słychać.

– Przypuszczam że tylko jednorożce miały z nią problem. – Dostrzegłam między drzewami, zmierzając w tę stronę Feniks. W tym samym momencie Fox przyprowadził obcą klacz, z jej szyi wyrastała, trójkolorowa grzywa, równie kręcona jak jej długie, białe szczotki pęcinowe i ogon.

– Pani. – Ukłoniła się, po czym spojrzała mi w oczy: – Co u was?

– Anat, co cię tu sprowadza po tylu latach? – podpowiedziała Ajiri. Jednakże nie miałam z czego połączyć faktów. A domysły niekoniecznie musiały pokrywać się z rzeczywistością. 

Obca utkwiła na opiekunce zdrowia zdziwione spojrzenie, ponieważ ta nie powinna się wtrącać w naszą rozmowę.

– Zaczekajcie tutaj – kazałam: – Ajiri. – Odeszłam z Ajiri głębiej w las, mijając najstarszą córkę. 

– To kuzynka Angusa, pani… – szepnęła Ajiri.


[Feniks]


Klacz wypatrywała przywódczyni, co chwilę zerkając na mnie. Może powinnam poczekać gdzieś indziej? A najlepiej przyjść dużo później.

– Jesteś córką Meike? – zapytała. 

Wzdrygnęłam się: – Nie. –  Od tej chwili unikając jej spojrzenia. 

– To córka Chaos, Feniks – odezwał się Fox.

– Wybacz. – Zabrzmiała, jakby naprawdę było jej głupio: – Może ty mi powiesz, zanim twoja matka skończy z Ajiri, co u Angusa? 

– Niestety nie znam nikogo takiego.

– Co się z nim stało? Ty musisz wiedzieć, uczył cię. – Anat zwróciła się do Foxa.

– Lepiej by przywódczyni sama ci o nim powiedziała.

Matka wyszła akurat zza drzew, patrząc na nas bez jakichkolwiek emocji na pysku, zanim się zbliżyła.

– Pani, dlaczego twoja córka nic o nim nie wie, czy coś się stało? – Anat zamrugała, pochylając na moment głowę.

– Angus nie żyje, przykro mi – powiedziała chłodno przywódczyni.

Popatrzyłam na obcą ze współczuciem, utknęła wzrokiem na Chaos, w ogóle tego nie zauważając. Co ona musi teraz czuć?

– To raczej mi powinno być przykro. Nie znałam zbyt dobrze Angusa, nie tak dobrze jak ty, pani – oznajmiła, mrugając coraz szybciej. Potem odeszła ze zwieszonym łbem, Fox ruszył ją odprowadzić. 

– Muszę z tobą porozmawiać – zaczęłam, póki jeszcze nikt nie przyszedł. 

– O Ivette? – Matka odwróciła się do mnie.

– O tacie. Czy mogłabyś wysłać kogoś, chociaż jednego konia, żeby go znalazł i powiedział gdzie jestem? Nie chcę już dłużej czekać, aż wróci.


[Pedro]


Nie zastanawiaj się jaki to ma sens, bo dobrze wiesz że to wszystko nie ma sensu. Lepiej znajdź sobie jakieś fajne zajęcie, bo ten dzień nigdy się nie skończy. 

W sumie długo z nikim nie rozmawiałem. I tak już dołączyłem do tutejszego stada nad rzeką, zbyt wykończony ciągłym czuwaniem, więc... 

Najpierw poszedłem zobaczyć rzekę, posmakować wody, jak się okazało jednej z lepszych jakich piłem. Nad moim łbem, wysoko wśród gałęzi kłóciły się ptaki. Nie wiedziałem o co, bo nic z tego nie rozumiałem, ale za to ich melodia była dość oryginalna. Głośniejsza i bardziej pobudzająca. Pomimo śmiesznej ilości drzew, dokładnie dwóch na całym stepie, pierzastych awanturników mieszkało tu całkiem sporo.

 Kiedy spacerowałem obok płynącego leniwie nurtu, zobaczyłem dalej przy brzegu pijącą z rzeki ciemnogniadą klacz. Przednie kopyta nienaturalnie rozchodziły się jej na zewnątrz, stała praktycznie na samych piętkach. Robiła sobie przerwy unosząc głowę. Gdy sięgała po kolejny łyk wody,  jej nadgarstki przyciskały się do siebie. Tylne nogi wyglądały już w porządku.

Podeszła do niej piątka koni.

– Ej, koślawa! – zawołała siwa klacz.

Ciemnogniada obejrzała się na nich.

– Uważaj żeby ci się nogi nie skleiły – dodał gniady ogier, śmiejąc się. Pozostali tylko szyderczo się uśmiechali.

– Przepraszam, że znów musicie na nie patrzeć. – Ciemnogniada spuściła głowę, odchylając uszy na boki.

Pozostali się zaśmiali. 

– Zgubiliście mózg po drodze? Mogę wam pomóc go znaleźć. – Zbliżyłem się, a oni odsunęli, osłoniłem klacz sobą.

– Ty jesteś tu nowy? – spytała siwa, dodając lekceważąco: – Nie przejmuj się nią, jest tu dla naszej rozrywki.

– Właśnie, nie ośmieszaj się gościu – parsknął gniady. Co za cham. Poczułem lekkie szarpnięcie za grzywę. Obejrzałem się na ciemnogniadą, nikt inny nie był tak blisko by mnie dotknąć.

– Spokojnie, nie trzeba. – Ciemnogniada wyszła mi naprzeciw, teraz ona osłaniała ich: – Mają absolutną rację. Nic złego nie zrobili. 

Właśnie widzę. 

– Jeszcze tu jesteście? – Położyłem uszy, grzebiąc kopytem w ziemi. Na szczęście się oddalili, śmiejąc się jeszcze po drodzę ze mnie, ale o to już mniejsza. 

– Nie musiałeś tego robić. Ja... Lubię sprawiać im przyjemność. – Podsumowała to uśmiechem.

– No coś ty? – Zauważyłem na jej boku ślady krwi i nieco poszarpaną skórę: – A to? Kto ci to zrobił?

– To nic. Zasłużyłam. Wszystko jest w porządku. – Cofnęła się.

– Nie powiesz mi?

– Bo to nie była tego kogoś wina.

Nawet zgrabnie płeć pominęła. 

– Niech zgadnę, lubisz jak cię biją?

– T-tak. – Nie zabrzmiała przekonująco: – Tak. – Unikała też mojego wzroku.

– Naprawdę nie musisz bronić tych frajerów. – Nie pozostało nic innego jak przyprowadzić ją do przywódcy. Wydawał się całkiem porządny, pozwolił mi tu zostać bez żadnych zobowiązań, a nie wszyscy się na to godzą, by jakiś obcy szukał w ich stadzie schronienia, więc trochę nie rozumiem skąd się wzięła tamta grupa. 

Zaprowadziłem więc ciemnogniadą do centrum stada. Przez cały czas trzymając ją za grzywę. Wszyscy wokoło jak dla mnie bardziej krzyczeli niż rozmawiali, zanosząc się gromkim śmiechem. Przynajmniej nikt nie zwrócił na nas uwagi. Choć mnie i tak już rozbolała głowa.

– Na pewno jest bardzo zajęty, po co mu przeszkadzać bez powodu? – Klacz użyła już setki podobnych wymówek. Odpowiadanie jej straciło sens jakieś kilkanaście argumentów wcześniej, więc tylko ciągnąłem ją za sobą.

– Proszę. – Zaparła się nagle kopytami o ziemię: – Mi odpowiada tak jak jest.

Jest przywódca. Podeszliśmy do niego od razu. Spuściła głowę, z miną winowajcy, przednie kopyta boleśnie skręcały jej na boki, a nadgarstki wbijały się w siebie. Szybko przerwałem tą torture, unosząc jej głowę swoim łbem.

 – Weź mi stąd tą kulawiznę – powiedział przywódca, jakby mówił o jakimś przedmiocie. Pedro ty idioto, mogłeś się domyślić dlaczego tak bardzo nie chciała tu…

–  Wybacz tato, próbowałam go powstrzymać – wymamrotała klacz.

Ogier syknął jakby z bólu, momentalnie raniąc ją kopytem w bok, cios odrzucił ją w tył i prawie straciła równowagę. Ogier wytrzeszczył oczy z wściekłości. Zapadła cisza, wszyscy się na nas gapili. 

– Odbiło ci?! – zasłoniłem ją. I po co ci to było Pedro? Teraz zabije cię najsilniejszy ogier w stadzie, brawo.

– Mówiłem ci żebyś tak mnie nie nazywała! – powiedział, wymuszonym, ściszonym tonem, rozglądając się po stadzie: – To nie jest moja córka! – wrzasnął. Część koni się rozeszła, część została uśmiechając się prowokująco.

– Bardzo przepraszam, panie. – Klacz pochyliła głowę. 

Zmierzyłem się z tym sadystą wzrokiem, kładąc uszy.

– Uwierz mi że nie chcę twojej krwi na własnym ciele – powiedział.

– Krwią córki nie było ci szkoda pobrudzić cennej sierści.

– Powiedziałem! To! Nie! Jest! Moja! Córka! 

– Chodź, zasłużyłam, naprawdę. – Próbowała mnie odepchnąć: – Proszę zostaw mojego przywódcę.

Trochę jej to ułatwiłem, odsuwając się samodzielnie. Po co przez coś takiego miałoby ją coś zaboleć? Ruszyłem za nią w stronę kłujących krzewów, patrząc nieprzyjemnie w kpiące z niej oczy innych koni. 

– Co takiego zrobiłaś? – zapytałem. 

– Urodziłam się z krzywymi nogami, sam widzisz. Bardzo mi przykro że masz przeze mnie takie kłopoty i musisz je oglądać. 

Teraz już wiem czemu szliśmy obok krzewów, zasłaniały jej nogi.

– Czyli przed narodzinami wybrałaś jaka będziesz? Musisz mi powiedzieć jak to się robi – zażartowałem.

– Co? Nie. – Pokręciła głową, z lekkim uśmiechem.

– Słuchaj, to nie twoja wina.

– Nieprawda, jestem strasznie nachalna.

– Nachalna? Kiedy?

– Powinnam trzymać się z daleka, ale ciągle idę do innych koni, denerwując ich swoim widokiem, nie dziwię się że są na mnie źli, to moja wina. A teraz przeze mnie cię nie lubią. Przepraszam. – Uciekła wzrokiem w bok, zwieszając głowę.

– Masz kogoś bliskiego, oprócz ojca tyrana?

– Nie mów tak, jest dobrym przywódcą...

– O ile nie odbiegasz wyglądem od reszty i nie próbujesz bronić słabszych. 

Otworzyła pysk, unosząc nieco głowę, ale po chwili znów ją spuściła, nie mówiąc ani słowa. Powinienem być delikatniejszy, prawda?

– Masz kogoś bliskiego? – zapytałem.

– Mam jeszcze mamę i braci, ale nie powinniśmy...

– Gdzie są?

– Są na pewno zajęci, na pewno nie chcą żebym...

– Są tacy jak twój ojciec?

– Proszę, nie myśl źle o mojej rodzinie. – Popatrzyła na mnie, błyszczącymi od łez, rubinowymi oczami.

–  Ach! – Nie możesz teraz odpuścić Pedro, trzeba jej pomóc. Albo to, albo będę ją musiał zabrać ze sobą, a tego wolałbym uniknąć. Obszedłem już te krzewy do końca, nie czekając na ciemnogniadą. Zaczepiłem bułanego ogierka, odpoczywającego w trawie.

 – Gdzie jest jej mama? – skinąłem mu łbem na klacz. Popatrzył na mnie wielkimi, z widocznymi białkami, oczami. Wskazał na jelenią klacz kilka kroków dalej, wśród dwóch ogierów o podobnej maści co ona, jednego wyróżniała jabłowitość. Spoglądała na nich z dumą, paśli się w trójkę. Tak najlepiej, odtrącić jedno z własnych źrebiąt, tylko dlatego że urodziło się kalekie. 

– Dzięki mały, jesteś wielki – pochwaliłem ogierka, zaraz po tym nawiał do stada. Ciemnogniada zbliżyła się do nich wraz ze mną bez słowa protestu. Jej bracia ruszyli momentalnie do stada, prychając jakby ktoś ubrudził ich głównem. A ich matka odwróciła się do nas.

– Co się stało? – spytała mnie.

Wydaje się normalna.

– Przepraszam, mamo, uparł się – powiedziała ciemnogniada.

– Nie wiem czy wiesz jak traktują twoją córkę… – zacząłem.

–  A, to – ciągnęła lekceważąco jasna: – Jest dorosła, niech sama sobie radzi. Ja już swoje zrobiłam.

– Naprawdę nie widzisz że potrzebuje twojej opieki? Co z ciebie za matka?

– To nie moja wina że nikt jej nie lubi, co ja mam niby zrobić? 

– Przemówić im do rozsądku? Ja tu przewodzę stadem czy ty?

Westchnęła ciężko, przewracając na bok oczami: – Tylko tobie się to nie podoba, jakoś reszcie to nie przeszkadza. Giza, przeszkadza ci to?

– Nie, mamo. 

–  No, to teraz wszystko jasne – podsumowałem, odwracając się do Gizy: – Idziemy stąd.

Odeszliśmy od tych koni, oddaliliśmy się też od rzeki, przechodząc przez wąski strumyk. 

– Jesteś na mnie zły? Przepraszam. – Zwolniła, zostając nieco z tyłu.

– Ani trochę. Czego nie mogę powiedzieć o twojej rodzince. –  To ja też zwolniłem, nie chcąc przypadkiem obciążać jej nóg. Czym bliżej granic byliśmy tym...

Stanęła.

– Czemu się zatrzymałaś? Nic cię tu nie trzyma i nie wmawiaj mi że chcesz być tak traktowana, albo że na to zasługujesz, albo że ci się tak podoba, bo tak nie jest – mówiąc przeszedłem się naprzeciw niej.

– Trochę tak jest. – Pogrzebała kopytem w ziemi, miałem nadzieje że nie sprawia jej to bólu.

– To teraz może być lepiej, nie chcesz być dobrze traktowana?

– Nie chcę sprawiać ci problemu.

– Sprawisz mi problem jak tu zostaniesz z tymi egoistami.

– To nie ma sensu, przecież będę cię spowalniać.

– Przejmujesz się błahostkami, czas żebyś trochę pokorzystała z życia. – Uśmiechnąłem się, ponoć to czasem pomaga zjednać sobie innych: – Nie?

– Ale moja rodzina.

– Zapomnij o nich. Nawet nie zauważą że cię nie ma.

– Masz rację... – Spuściła wzrok: – Zrobię im przysługę.

– To jak? Idziesz ze mną? – Ustawiłem się do dalszej drogi. Tylko się teraz do niej nie przywiązuj Pedro. Potrzebuje tego. A już dobra, od dwóch lat nic się nie stało, nie żebym miał w tym czasie kogokolwiek.

– Nie musisz tyle dla mnie robić.

– Chodź, nie marudź. – Wskazałem jej na wydeptaną ścieżkę pośród traw łbem: – Masz teraz nowego przyjaciela. – Obyś tego nie pożałował. Nie wiesz na co się piszesz i czy dasz sobie radę, czy ona przede wszystkim da radę.

Daleko przed nami rozciągał się las, już stąd czułem zapach świerków i sosen.

– Kogo? – Giza spojrzała na mnie zdziwiona.

– Mnie.

– Ja… Ja też cię lubię. – Uśmiechnęła się: – Nigdy nie miałam przyjaciela. – Oparła o mnie głowę, zamykając oczy. Już ci ufa, Pedro, obyś jej nie zawiódł, bo właśnie zostałeś jej tylko ty – znajomy poznany przed chwilą, w dodatku nazywający siebie już jej przyjacielem. Poważnie Pedro?


[Ivette]


Theo przyszedł napić się wody. Liczyłam że zaraz stąd zniknie. Nie wiem po co się łudziłam. Otrzepał się, ziewnął, rozciągając i nogi, i skrzydła. Chyba nie zamierzał tu spać?

– Ehem. – Przebrałam nogami.

Wyprostował się nagle, jeszcze lepiej prezentując swoje kolorowe skrzydła, pod najmniejszymi niebieskimi piórami, wyrastały czerwone, przy grzbiecie zmieniające barwę na zieleń, a największą powierzchnię zajmowały żółte lotki, poprzecinane pomarańczowo-brązowymi paseczkami na końcówkach. I tak przebarwiały się w zależności od pory roku, potrafiąc przybierać jeszcze więcej kolorów, tymczasem moje pozostawały wiecznie czarne. Przynajmniej stado już przestało się nimi zachwycać.

– Właśnie cię szukałem, pani. – Schylił na szybko głowę, na powitanie.

– Zamknij się – wycedziłam: – Nie jesteśmy już źrebakami i wymówka z zabawą, nie przejdzie.

– Ostatnio ciężko na ciebie trafić, ciągle jesteś zajęta. – Zasłonił mi słońce, które oświetliło cały jego pstrokaty pysk. Przymrużył oczy, z tym swoim uśmiechem wyglądał jakby nie był do końca przy zdrowych zmysłach. Jednym słowem idiotycznie.

– Przejdź już do sedna, czego chcesz? – odparłam zniecierpliwiona. Feniks nadal nie przyszła, a słońce wznosiło się coraz wyżej. Przecież umówiłyśmy się rano, a ono już dawno minęło. O czym ona tak długo rozmawia z matką?

– Pomyślałem że moglibyśmy polatać. – Theo rozpostarł skrzydła tuż za głową, odcinając już zupełnie dostęp promieni słonecznych, pożądałam ich o wiele bardziej, niż jego obecności: – Jakoś nigdy nie widziałem cię na niebie. – Wskazał na nie.

– Tak, wiem że tam jest niebo, geniuszu. I nie cierpię latania – parsknęłam zirytowana, mógł poruszyć każdy inny temat, a wybrał akurat ten. Odwróciłam łeb.

– Ale ja mógłbym cię do tego przekonać. – Trącił mnie w bok skrzydłem.

– Spróbuj tak jeszcze raz, a ci je wyrwę. – Wbiłam w niego wzrok.

– Spoko, już nie będę. – Cofnął rozpostarte skrzydła, zetknięte ze sobą, zasłaniając nas jeszcze większym cieniem: – Mógłbym pokazać ci parę trików. – Przechylił łeb ku mnie, szeroko się uśmiechając.

– Latanie jest kompletnie bezużyteczne.

– No coś ty? Wiesz jak wolno bym się poruszał, gdybym mógł tylko chodzić? Jak ty to znosisz?

– Lepiej niż twoje towarzystwo. 


[Rosita]


Wszyscy patrzyli na ogiera ze stwardniałym błotem, pokrywającym jego ciało, oprócz białego i brązowego ucha, pyska w kolorze wyblakłego, jasnego brązu i oczu. Jadł sobie w najlepsze, kołysząc sklejonym ogonem. Na brzuchu i spodzie pyska aż po brodę, zaczęły wyrastać mu grube włosy z błota. Czy on nałożył na siebie kilka warstw? 

– Ktoś tu bardzo lubi tarzać się w błocie. –  uśmiechnęłam się do niego z rozbawieniem, podchodząc. Połowa stada lubiła tarzać się w błocie, ale zdecydowanie nie aż tak jak on.

–  Oto stanął przed tobą, błotny koń. –  Uniósł dumnie przednią nogę, zarzucając do tyłu grzywą, kilka koni odsunęło się, przed nalotem deszczu z błota: – Błoto dobrze robi na skórę. Witaj, piękna, jestem... Nosi.

Czułam że kłamie, tylko po co miałby ukrywać własne imię? I własną maść. 

– Nosi? – Z chęcią też bym się wytarzała, ale obiecałam mamie pilnować stada. 

– No, s, i, tak się mówi.

– Rosita.

– Masz oczy, jak niebo o poranku, w ciepły słoneczny dzień. – Zapatrzył się na nie, jego brązowe tęczówki przypominały nieco błoto. 

– Eee... Dzięki? – Poczułam jak się podniecił. 

Zbliżył się do nas pospiesznie Devon, rzucając szybkie spojrzenie na całe stado: – Słuchaj Nosi, przywódczyni za chwilę powinna tu być i wtedy zdecyduje czy zostajesz.

– Chcesz posłuchać mojego wiersza, piękna? – powiedział do mnie Nosi, jakby nikogo, oprócz nas, tu nie było.

Zastępca kiwnął z rezygnacją łbem i podszedł do czekającej Zary i Foxa, którzy coraz intesywniej rozgrzebywali ziemię. Chyba powinnam była się tym zająć.

– O co się pokłóciliście? – zapytał ich.

– To jak brzmi odpowiedź? – Nosi zasłonił mi całą trójkę sobą, zagłębiając się spojrzeniem w moje oczy i zbliżając swój pysk o wiele za blisko.

– Nie szukam partnera. – Cofnęłam głowę.

– A co wiersze mają z tym wspólnego, najpiękniejsza? Twe cudowne oczy, niczym najsłodsza woda, mnie oczarowały, och, jak bardzo mógłbym w nich polec, aby dosięgnąć ich głębi, jak…

– Nosi, powinnam skupić się na stadzie, chociaż odrobinę. – Już wolę się ponudzić. Próbowałam go wyminąć, ciągle stawał mi na drodzę.

– Być może przesadziłem, ale daj mi szansę, a przekonasz się że warto.

– Teraz nie mam czasu. Spójrz, ma… Przywódczyni wróciła. – Wskazałam mu na mamę łbem, towarzyszyła jej dwójka obcych koni.

– O nie… – powiedział Nosi patrząc na nich, z alarmująco postawionymi uszami: – Musisz mnie ukryć. – Spojrzał mi błagalnie w oczy, jakby był w stanie zrobić wszystko żebym tylko mu pomogła.

– Dlaczego? 

– Wszystko ci powiem, tylko znajdź szybko jakąś kryjówkę. Zanim mnie zauważą. – Oglądał się nerwowo, podnosząc przy tym raz jedną, raz drugą z przednich nóg, w zależności do którego boku zbliżał głowę.

– Chodź tędy. – Pobiegłam z nim do lasu, ukryliśmy się za drzewami.  

– I tyle? – Udeptywał kopytami mech, jakby szykował się do biegu.

– W krzakach by cię zauważyli, a w lesie bardzo dobrze da się schować.

– Myślałem o czymś mniej oczywistym.

– Znalazłam ci kryjówkę? Znalazłam, więc teraz musisz powiedzieć o co chodzi. – Uśmiechnęłam się.

– Jakbym mógł odmówić tak pięknym oczom.

– Nosi…

– No co? Chcesz żeby zdusił te słowa w sobie i pozwolił by rozdarły mi serce?

Przewróciłam oczami: – Jak mi nie powiesz o co chodzi to nie będę mogła ci dalej pomóc – wskazałam mu parę koni łbem, szukali go, wraz z mamą. I wołali za nim “Ison”.

– Nosi to Ison od tyłu – zorientowałam się: – Czyli to jest twoje prawdziwe imię?

– I ty na to wpadłaś – stwierdził zachwycony, aż oczy mu zalśniły.

– Każdy by na to wpadł.

– Uwielbiam skromne klacze. – Zbliżył pysk do mojego policzka.

– Za chwilę pożałuje że tu z tobą utknęłam. – Trzepnęłam łbem.

– Już, już. Już ci mówię co za udręka mnie spotkała. A mianowicie... Ksymena.

– Ksymena?

– Zmusili mnie bym został jej partnerem. – Sięgnął pyskiem do mojego ucha: – To następczyni – szepnął z niesmakiem: – Wiesz jakie one są, wiecznie skupione na sobie i jakie to one nie są we wszystkim najlepsze.

Brzmi zupełnie jakby mówił o Ivette. Mama kazała już szukać go strażnikom. Para obcych koni poszła z Foxem, tą samą ścieżką, którą przyszli.

– Chodźmy, wyjaśnisz wszystko mojej mamie.

– Ależ piękna, co twoja mama może tu…? – przerwał, gdy zorientował się że idziemy w stronę samej przywódczyni, wytrzeszczył na mnie oczy z szeroko otwartym pyskiem, patrząc tak raz na mnie, raz na mamę: – To...? To jest twoja mama?

– Obawiam się że nie będziesz mógł tu dłużej zostać, słyszałam że kogoś zabiłeś – oznajmiła mama na nasz widok, zachowując powagę.

– Mamo, oni kłamali... – powtórzyłam jej wszystko co mi powiedział.


~*~


– Ciężkie to błoto, zupełnie jakbym stracił trochę wagi. – Ison wyszedł z jeziora, już teraz zauważyłam że miał gęstszą grzywę od Karmy, mimo że woda ją nieco spłaszczyła, ale też o wiele krótszą, nie zakrywającą do końca szyi. Brązowa sierść pokrywała cały zad, aż po grzbiet, tworząc na bokach kształt przypominający trzy kły połączone ze sobą, od najmniejszego do największego, w kierunku łopatki. Resztę ciała, oprócz nóg porastała biała sierść. Nic dziwnego że próbował to zatuszować błotem, przez tak charakterystyczną maść dałoby się go z łatwością rozpoznać już z daleka.

– Za to że ci pomogłam, mógłbyś sobie odpuścić próbować mi zaimponować – powiedziałam, starając się nie zwracać uwagi na jego podekscytowane spojrzenie i rosnący uśmiech, kiedy zauważył że mu się przyglądam.

– Mówię poważnie – dodałam: – Nie przeszkadza ci że jestem następczynią?

– Ty to co innego, najdroższa. 

– Ison...

– To co? Przyjaciele? – Podrzucił grzywą i machnął ogonem, zbliżając się do mnie unosił wysoko nogi.

– Zgoda. Teraz muszę już iść. – Ruszyłam, na nic już nie czekając.

– Tak szybko? – Zablokował mi drogę sobą. 

Westchnęłam przeciągle, cofając uszy: – Chcę skorzystać z wolnego czasu.

– Mogłabyś skorzystać z niego ze mną.

Spojrzałam na niego wymownie.

– Dobra, dobra, już nie będę.

Pobiegłam od razu do Karyme, nie mogąc się już doczekać aż znajdziemy się daleko od granic terytorium.


[Feniks]


Leżałam w cieniu trzcin, nad jeziorem, wzdrygając się przy każdym zetknięciu zimnej maści z piekącą blizną na całym, pozbawionym sierści, kłębie. Ajiri nakładała ją czubkiem pyska, mocząc go w skorupie żółwia tuż obok mnie. Sięgała też po jabłka, z zniesionego tu dla niej stosu, zajadając się nimi w trakcie. Ciągle myślałam o tacie, przywódczyni wciąż upierała się że nie żyje. Ajiri… Ajiri weźmie jej stronę, nie ma sensu jej o tym mówić.

– Jesteś tu sama? – spytała nagle, przeżuwając jednocześnie. 

– Są teraz zajęte, a poza nimi nie mam nikogo – odpowiedziałam. Z drugiej strony ucieszyłam się kiedy nie zastałam Ivette nad jeziorem, to oznaczało że poszła z Theo, z nim na razie najlepiej się dogadywała. Oby chociaż się zaprzyjaźnili. 

Poza tym Ajiri przyszła chwilę po mnie i Iv na pewno nie ucieszyłaby się na jej widok.

– Cóż, ja oprócz siostry, mam jeszcze jedzenie. – Ajiri przeturlała w moją stronę jabłko: – Może też poprawi ci humor? – Nałożyła jeszcze więcej maści, rozprowadzając ją nosem.

– Dziękuję. – Wzięłam kęs.

Ajiri nie marnowała czasu, mieszcząc w pysku aż dwa owoce na raz: – Mmm... Powiem ci że innych przeraża twój widok, nie ze względu na bliznę, do tego już wszyscy przywykli, jesteś podobna do tej wiedźmy.

– Mówisz o Meike? – Sama się zdziwiłam słysząc swój przygnębiony głos. Naprawdę wierzyłam że  chociaż ona nie zobaczy jej patrząc na mnie? Skoro dzisiaj nawet obca klacz… 

– Yhmm…

– Myślałam że wystarczająco się od niej różnie.

– Teraz jak nie masz... – urwała: – Przepraszam. – Wzięła już piąte jabłko. 

A ja nadal kończyłam to pierwsze, spuszczając wzrok.

– Po prostu twoja długa jak jej grzywa i kremowa sierść, te same rysy pyska, sprawiają że mam wrażenie, kiedyś miałam wrażenie, jakbym rozmawiała z Meike. Gdybym cię nie znała wystarczająco długo, to czułabym się skrępowana. Nawet głos macie podobny.

– A oczy?

– Jedno jest jak u Nesu, a drugie jak... – Sięgnęła po dziesiąty owoc, zapominając o maści na oparzenia.

– U Meike – dokończyłam.

– Chciałam powiedzieć, jak u twojej matki. Ja się cieszę że tak wyglądasz.

Nic nie odpowiedziałam, gdyby nie czarne łaty i oczy to już w ogóle byłabym do nie odróżnienia od Meike. 

– Skoro odziedziczyłaś po niej wygląd to już nie odziedziczyłaś jej charakteru, za to Ivette...

– Nie mów tak o mojej siostrze! – krzyknęłam nagle, podrywając się z ziemi: – Nawet tak nie myśl, zupełnie się różnią – dodałam ciszej, ale nie potrafiłam zejść z tonu, jakby coś w tym jednak było. Nie mogło być.

– Cóż, myślą podobnie.

Położyłam uszy.

– W głębi duszy wiesz że to prawda, geny się dziedziczą, a nie znikają. – Złapała nie wiem już które jabłko, turlając drugiej do mnie, zatrzymałam je kopytem, patrząc na nie w zamyśleniu. Ajiri nie zna tak dobrze Iv, jak ja, wygaduje bzdury. Nie może być taka jak Meike... Ma podobne zachowania, ale... Nie jest jak ona. Nie jest tyranką i nigdy nie będzie, poza tym Meike była do bólu opanowana, to raczej matka... Teraz wszędzie widzę podobieństwa.


[Ivette]


 Doszłam z Theo nad wyżyny. Pagórki nie przylegały tak do siebie jak góry w oddali, dzięki czemu mogliśmy swobodnie przemieszczać się między nimi, bez konieczności wspinania się, ale oczywiście bez tego przecież się nie obejdzie. Zaczęliśmy wchodzić na jeden z mniejszych pagórków. Gdyby Feniks się nie spóźniła, nie miałby szans namówić mnie na tą bezsensowną wyprawę.

– Idę tu tylko dlatego że jesteś upierdliwy. – Spojrzałam na niego krzywo, a on uśmiechnął się wesoło, dałam mu prowadzić. Idę tu tylko dlatego że jesteś pegazem, głupim, irytującym pegazem, ale jedynym oprócz mnie, który ma skrzydła.

– A ja myślałem że pomyślałaś, że może faktycznie przekonam cię do latania. – Trzymał luźno skrzydła, stawiając beztrosko kroki, jakby nie obawiał się że może spaść. Jasne że nie, przecież potrafił latać. Może i miał rację. I co z tego? 

Zacisnęłam z wściekłości zęby, zwłaszcza że już przechodziły mi ciarki po grzbiecie, przycisnęłam mocno skrzydła do boków, nie mając gdzie zawiesić wzroku, bo wszędzie widziałam że jesteśmy coraz wyżej, utknęłam nim na grzbiecie Theo. To jak migracja przez góry, którą na szczęście nie jest, wystarczy nie patrzeć w dół i brnąć naprzód. Nie. Jest znacznie łatwiej. To tylko głupia, mała górka. 

– Iv? – Obejrzał się na mnie.

– Nie mów tak do mnie – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– Sorki. Nie myślałaś o tym by się z kimś zakumulować? Na przykład ze mną?

– Z tobą? – zakpiłam: – Jesteś nikim. W sam raz dla Rosity, ale nie dla mnie.

– Oj, wcale tak nie myślisz. – Posłał mi kolejny uśmiech, zanim odwrócił głowę.

– Tak tylko ci się wydaje. – Ciekawe co go skłoniło by próbować zaprzyjaźnić się ze mną: – Nie wiem, po co w ogóle z tobą poszłam. Założyłeś się o coś z Szafirem? Kimkolwiek z twoich – parsknęłam: – Przyjaciół?

– Po prostu cię lubię.

Omal się nie roześmiałam, nie sądziłam że jakikolwiek z jego głupich żartów to sprawi.

– To nie jest żart. – Najwyraźniej zauważył cień śmiechu na moim pysku.

Szybko spoważniałam, nieco zmieszana, wyprostowałam się, by nie pomyślał że się z nim spoufalam.

 – Ty? Lubisz mnie?

– Oczywiście – odpowiedział bez chwili wahania.

Akurat w to uwierzę, wszyscy są przeciwko mnie. Oprócz Feniks, ona jedna mnie rozumie, ale też nie może sobie odpuścić kontaktu z Rositą. 

– Ja cię nie znoszę, jesteś irytujący. – Uniosłam wyżej głowę.

Theo chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie postanowił milczeć dalszą drogę.

Dotarliśmy na szczyt. Trzymałam się środka, serce biło mi jak oszalałe, a każdy silniejszy podmuch wiatru, sprawiał że jeszcze bardziej wbijałam skrzydła we własne boki.

– Coś nie tak? – zapytał Theo: – Nic się...

Spojrzałam na niego wyjątkowo lodowato, zatrzymał skrzydło w powietrzu, którym bezczelnie próbował mnie dotknąć.

– Na co czekasz? – Zmrużyłam gniewnie oczy: – Ile mam tracić na ciebie czasu? W ogóle nie jesteś przydatny!

– Dobra, zacznijmy, pani niecierpliwa – odparł żartobliwie, podchodząc do samej krawędzi, obejrzał się wyczekująco. 

Ta wyżyna posiadała płaski szczyt – zaczynał opadać łagodnie dopiero na stok, którym weszliśmy. Oprócz tego miała niemal pionowe zbocze, jak gdyby ktoś pozbawił jej połowy siebie. I to strome zbocze, właśnie wybrał Theo. 

Zbliżyłam się zbyt wolno niż bym chciała. Zakręciło mi się w głowie, miałam wrażenie jakby straciła grunt pod nogami, choć nadal stałam dwa kroki przed samą krawędzią i to sztywno.

– Popatrz tylko jakie piękne widoki – Theo zapatrzył się w dal.

Cofnęłam się niepostrzeżenie.

– Aż przypomniałem sobie jak rodzice uczyli mnie latać... Ale ty pewnie nie chcesz tego słuchać, co? – Spojrzał na mnie: – Co jest? 

– A co ma być?

– Nie gniewaj się, ale... Przyznaj, czy ty masz lęk wysokości? – Popatrzył mi w oczy.

Wyprostowałam się, idąc na przód: – Jeśli chciałeś mnie obrazić to ci się nie udało, a każda taka próba... – Podeszłam do samej krawędzi, nie odrywając od niego wzroku, przez co nagle zabrakło mi podłoża pod kopytem. Wyrwał mi się krzyk, cofnęłam się momentalnie, wpadając wprost na Theo, z rozłożonymi skrzydłami.

– To da się pokonać, jak już polecisz... – powiedział szeroko uśmiechnięty, ledwie powstrzymując śmiech. Cham.

– Nie denerwuj mnie! – wrzasnęłam: – Zejdź mi z drogi! – Zeszłam pospiesznie w dół, spychając go sama. Jak śmiał...

– Poczekaj! – przeleciał nade mną, grunt wymykał mi się spod kopyt, wymachiwałam nerwowo skrzydłami, zesuwając się co chwilę po zboczu, z dudniącym sercem, podchodzącym do gardła: – To norma, każdy się czegoś boi...

– Ja się nie boję! Nie znoszę latać, jasne?! – Wbiłam mocniej kopyta w podłoże, zakryłam odruchowo skrzydłem bliznę na łopatce, sprawdzając czy właśnie się na nią nie patrzył.

– Tak na dobrą sprawę, to nie dałaś mi szansy, ale... – Wylądował tuż obok: – Pomogę ci się wzbić, z ziemi też się da. – Uniósł swoje skrzydła: – Zamknij oczy, rozłóż skrzydła, poczuj pod nimi wiatr...

– Daj mi spokój! – Minęłam go.

– Chciałem pomóc…

Zatrzymałam się, rozpoznając drzewo na dole, z jednej strony pozbawione sporej części gałęzi: – Prowadząc mnie w to miejsce?! – Odwróciłam się do niego momentalnie: – Nie zapomnę ci tego – wycedziłam, kładąc uszy, jak na złość stał nadal dość wysoko na zboczu, a ja nie chciałam znów wchodzić na górę.

– Przepraszam, nie wiedziałem...

– Kto ci o tym powiedział?! – Już chciał odpowiedzieć, ale nie dałam mu dojść do słowa: – Milcz, ja odpowiem. Rosita! – Zeskoczyłam na dół. Całą drogę do stada pokonałam galopem. A on dotarł tam przede mną i już na mnie czekał. Miałam ochotę go utopić. 

– Nie gniewaj się. Rosita mi nic nie powiedziała, słyszałem o tym od innych koni. Chciałem tylko to wyja...

– Nie pokazuj mi się więcej na oczy – zagroziłam, kierując się nad jezioro. Oby Feniks w końcu wróciła. 


[Rosita]


Przechodziłyśmy obok pustyni, zanurzając kopyta w miękkiej szarej ziemi, z mnóstwem ostrych kamyków, które raniły pęciny, zmuszając do ciągłego ich wpatrywania w piasku. Na szczęście zaczęły ubywać i mogłyśmy w końcu przyspieszyć.

– Na pewno nie chcesz? Z chęcią by cię lepiej poznali, ciągle pytają o ciebie...

– Nie, dzięki – ucięła Karyme z niepocieszoną miną: – Czego tu właściwie szukamy? Nie podoba mi się tu.

– Mi też nie... – Ale i tak nie mogłam się powstrzymać by odkryć jeszcze więcej. Rosło tu kilka małych mizernych krzaczków, między drzewami, przechylonymi przez wiatr, pękającymi, pustymi w środku, o jasnych, prawie białych pniach i zupełnie nagich odpadających gałązkach. Zostało ich już niewiele i znajdowały się w sporej odległości od siebie nawzajem.

– To dlaczego tu jesteśmy?

– Bo nigdy tu nie byłyśmy. – Zauważyłam powalony pień, dosyć spory, ale da się przeskoczyć. Cofnęłam się dla lepszego rozpędu i ruszyłam wprost na niego, pokonując go bez problemu, Karyme jedynie podbiegła.

– Wolałabym już wrócić do domu... – Cofnęła uszy, zbliżyła głowę do prawego kopyta, przez co jej biała, sięgająca ziemi grzywa zupełnie ją zasłoniła.

– Wiesz że zawsze możesz mi powiedzieć co cię dręczy. – Dotknęłam pyskiem jej grzbietu.

– To miejsce. – Uniosła głowę, wzdychając: – Przypomniało mi o... Matce. Przechodziłyśmy tędy.

– Ja... Nie wiedziałam. – Nie wspominała o matce już od ponad roku, wiedziałam że się z tym nie pogodziła, ale za każdym razem unikała tematu, może teraz jest właściwa chwila by go poruszyć?

Karma obeszła pień na około, zatrzymując się obok mnie, zwrócona w odwrotnym kierunku niż ja – w stronę domu.

– Chciałabyś ją odnaleźć?

– Nie. Jedyne czego żałuje to to że nie jesteśmy rodziną, chciałabym mieć taką siostrę jak ty.

– Karma... – Obróciłam się przytulając ją do siebie, pierwszy raz wyznała mi coś takiego.

– I matkę... – Poczułam coś mokrego, kiedy oparła zimną głowę o moją łopatkę, nie płakała, ale na pewno miała łzy w oczach.

– Przecież wiesz że jesteś częścią naszej rodziny. – Zaczęłam przeczesywać jej sierść na grzbiecie zębami, czyszcząc ją z tego całego piasku.

– Nieprawda. – Odwdzięczyła się tym samym. Jej drapanie było niepewne i ledwo odczuwalne, wierzyła że mogłaby mi zrobić krzywdę, gdyby spróbowała robić to mocniej. 

– Prawda.

– Ivette nigdy by mnie nie zaakceptowała.

– Ivette? Ona nawet mnie ledwo toleruje.

– Już słyszę jak mówi "nikt o zdrowych zmysłach by się tu nie zapuszczał". – Zabrała głowę.

– Wiesz, wątpię by się o nas tak martwiła. – Nie zdołałam ukryć rozbawienia. Wybuchłyśmy śmiechem, Karyme aż uroniła kilka łez.

– Ścigamy się? – zaproponowała.

– Zawsze.


[Ivette]


Feniks leżała przy brzegu, patrząc na pływające na płyciźnie ryby, nawet uszy skierowała w ich stronę.

– Gdzie byłaś? Czekałam na ciebie! – krzyknęłam, ryby odpłynęły w popłochu, a siostra drgnęła.

– Iv, co się stało? – Spojrzała na mnie z troską, wstając, z świeżo przyciętą grzywą, już teraz tylko białą, choć wciąż dłuższą od mojej, która za nic nie chciała rosnąć, a już na pewno nie tak bujnie jak u matki czy Feniks, sięgałaby jej już do pęcin. 

– Coś ty zrobiła? – Moja grzywa tylko sterczała, jedynie przy kłębie była trochę dłuższa, ledwo muskając szyję. Na jej miejscu nie zrobiłabym czegoś takiego.

– Tak jest wygodniej.

Że też musiała obciąć ją do łopatek i upodobnić się tym samym do Rosity: – Nie szkoda ci było czarnych końcówek?

– Nie bardzo… Jak było z Theo? – Uśmiechnęła się lekko. Chyba nie myśli że ja i on… Na samą myśl że moglibyśmy być razem zrobiło mi się niedobrze.

– Beznadziejnie. 

– Dlaczego? Jest bardzo miły.

Miły? Chyba nie rozmawiałyśmy o tym samym pegazie, niech sobie nie myśli że mnie zranił, nikomu przed nim, ani po nim się to nie uda.

– Jest bezużyteczny – sprostowałam.

Na pysku siostry pojawił się niepokój: – Nie myślisz o nim jak o osobie? – stwierdziła pytającym tonem.

– O co ci chodzi? To chyba jasne że jest niżej od nas w hierarchii.

– Jakbyś chciała się z kimś zaprzyjaźnić to nie warto na to patrzeć, przyjaciele powinni być na równi.

– Skąd wiesz? Ty nie masz żadnych przyjaciół. 

Spojrzała w ziemię, wzdychając ciężko.

Nie chciałam jej zranić, ale… Po co mi o tym mówi? Sama mnie sprowokowała.

– Poza tym po co mi oni? – dodałam.

– Żebyś nie czuła się samotna. 

– Poćwiczymy w końcu, czy nie? 

– Nie chciałabyś się trochę zrelaksować? Może popływamy?

– Po walce. – Zadałam pierwsze kopnięcie, Feniks zwinnie je ominęła. Jak matka w końcu zacznie nas uczyć, zobaczy że jestem lepsza nawet od Feniks. O Rosicie nie ma sensu wspominać, ją byle źrebię pokonałoby w walce.


[Rosita]


Obiecałam mamie wrócić na trening z Lotosem inaczej pozwiedzałybyśmy jeszcze kilka miejsc. Szłyśmy przez równinę, najwolniej jak się dało, do Lotosa. Iv i Feni już od miesięcy trenowały między sobą, albo z strażnikami. Jeśli chodzi o walkę, pozostawałam daleko w tyle. 

– Nie chciałabym być na twoim miejscu… To chyba jedyny plus tego że nie jesteśmy siostrami – szepnęła Karma: – Co jeśli to wymknęłoby się spod kontroli? 

– Już na pewno nie wymknie się spod kontroli. – Oparłam pysk o bok przyjaciółki.

– Twój głos niczym szum wody z najpiękniejszego wodospadu ukoił mą duszę. – Przybiegł do nas Ison, albo raczej do mnie, poruszając się jak w tańcu i przez to z trudem utrzymując nasze powolne tempo: – Koniki polne umykające spod moich kopyt nie dorównują ci skocznością, a łanie gracją. 

– Skąd wiesz że dobrze skaczę? Śledziłeś nas?

Karyme spojrzała na mnie przerażona, nie wspominałyśmy nic o mocy tak bezpośrednio, prawda? 

– Jedyne co robiłem to marzyłem o poranku by zanurzyć głowę w twej błyszczącej srebrem grzywie, miękkiej jak najgęstsza poduszeczka mchu. Marzyłem by poczuć zapach, którego wszystkie kwiaty, w tym moje ulubione – astry, mogłyby ci pozazdrościć. O, najpiękniejsza. 

Karyme właśnie się wymknęła, skinęłam do niej łbem by wróciła, ale ona tylko pokręciła głową z pełnym rozbawienia uśmiechem, przyspieszając kroku. Jak mogła mnie tak zostawić?

– Chciałbym dostąpić tego zaszczytu i znów zobaczyć twój uśmiech, niczym zachód słońca, wesoły śpiew wróbli, pluskająca woda, brykające źrebaki. – Na sam koniec stanął przede mną zmuszając do postoju: – I jak? Podobało ci się? Czy zechciałabyś się teraz przejść ze mną?

– Wiesz... 

– Poznaje ten ton, zapowiada nagłe rozstanie. Miła, gdzie tak ciągle uciekasz?

Jest jeszcze gorszy niż poprzednio, zupełnie jakby zapomniał o czym rozmawialiśmy.

– Ison, mógłbyś po prostu zwracać się do mnie po imieniu, jak do wszystkich?

– Tak zwyczajnie? A przecież ty jesteś wyjątkowa. – Wsunął mi niebieski kwiat w grzywę: – Ofiaruję ci ten śnieżnik, dla podkreślenia tych doskonałych niebiańskich oczu, musisz wiedzieć że przygotowałem cały stosik niebieskich kwiatów, znalazłem je w lesie, ukryte niczym największy skarb, wysuszone, we wszystkich kolorach, z każdej pory roku, z wyjątkiem zimy. Mógłbym ci pokazać.

– Ison... – Zerknęłam na kwiat. Faktycznie mi pasował, ale nie mogę go przyjąć, bo od razu pomyślałby że coś z tego będzie.

– Czyżby ci się nie podobał, najdroższa? Mam jeszcze wiele mu podobnych i ładniejszych. – Wyciągnął z traw po dwa kwiaty: – Wilec  i niezapominajka, może chciałabyś usłyszeć historię związaną z nimi? 

– Nie o to chodzi.

– Wiem że jeszcze za wcześnie...

– Nie, nie jest za wcześnie.

– To znaczy że...

– Nie kocham cię – powiedziałam szybko, starając się zignorować jego emocje: – Naprawdę, dłużej tego nie zniosę. – Strząsnęłam kwiat, na ziemię. 

– Ależ ja rozumiem, potrzebujesz czasu miła, by poczuć miłość, która połączyła nasze dusze w jedno, ponieważ jesteśmy sobie przeznaczeni, kiedy cię ujrzałem stałaś się dla mnie całym światem. Widzę w twoich oczach, jak twoja dusza tęskni za mną, ona wie...

– Nie! Mówiłam ci już, możemy zostać... Znajomymi, błagam nie dręcz mnie już więcej. – Odeszłam kawałek.

– Rosita! – zawołał: – Chcesz żebym opowiedział ci coś o swoim bracie?

Szłam dalej.

– I o jego wielkim sekrecie.

Zatrzymałam się, oglądając na niego i cofając niepewnie uszy. Powinnam była iść, ale byłam zbyt ciekawa. I zła na siebie że zwyczajnie nie potrafię sobie odpuścić.

– Nie… – odpowiedziałam nieszczerze, od razu to wyłapał. Specjalnie to wykorzystywał… Właściwie sama mu na to pozwalałam, ale z drugiej strony trening walki był wystarczająco zniechęcający.

– Poświęć mi kilka minut, a będę szczęśliwy. – Ruszył ku mi.

– Kilka minut. I tak jak się umawialiśmy, możemy być znajomymi. – Skręciłam z nim na ubocze, by za bardzo nie rzucać się stadu w oczy, naprawdę powinnam już trenować.

– Ależ my się umawiali na przyjaciół.

– Znajomi, albo wcale.

– Aż tak cię obraziłem?

– Ison, nie zakocham się w tobie na siłę, zrozum. – Mój głos zdradzał nerwy. Gdybym tylko nie czuła jak wszystko wypiera, nie potrafi tego zaakceptować.

– Także, mam młodszego brata, nie rymuje on, choć nawet po latach, lubi słuchać mych wierszy… Bo nie obrazisz się jak opowiem ci o nim wierszem?

– Mam rozumieć że ten sekret zdradzisz na koniec?

– Nie pożałujesz.


~*~


Budząc się późnym rankiem, zobaczyłam coś ogromnego tuż przed moimi oczami, krzyknęłam, zrywając się z ziemi. Dopiero po chwili zorientowałam się że to Ison. Karyme zdążyła odbiec za wzgórze. 

– Witaj, piękna. – Niemal dotknął mojego pyska swoim, gdybym się nie odsunęła w porę, kładąc przy tym uszy.

– Dosyć. – Skoczyłam naprzód, dalej już idąc szybkim krokiem.

– Czekaj, już nie będę, przysięgam. – Poszedł za mną.

– Ison ty cały czas taki jesteś, daj mi spokój. – Zawróciłam po Karyme, czym szybciej gdzieś pójdziemy tym lepiej. 

– Przepraszam. – Stanął mi na drodzę.

– To co robisz to już prześladowanie, przestań, bo w ogóle nie będę chciała cię widzieć.

– Ale…

Przeszłam do galopu, zatrzymując się dopiero przy przyjaciółce czekającej obok lasu. Obejrzałam się. Na szczęście za mną jedynie kołysała się na wietrze, soczysta, trawa. 

– Wystraszyłaś mnie – szepnęła Karyme: – Ja… – Z jakiegoś powodu czuła się winna.

– Nie przejmuj się. To był tylko Ison. Chodźmy. – Weszłam już do lasu. 

Naprawdę myślał że po wczorajszym coś z tego będzie. Dlaczego tak bardzo mi ufał? I tak bardzo ryzykował? Czuł się zupełnie bezpiecznie przy mnie. Czy tak właśnie jest jak się w kimś zakochuje? Zupełnie traci się rozum? Jak dobrze że nie mam tego problemu, to straszne.

– Tak bez śniadania? – spytała z tyłu Karma.

– Zjemy po drodzę. 

– Wiesz jak smakuje trawa za granicą…

– Po prostu muszę od tego wszystkiego odpocząć. – Ison nie był najgorszym problemem, tylko przyszłość. Nie chcę być następczynią, wolałabym być po prostu wolna. Nie musieć przygotowywać się do tego kim nigdy nie będę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz