piątek, 30 lipca 2021

Rodzina cz.4

[Feniks]


Skrzydło się osunęło, odsłaniając gałązkę, wbitą poprzecznie w łopatkę Ivette. Obserwowała mnie w połowie przymkniętymi oczami, zalanymi łzami. Rozszerzając maksymalnie chrapy, wydychała coraz bardziej urywane powietrze, wzdrygając się przy tym. Załkałam, nie potrafiąc złapać tchu. Zamknęła oczy.

– Iv... Iv!

Położyła się jakby w zwolnionym tempie na boku, ciągnąc za sobą złamane skrzydło.

– Iv!!! – zawyłam, doczołgałam się do niej, nie dając rady przez chwilę jej dotknąć. Bok siostry unosił się z wielkim wysiłkiem, przez chwilę wydawało się że przestał, ale potem znów się uniósł. Wypłakałam się w jej szyję, tuląc do niej głowę.

– O, matko! Co tu się stało?! – krzyknęła Ajiri, odsunęła mnie od Ivette, sprawdziła czy oddycha: – Pomóż mi, szybko! – Przewróciła ją na brzuch, każąc ją tak przytrzymać. Złożyła jej skrzydło, nie chciało trzymać samo z siebie. Pobiegła po grubą łodygę nieznanego mi pnącza, owinęła ją przytwierdzając skrzydło do boku siostry, potem zabrała ją na grzbiet.

Miałam nieść to drugie, złamane skrzydło. Ledwie je oderwałam od ziemi, a już puściłam, było wiotkie, kości się w nim przemieszczały.

Siostra pojękiwała.

– Pospiesz się! – krzyknęła Ajiri.


~*~


Ivette kwiknęła, krótko po tym jak ją położyłyśmy w trawie, zacisnęła mocniej powieki i zęby, buchając powietrzem z chrap. Leżałam przy niej, z głową opartą delikatnie o jej grzbiet. Napierała skrzydłem na pnącze, wbijając je nieświadomie w mój bok. Łopatka spuchła, krew zasychała wokół tkwiącej w niej gałęzi. 

Ajiri zmoczyła opatrunek w wodzie, zbliżyła go do rany, ledwie wycofując głowę, przed zębami Ivette, które kłapnęły tuż przed jej nosem. Upuściła opatrunek.

– Oszalałaś?! 

– Zostaw mnie – wycedziła Ivette, przyciskając uszy do szyi, przeszyła ją wzrokiem, śledząc każdy jej ruch.

– Iv, Ajiri chcę ci pomóc – szepnęłam.

Kwiknęła, odsuwając się, jak tylko Ajiri się zbliżyła.

– Zjedz to. – Położyła przed nią zioła.

– Nie. – Ivette odwróciła głowę.

– Poważnie. Weź je, to na ból. 

– Iv, proszę… – Złapałam jedną łodygę, podając siostrze.

– Nie! – Wyrwała ją ode mnie, wyrzucając na ziemię, blisko Ajiri. Zanim zdążyłam jej wytłumaczyć, Ajiri podniosła nagle zioła. Spróbowała wepchnąć je Ivette prosto do pyska, która ścisnęła wargi. Uwolniła skrzydło, wywracając mnie na bok i uderzając nim prosto w głowę Ajiri. Zasłoniła szybko gałąź tkwiącą w swojej łopatce.

– Ty mała... – Ajiri, pociekła krew z chrapy: – Dzikusko! – Rzuciła w nią ziołami. 

– Idź stąd! – wrzasnęła Ivette, odrzucając je skrzydłem.

– Chcesz żeby bolało? Dobra. – Ajiri się do niej zbliżyła.

Zerwałam się na równe nogi, osłaniając siostrę. 

– Co ty robisz? – spytała.

– Zostaw ją.

– Pewnie! Niech się wda infekcja! A może jeszcze będziemy musieli usunąć skrzydło, bo za chwilę nie będzie co ratować!

Serce mi zadudniło, pokręciłam głową, z łzami w oczach. Ajiri zebrała porozrzucane zioła do kupy. Obejrzałam się na Iv, skupiła wzrok na roślinach.

– Weź je Iv, proszę. – Dosunęłam je do niej: – Dzięki nim nic nie poczujesz, Ajiri będzie mogła nastawić ci skrzydło i wyciągnąć gałąź – powiedziałam przez łzy, kładąc się przy niej: – Wszystko będzie dobrze.

– Na pewno? 

– Tak. – Przytuliłam ją do siebie.

Nie protestowała, a nawet objęła mnie skrzydłem i już nie chciała puścić: – Zraniłam cię?

– Nie.

Po zjedzeniu ziół odwróciła głowę od Ajiri, kryjąc ją w mojej grzywie.

– Wszystko będzie dobrze, Iv.

– Zrobimy próbę. – Ajiri po kilku minutach dotknęła złamanego skrzydła, przesuwając je nieco: – Czujesz coś?

– Nie – odpowiedziała jej nerwowo Iv. 

Przemyła oba otwory, ten przez który weszła gałąź i ten przez który wyszła. Potem sięgnęła po samą gałąź. Iv kwiknęła, zasłaniając łopatkę głową.

– Możesz poczuć co najwyżej swędzenie, nie przesadzaj.

– Zostaw – wycedziła, wbijając w nią wzrok.

– Nie wygłupiaj się, muszę ją wyjąć.

– Ty nie.

– A niby kto?

– Chcesz żebym ja... J-ją wyjęła? – spytałam, czując że cała zbladłam.

Przytaknęła, zabierając głowę dopiero kiedy Ajiri się cofnęła o kilka kroków, wciąż ją obserwowała.

– Dobra, Feniks – westchnęła Ajiri: – Złap za tą końcówkę. – Wskazała na dłuższą z wystających części: – I ciągnij, nie przekręcaj, nie wyrywaj, nie przechylaj, nie szarp. Ciągnij. W odwrotną stronę niż się wbiła, stopniowo i ostrożnie, tak żeby jak najmniej naruszyć tkankę. A ty mała, od razu po wyjęciu przytrzymaj ranę skrzydłem, poleci dość mocno krew.

– Nie jestem mała – zaprotestowała siostra.

– Iv, gotowa? – Złapałam gałązkę.

Przytaknęła, przyciskając do mnie mocniej skrzydło, aż zrobiło mi się gorąco. Patrzyła to na mnie, to na Ajiri.

Gałąź wysuwała się dość opornie, bałam się że utknie. Ivette trzymała pysk blisko rany, niemal dotykając podrażnione miejsce. Krew wypłynęła dość nagle z pierwszego z otworów. Ajiri podała Ivette opatrunek, siostra kwiknęła na nią, porywając go od niej, przez co oderwała się od ziemi, usłyszałyśmy trzask.

– No i po coś się ruszała?! Przecież cię nie zjem! – krzyknęła Ajiri.

Zadrżałam.

– To twoja wina! – odpowiedziała jej Ivette.

– Przestań na nią w końcu krzyczeć, Ajiri! – wrzasnęłam.

 Zapadła kilkusekundowa cisza. Pierwszy raz podniosłam głos na kogokolwiek i od razu poczułam nieprzyjemne ciepło oblewające mi grzbiet.

– Wiesz dlaczego na nią krzyczę? Bo przez nią, będzie trzeba rozciąć ranę, nie dość dzisiaj zrobiła? Przywódczyni mnie zabije... – Ajiri poszła w swoją stronę, chyba nas tak, po prostu, nie zostawi? Ivette docisnęła opatrunek do rany, z zielonego zmienił szybko kolor na czerwony. Spróbowałam wyciągnąć gałąź do końca, kilka włókien i kora łączyły ją jeszcze z kawałkiem w ranie. Napotkałam opór, jakby się przemieściła. Iv syknęła, natychmiast puściłam.

– Boli cię?

– Nie, wcale – powiedziała ironicznie, zakryła ranę skrzydłem, znowu zaczęła się trząść: – Nie chcę już...

– Musimy. 


~*~


Ajiri dała jej do popicia zwykłą wodę, a ja jeszcze ją zachęcałam żeby się napiła. Oszukała nas obie. Ivette po tym zasnęła, nie mogłam jej wybudzić, opadła na mnie, wiotka i ciężka.

– Co ty jej zrobiłaś?! – krzyknęłam rozpaczliwie, trącając pyskiem bok siostry. Tuliłam ją do siebie.

– Nie będę jej cięła na żywca.

– Nie! – Zasłoniłam Ivette sobą.

– Co w was dzisiaj wstąpiło? – Wyjęła ostrze z drugiej skorupy, spod liści: – Opiekowałam się tobą, może już nie pamiętasz? Nie rozumiem, czemu mi nie ufasz?

Właściwie to nie miałam powodu, oprócz tego jak ją traktowała. Nie miałam też wyboru, Iv krwawiła coraz to mocniej, odkąd naruszyłyśmy ranę.


~*~


Księżyc dotarł na środek nieba. Leżałyśmy obok wzgórza, w najwygodniejszym miejscu. Nie spuszczałam oka z śpiącej siostry, wydawała się wyjątkowo spokojna i bezbronna. Ajiri wyjęła do końca gałąź, oczyściła ranę i owinęła grubą warstwą opatrunków prawą łopatkę, dopiero potem przywiązując do boku nastawione i usztywnione prawe skrzydło. Ponoć z tamtą wodą podała jej oprócz ziół na sen, też silną dawkę przeciwbólową. 

– Mamo... – wymamrotała Ivette.

– Mama jeszcze nie wróciła – powiedziałam półgłosem. 

Siostra otworzyła oczy, podnosząc głowę, rozejrzała się wokoło, obejrzała się zdziwiona.

– Boli cię coś?

– Co to jest?

– Opa...

– Mama nie może się dowiedzieć.

– To był wypadek, mama nie będzie na ciebie zła. – Chciałam ją przytulić, ale się odsunęła. 

– Nie chcę by mnie taką widziała! – Uszkodziła część opatrunku zębami.

– Iv, nie. – Złapałam ją za grzywę, odciągając jej głowę, nim zaczęła całkiem go odrywać: – Bez tego się wykrwawisz.

W tej chwili padł na nas cień przywódczyni, Iv zasłoniła się skrzydłem, jak przed rażącym światłem.


[Ivette]


– Nie chcę by mnie taką widziała! – Taką żałosną, słabą, bo to nieprawda. Nie tak miało być. To wszystko wina drzewa i wiatru. I Ajiri.

– Iv nie, bez tego się wykrwawisz. – Feniks powstrzymała mnie przed pozbyciem się opatrunku, nic nie rozumiała, ranę o wiele łatwiej byłoby schować, gdyby tak nie odstawał! Ajiri zrobiła to specjalnie!

Mama w tym samym momencie wróciła, wszystko słyszała. Ukryłam się za skrzydłem, odcinając się od Feniks.

Poczułam na sobie chłodne spojrzenie mamy: – Próbowałam uświadomić ci że jesteś za mała, przyjdzie czas kiedy nauczysz się latać, ale jeszcze nie teraz.

– Matko... – wtrąciła Feniks. 

– Zawiodłaś mnie Ivette, naraziłaś się na śmierć.

 Zacisnęłam zęby, wbijając wzrok w trawę. Rosicie nigdy by tak nie powiedziała.

Mama zawróciła, a Feniks ruszyła za nią: – Matko, ona cię potrzebuje, zresztą to moja wina... To ja uczyłam ją latać.

Oddaliły się za bardzo, nic nie było słychać. Po chwili poszłam za nimi, chowając się za krzewami rosnącymi blisko lasu. Mama zatrzymała się z Feniks tuż obok nich.

– ...pokażesz komuś trujące rośliny, w trosce o jego bezpieczeństwo. Nie odpowiadasz za to że wykorzysta tę wiedzę, aby kogoś nimi otruć.

Nie otrułam nikogo!

– Wolę by Ivette więcej tego nie zrobiła, dlatego postanowiłam żeby pobyła tylko z tobą, nie może się samookaleczać.

 Samookaleczać? Co to niby ma znaczyć?!

– Co? To był wypadek… 

– Ivette jest na tyle inteligentna żeby wiedzieć, aby nie latać w tak silnym wietrze, w dodatku blisko drzewa, o które łatwo się zranić.

Mama ma racje, jestem inteligentna, ale... Nie, nie mogę wyjść na głupią! To było oczywiste że tak się stanie.

– Nie, nie zrobiła tego celowo. Niby po co?

– Ajiri przypuszcza że chciała zwrócić w ten sposób na siebie uwagę. Sądzę jednak że zrobiła to, bo była zła na mnie za wcześniejszą odmowę. Jeśli pozwolę jej na takie zachowanie to ciągle będzie tak robić.

– Ajiri tak mówiła? – zapytała zbolałym głosem Feniks.

 To niesprawiedliwe. Nie zraniłam się celowo! Dlaczego miałabym się zniżyć do takiego poziomu?! Ale inaczej wyjdę na idiotkę, nie mogę wyjść na idiotkę. Skoro mama w końcu zauważyła...

– Mamo! Co z Iv? – Podbiegła do nich Rosita. 

– Już lepiej. Spędzimy tę noc tutaj. – Mama przygarnęła ją do siebie.

Zacisnęłam zęby, kładąc uszy. To ja powinnam tam teraz być.

– Wybacz... – Przybiegła też zdyszana Ajiri: – ...Pani... Uuh...wymknęła mi się.

Miałam ochotę zerwać z siebie jej opatrunki. Nie wezmę od niej więcej żadnych ziół! Pożałuje tego! Na pewno kiedyś tego pożałuje.

– Dlaczego? – spytała Rosita. 

– Ivette potrzebuje teraz dużo spokoju.

– Nawet jeśli to prawda, to Ivette też potrzebuje twojego wsparcia – dodała Feniks.

– Tłumaczyłam ci już.

Wróciłam pod wzgórze, położyłam się, okrywając ciasno skrzydłem, z łzami w oczach, zaciskając mocniej zęby. Feniks przyszła chwilę potem. 

– Iv? Chcesz żebym cię przytuliła? – zapytała, nie wiedzieć czemu, przecież wie że tego nie cierpię.

– Po co? – Głos mi się ściszył. Nie będę płakać. To głupie. Mam. Mam już inny plan.

– Chciałam żebyś poczuła się lepiej. – Położyła się blisko mnie. Raz jej pozwoliłam i teraz będzie mnie męczyć?

– Naucz mnie walczyć. – Popatrzyłam na nią, z całkiem poważną miną.

– Iv, musisz się oszczędzać, zwłaszcza żeby skrzydło się zrosło... – W jej dwukolorowych oczach pojawił się lęk.

– Po prostu się boisz.

– Możemy zacząć najwyżej od teorii.

– Dobra, choć wolałabym od razu nauczyć się jakiś ciosów. – Przyjrzałam się lepiej rozległej bliźnie na jej kłębie. Gdyby miała skrzydła to już bym latała, mama byłaby zachwycona o wiele bardziej niż tą śmieszną mocą.

– Wiem... Chciałabyś popić mleka? Przez to wszystko ani Hirini, ani przywódczyni cię nie nakarmiła. – Wstała.

– Nie jestem głodna. Opowiesz mi o wojnie z Tizianą?

– Yyy... – Drgnęła, uciekając ode mnie wzrokiem: – Na pewno nie jesteś głodna?

– Nie. – Położyłam głowę na ziemi. Nie wróciła już więcej do tego tematu.


~*~


Rano zaczęło boleć. Rosita by się pewnie już popłakała, nie jest tak silna jak ja. Zerknęłam na Feniks, jeszcze spała, a Ajiri pasła się kilka kroków stąd, ciągle ziewając. Mama wstała już przed świtem. Powinnam tam z nią być, zamiast Rosity.

Właśnie wracały z lasu, mama wskazywała jej na stado na tle wschodzącego słońca, wyjaśniając coś. Niby dlaczego prowadziła lekcje beze mnie?

Poderwałam się, z bólu ugięły mi się nogi. Położyłam się na chwilę, wstrzymując jęk. Ajiri od razu się tu zjawiła, stawiając skorupę z wodą. Akurat. Przede mną.

– Zabierz to – wycedziłam, tym razem trzymała dystans. I dobrze. Najchętniej bym się na nią rzuciła.

– Nie patrz tak na mnie, nic ci nie zrobiłam.

– Wcale.

– Słuchaj mała, dzisiaj odpoczywasz, jesteś uziemiona za wczoraj, miałam ci przekazać, a i nie musisz już pić mleka, wystarczy ci w zupełności stały pokarm.

Zepchnęłabym ją z wzgórza obok i patrzyła jak spada, gdybym nie musiała ponosić za to konsekwencji. Jak śmiała zwracać się do mnie w ten sposób?!

Kiedy się odwróciła, wystartowałam do mamy, nawet z bólami biegłam szybciej od tej tłustej hipokrytki, z łatwością ją wyprzedziłam.

– Mamo, dlaczego mnie nie zawołałaś? – Stanęłam przed nią, gotowa się wykazać. Ajiri już przybiegła, zatrzymując się niedaleko, łapała łapczywie oddech z pochylonym nisko łbem. Oby się udusiła.

– Zabierz stąd Ivette – zwróciła się do niej mama. Nie wierzyłam własnym uszom. Ja... Ja chciałam tylko żeby w końcu mnie doceniła. 

– Mamo... – Trąciłam ją w klatkę piersiową skrzydłem, udawała że mnie nie widzi. 

– Mamo, ja z chęcią się zamienię z Iv – wtrąciła Rosita, patrząc jej prosto w oczy. 

– Ajiri – powtórzyła mama, zanim spojrzała na siostrę.

– Tak... pani... – wysapała grubaska: – Daj mi... Chwilkę... 

– Mamo, nie bądź taka, Ivette zależy na tych lekcjach – powiedziała Rosita. 

– Chodźmy dalej. – Mama poprowadziła ją w stronę stada.

– Mamo, przecież Ivette nie chciała...

Sama zawróciłam pod wzgórze, wlekąc za sobą opadnięte skrzydło i tak są bezużyteczne. Zaciskałam zęby, to mrugając, to mrużąc oczy, byleby nie uleciała z nich ani jedna łza, ale to nie działało. Mama nigdy nie płacze i ja też nie powinnam. Uciekłam, żeby tylko nikt nie widział mnie w takim stanie.

– Ivette! – wrzasnęła Ajiri.


~*~


Zakryłam się bardziej skrzydłem, słysząc kroki, wściekła na siebie że płakałam. Feniks położyła się przy mnie, opierając głowę. Już nie miałam siły się o to burzyć.

– Chciałabym żeby mama była taka jak ty – mruknęłam.

– Serio? – Zamiast Feniks usłyszałam zdziwiony głos Rosity.

Poderwałam głowę. To była przez cały czas ona?!

– Spadaj! – Odepchnęłam ją skrzydłem, kładąc uszy.

– Chyba jednak miałaś na myśli Feni... – Wstała.

– Idź stąd – wycedziłam, zbliżając się do niej: – Ostrzegam cię! Mamy tu nie ma, więc cię nie obroni!

– Nie boję się ciebie. – Nie ruszyła się z miejsca: – W końcu jesteśmy bliźniaczkami, powinnyśmy trzymać się razem. – Uśmiechnęła się. Nabija się teraz.

– Przestań! – Trafiłam ją skrzydłem, wywracając na grzbiet.

Spojrzała na mnie zdziwiona: – Hej! – Osłoniła się przed kolejnym ciosem, unosząc w górę kopyta: – To nie była ironia...

– Czego ode mnie chcesz?!

– Przeprosić. – Obróciła się na brzuch: – Za to że zniknęłam z mamą na te kilka dni i... Że przeze mnie... – Spuściła wzrok: – Zraniłaś się.

– Nie zraniłam się! – Też podsłuchiwała? Czy może mama wprost jej powiedziała że sama to sobie zrobiłam?

– Ale spadłaś... – Spojrzała na mnie.

– Jesteś głupia! Nie zrobiłabym czegoś takiego! 

– Czego?

– Nie udawaj że nie wiesz! 

– Przecież miałaś wypadek... Przeze mnie... – Znów spuściła głowę: – Przepraszam, ja... Nie mogę ci powiedzieć co tam robiłyśmy, ale... 

– Jesteś przeklęta, widziałam cię z mamą w lesie. 

– Nie...

– Lepiej uważaj co robisz, bo wszystkim powiem.

– Mama miałaby wtedy problemy. 

– A bo ty myślisz że by cię obroniła? Albo żebym zasugerowała że wiem o tej całej historii z przeklętymi? Twoje niedoczekanie. – Zniżyłam głowę jak do ataku, żałując że nie mogę tego zrobić. Jedna rana na jej ciele i podejrzenie natychmiast spadłoby na mnie.

– Na pewno by mnie obroniła.

– Akurat. – Powinna się bać, a najlepiej stąd uciec i nigdy więcej nie wracać. Mama wtedy kochałaby mnie.

– Przecież wiesz co by zrobiła.

– Przeklęta – syknęłam.

– Przestań.

– Skąd wiesz że mama mówiła prawdę? A co jeśli ta klątwa jest prawdziwa? Staniesz się zła i wszystkich pomordujesz.

Przewróciła oczami: – Aha.

Nienawidzę jak tak robi.

– Wiem, mogę to naprawić. – Wstała szybko: – Pójdziemy do mamy i z nią porozmawiamy, żeby wzięła cię też... Znaczy, tylko ciebie na plaże.

– Byłyście na plaży? – To niesprawiedliwe ja nigdy nie widziałam ani piasku, ani morza.

Kiwnęła łbem: – Tylko tam nikogo nie było, musiałam nauczyć się...

– Nie ważne. Nie chcę twojej pomocy! Nic od ciebie nie chcę – wycedziłam: – Spadaj!

– Zgódź się, Iv. – Spojrzała mi natarczywie w oczy, jakby myślała że na mnie to też zadziała.

– Nie. – Zacisnęłam zęby, kładąc uszy.

– Proooszę... Potem mogłybyśmy się pobawić. W walkę, wiem że baaardzo to lubisz.

– Nic nie wiesz.

– No przestań, chodź. – Złapała mnie za grzywę.

Odepchnęłam ją skrzydłem, nim pociągnęła. 

– Boisz się. – Spojrzała na mnie wyzywająco.

– Akurat.

– Zdecydowanie się boisz.

Uniosłam skrzydło, ostatecznie je składając, jeśli coś jej zrobię to nie wiem co zrobi mi mama. Co jeśli już nigdy jej nie zobaczę, bo postanowi mnie komuś oddać?

– Co ci...

– Nie chcę twojej pomocy! – przerwałam jej: – Nawet jeśliby się zgodziła to zrobi to dla ciebie, a nie dla mnie, idiotko! 

– Ale to nie moja wina że mama kocha mnie bardziej... 

Rzuciłam się nagle na nią, bez namysłu, uderzyła grzbietem o ziemię, stęknęła. Oparłam się na jej klatce piersiowej, rozpostarłam skrzydło. I wtedy przyszła Feniks. Rosita mnie odpychała tylnymi kopytami.

– Co się stało? – spytała siostra, patrząc na mnie i na Rosite. 

– Tylko się bawiłyśmy – powiedziała Rosita, skoro ona tak to widzi, to... Jest po prostu głupia, w życiu, z własnej woli bym się z nią nie bawiła.

Zeszłam z niej jak gdyby nigdy nic: – Możesz mi coś opowiedzieć? – zapytałam Feniks.

– Może opowiem wam coś obu.

– Tak! – wykrzyknęła radośnie Rosita. 

Wypuściłam z chrap powietrze, miałam ochotę wbić ją w ziemię, tak mocno żeby w niej utknęła na zawsze. 

– Iv, o czym chciałabyś posłuchać? 

– O czymś krwawym. Najlepiej o wojnie z Tizianą.

– Co w tym takiego ciekawego? – wtrąciła Rosita.

Zacisnęłam zęby, łypając na nią wrogo. Cofnęła uszy.

– Rosita, a ty? – Feniks oczywiście musiała spytać również ją. Czemu wszystko musi się kręcić wokół niej? Feniks to moja starsza siostra, nie wystarczy że zabrała mi mamę?

– O tobie, nic nam o sobie nie opowiadałaś.


[Feniks]


Wolałabym już wymyślić jakąś nową historię niż to. Nie chcę wracać do przeszłości, nie chcę niczego wspominać. Liczy się tu i teraz.

– Nic ciekawego nie przeżyłam… – zaczęłam nie dodając nic więcej. 

– Jacy byli twoi przyjaciele? Gdzie oni teraz są? – spytała Rosita.

– Ja... – Zakrztusiłam się, nieomal udusiłam się powietrzem: – Nie miałam... – Odchrząknęłam: – Przyjaciół.

– Co? Dlaczego? – Jej źrenice się rozszerzyły.

– Bo... – Nie mogę im powiedzieć o Meike, jeszcze spróbowałyby ją odnaleźć, albo szukałyby podobieństw tak jak inni we mnie: – Może wymyśl coś innego?

– Opowiedz o wojnie z Tizianą – nalegała Ivette: – Mama w niej uczestniczyła, prawda?

– T-tak... – Przed oczami przeleciał mi obraz zamordowanych koni, zębami i kopytami matki. Wzdrygnęłam się. Nie potrafiłam sobie jedynie przypomnieć co wtedy robiłam w lesie.

– Feni? – Rosita dotknęła pyskiem mojego boku.

– To nic... – Odetchnęłam.

– Nie pójdziesz? – spytała Ivette Rosity, jakby jej groziła.

– Może nauczyłabym was pływać? – Wpadło mi nagle do głowy, w końcu jest już lato, nie powinny się przeziębić. Po chwili przypomniałam sobie o opatrunku Ivette: – Będziemy musiały jednak…

– Jaki był twój tata? – zapytała nagle Rosita.

– Jest pegazem tak jak ja. Troszczy się o mnie, wszyscy w stadzie go lubią, bo właściwie im pomógł.

– Jak?

– Stado taty składa się głównie z koni wyrzuconych z innych stad, przyjmował ich do siebie, dając im drugą szansę, plus ucząc ich na nowo żyć razem, tak właśnie im pomógł.

– Mordercą też? – zapytała Ivette.

– Jak potrafili się zmienić? Nie wiem, tata nigdy nie mówił mi kto co zrobił kiedyś złego.

– Miałaś fajnego tatę – powiedziała Rosita.

– Jak wróci to na pewno wam go przedstawię.

– Przecież on nie żyje – stwierdziła Ivette.

– Nie, po prostu wyruszył szukać nowego terytorium. W Białych Ruinach było już zbyt niebezpiecznie.

– Nie zostawisz nas jak już wróci, prawda? – Rosita wtuliła łebek.

– Oczywiście że nie, bo on nie żyje – odpowiedziała jej Ivette, z położonymi płasko uszami: – Nie słyszałaś co mówili strażnicy? – Machnęła ogonem.

– To nie było ciało taty – wyjaśniłam.

Rosita patrzyła raz na mnie raz na Ivette, zdezorientowana, zastrzygła uszami, cofając je.

– Widziałaś jak mama walczy? Słyszałam że jest w tym dobra – przerwała ciszę Ivette.

– Bo tak jest… – starałam się o tym nie myśleć, byłam wtedy mała...


Tata przedzierał się przez las, trzymałam skrzydło na jego grzbiecie, suche liście trzeszczały pod naszymi kopytami. Chował się przed innymi w gęstwinach, a ja chowałam się za nim. Podrygiwałam na każdy głośniejszy tętent kopyt, odgłos zderzających się nóg, padających ciał, krzyków pełnych bólu, łamanych gałęzi. Przyległam cała do jego boku, zaciskając oczy, objął mnie skrzydłem.

– Spójrz – powiedział półgłosem. Wychyliłam głowę, pomiędzy kolorowymi gałęziami krzewów dostrzegając matkę. Całą w krwi innych koni. Zaszarżowała na gniadego ogiera, stanęli dęba,  zepchnęła go na drzewo, miażdżąc mu chrapy zębami, kopnęła nadbiegającego siwego, podcinając mu nogi, zanim się poruszył, zabiła go ciosem w głowę.


Potrząsnęłam łbem, coś musiało mi się pomieszać. Po co tata miałby mnie zabierać w sam środek walki? Otworzyłam szerzej oczy, odpowiedź przyszła do mnie sama. Zrobił to by pokazać co potrafi Chaos, jak bardzo jest niebezpieczna i bezwzględna. Choć w ostatnich dniach trudno byłoby mi ją tak nazwać. Ze względu na to jak troszczyła się o Rosite. Tylko dlaczego przy tym zapominała o Ivette?


~*~


Następnego dnia zaczęłam lekcje z Chaos na leśnej polanie, jednak zamiast przyjść sama, zabrałam ze sobą Ivette, mając już gotowe wytłumaczenie, zresztą zgodne z prawdą:

– Iv chciała się nieco więcej pouczyć, mamo. Przekazałam jej już to co wiem, więc nie będzie musiała niczego nadrabiać. – Spędziłyśmy na tym resztę wczorajszego dnia, kiedy Rosita pobiegła bawić się z Serafiną.

– Nie o to chodzi, Feniks. – Matka spojrzała na nas chłodno, z drugiej strony zawsze miała tak pozbawione emocji oczy: – Chcę żebyś wyruszyła ze mną do innego stada i zobaczyła jak wygląda takie spotkanie w praktyce. 

– Nie. – Iv położyła skrzydło na moim grzbiecie, tak szybko, jak je potem zabrała.

– Ivette nie może iść z nami, mamo?

– Nie, zostanie w stadzie razem z Rositą, to tylko dwa, trzy dni – postanowiła.

– Ale zawsze trzymałyśmy się razem. – Zerknęłam na zmieszaną siostrę, śledziła zmrużonymi oczami ziemię, jakby usiłowała coś zrozumieć. Z tego co wiem przywódczyni jeszcze nigdy nie wyruszała poza nasze terytorium bez Rosity, więc czułam się dość podobnie.

– Musisz dorosnąć, Feniks, a Ivette także przyda się trochę samodzielności. Wyruszamy od razu. Lotos.

Odnalazłam go wzrokiem, ukrytego za drzewami. 

– Odprowadź Ivette do stada, zaczekamy na ciebie na granicy.

– Co? – Nie nadążałam za nią: – Mamo, przemyśl to, nie mogę jej tak zostawić. – Przez cały czas zwracałam się do niej jak zawsze chciała, a mimo to nie liczyło się co czuję, ani co czuję Ivette.

– Nic jej nie będzie.

– Nieprawda.

– Pewnie że nic mi nie będzie, czemu miałabym sobie nie poradzić? – odezwała się Ivette, patrząc śmiało na przywódczyni.


[Rosita]


– Dobrze że mama zagadała się z ciocią Ajiri, nie pochwaliłaby tego – powiedziała Serafina jak już po małej kąpieli w jeziorze, poskakałyśmy sobie wśród dmuchawców, pod mnóstwem puchatych, białych obłoków na niebie.

– Ale przyznaj że jej mina byłaby bezcenna, gdyby nas zobaczyła – zaśmiałam się, odwracając głowę do przyjaciółki.

Zawtórowała mi, zabawnie przy tym chrumkając. Zaczełyśmy łapać wszędzie latające nasionka.

– Tarzanie się w suchym piasku jest jednak przyjemniejsze, błoto za bardzo się lepi. – Wzdrygnęła się, płosząc kolejne nasionka.

– W tym cała zabawa! – Kichnęłam gdy jedno z nich wleciało mi w chrapy. 

– Cześć. – Ivette stanęła za nami. Wytrzymała sama pół dnia! Ja bym nie potrafiła, nie na nicnierobieniu. Popatrzyłyśmy na nią pytająco. Czułam że jest sfrustrowana i to bardzo.

– Cześć? – odpowiedziała niepewnie Seraf.

– Chcesz się z nami pobawić? – dodałam, nie potrafiąc ukryć zdziwienia i podekscytowania w głosie. Uśmiechnęłam się do niej, czym jedynie ją wkurzyłam, nie rozumiem dlaczego. Po prostu ucieszyłam się możliwością wspólnej zabawy. 

Wczoraj było tak fajnie. Nauczyłyśmy się pływać! Troszkę przy tym rywalizując. Co prawda Iv nie chciała potem się ze mną wygłupiać. Wolała by Feniks opowiedziała jej coś o przywództwie. Już nawet nie pamiętam co. 

– Jestem Ivette, córka Chaos, następczyni. – Siostra przedstawiła się oficjalnym, niemal jak mama, tonem, unosząc dumnie głowę, patrząc na nas z góry.

Serafina się pokłoniła.

Parsknęłam, cudem powstrzymując śmiech: – Hej, to moja siostra, nie musisz jej się kłaniać. – Szturchnęłam przyjaciółkę w bok, nie do końca potrafiąc ukryć rozbawienia, choć bardzo nie chciałam tak zabrzmieć, ona traktowała to poważnie, Ivette zresztą też. 

– Oczywiście że musi – powiedziała Iv, patrząc na mnie karcąco.

– Fajnie macie, też chciałabym być kimś ważnym – dodała rozmarzona Seraf.

– A to zależy ode mnie, także...

– Nie, to zależy od naszej mamy. – Nie mogłam się powstrzymać, choć wiedziałam że ją zdenerwuje, ale ona sama była... Też by to zrobiła.

– Zam... – przerwała, powstrzymując nadciągającą fale gniewu, odwróciła się do Seraf: – Jeśli będziesz trzymać się mnie, to będziesz kimś ważnym, bo to ja będę przewodzić w przyszłości stadem, ona kompletnie się do tego nie nadaje.

– W sumie to możesz mieć racje, bo Rosita wcale nie chce przewodzić stadem... – powiedziała bez namysłu Seraf.

– Seraf! – To był nasz sekret. Chociaż Iv i tak o tym wie, ale jednak! Przecież nie wiedziała że ona wie.

– Wybacz, zapomniałam się... – Uśmiechnęła się przepraszająco.

– Komu jeszcze powiedziałaś?

– Tylko mamie i tacie...

– Seraf... – Nie kryłam zawodu w głosie.

– Serafina. – Odwróciła jej uwagę Ivette: – Poza tym, musiałabyś się dużo nauczyć o stadzie.

– Mój tata jest głównym strażnikiem. – Na moment spojrzała na las, za Ivette, jakby spodziewała się że Cierń z niego wyjdzie: – Na pewno mnie nauczy, jeśli go poproszę. 

– Pff, moja mama to przywódczyni, jest najważniejszym koniem w stadzie, a ja zaraz po niej. Lepiej żebym ja się tym zajęła.

– Seraf wie kim jest nasza mama – wtrąciłam.

– Serio? Będziesz mnie uczyć? – zachwyciła się Serafina: – Rosita nie wiele z tych lekcji pamięta.

– Dzięki. – Przecież mówiłam jej że Iv mnie nie znosi.

– Ja wiem wszystko – pochwaliła się siostra.

– Na pewno nie. – To nawet nie jest możliwe.

– Zaczynamy już teraz? – Serafina wstała szybko, próbując stłumić podekscytowanie, jej tylne nogi oderwały się lekko od ziemi w tanecznym kroku.

– Seraf, poważnie? – Tak po prostu mnie zostawi? Zna Iv od kilku minut, myślałam że pobawimy się w trójkę.

– Później się pobawimy, chciałabym zostać zastępczynią, a skoro Ivette będzie przywódczynią to mam zaszczyt uczenia się od niej i muszę zacząć już teraz – powiedziała zdeterminowanym głosem.

Czasami zastanawiałam się czy na pewno mnie lubi, czy bawi się ze mną tylko dlatego że nie ma z kim. Niektóre rzeczy, które wymyślałam, wcale, a wcale jej się nie podobały. Nie chciała niczego odkrywać, ani próbować trochę bardziej niebezpieczniejszych zabaw.

– Najpierw znajdźmy sobie jakieś spokojniejsze miejsce. – Iv zerknęła na mnie, uśmiechając się z satysfakcją, poczułam że zrobiła to specjalnie, w ramach zemsty. Teraz triumfowała. Położyłam po sobie uszy. Wiem jak się czuje kiedy mama spędza ze mną czas, ale to nie moja wina, prawda? To nie powód by odbierać mi przyjaciółkę. Dlaczego tak bardzo mnie nie lubi?


~*~


Udało się! Wymknęłam się strażnikom. I to przez tą część lasu, której nie odwiedzałam z mamą. Pobiegłam przed siebie, nie mogąc powstrzymać się od radosnego rżenia. To cudowne, nowe widoki, otwarta przestrzeń i... Mogę wyruszyć gdzie tylko chcę i robić co chcę, nawet używać mocy. Wiedziałam że to poprawi mi humor. 

– Jestem wolna! – wykrzyknęłam dla zabawy. Płosząc ptaki z bardzo oddalonego lasu. Seraf uznałaby to pewnie za zbyt szalone, a już na pewno nieodpowiedzialne. A Ivette za głupie.

Poczułam dziwną energię, jednocześnie znajomą i nieznajomą. Zamknęłam oczy, czując jeszcze lepiej skąd dobiega. Ruszyłam tam galopem, tak szybko jakby miała zaraz zniknąć, w sumie to całkiem możliwe. 


~*~


Skała? Dotarłam do niej po kilku godzinach, ta energia utknęła właśnie za nią. Spodziewałam się czegoś... Zaraz. Wciągnęłam więcej powietrza w chrapy. Czy to zapach innego konia? Z lasku nieopodal dobiegł tętent kopyt, ktoś tu szedł szybkim kłusem, poczułam ogromny lęk od tej istoty za skałą. Wskoczyłam w krzaki, mieszcząc się w nich bez problemu.

Uchyliłam gałązki, widząc przy skale nogi i kawałek tułowia... Niebieskiego konia. Zamrugałam. To klacz. Ona naprawdę była niebieska i miała szaroniebieskie plamy, na brzuchu, lewej przedniej i prawej tylnej nodze.

Odsunęła głaz. Ugięłam nieco bardziej gałązki. Odkryła przejście do ciasnej jamy, z kamienistymi ściankami pokrytymi czymś przeźroczystym, parującym lekką mgiełką, całą przestrzeń coś wypełniało. Nagle przecisnęło się na zewnątrz. Niebieska klaczka. Zakryta strasznie długą, białą, skołtunioną grzywą, zaplątaną o jej nogi. Uszkodziła sobie szarą skórę po bokach, pełną strupów, zdzierając z siebie niebieską sierść, której brakowało jej jeszcze na łopatkach i udach. To od niej czułam tą energię…

– Mówiłam żebyś przestała! – krzyknęła obca, klaczka zbliżyła głowę do samej ziemi, chowając ją za swoją własną przednią nogą. Klacz ściągnęła z jej pyska związaną lianę, podała jej trawę, stawiając obok wodę w kawałku kory. Poszła wyczyścić jamę. Mieściła tam z trudem głowę.

Klaczka wszystko zjadła. Obca wróciła, podnosząc lianę.

– Nie chcę, pro-szę... – zapłakała klaczka, cofając się potykała się o własną grzywę: – Proszę. Już nie będę.

– I tak będziesz, mały potworze!

Skuliła się, jakby spodziewała się ciosu.

– Chcesz zobaczyć znów matkę czy nie?

Skrzyżowałyśmy ze sobą przerażone spojrzenia, chociaż nie wiem czy tak naprawdę mnie widziała. Zbliżyła się do klaczy, zastygając w bezruchu, co krok, na kilka sekund. Obca założyła jej z powrotem lianę na pysk. 

– Właź do środka. – Zaczęłą spychać klaczkę w stronę jamy, ta cofała się bezradnie. Dlaczego nie próbuje uciec? Klacz wepchnęła ją do jamy, nie zwracając uwagi na jej pojękiwania.

– Boli mnie gdy Leslee musi patrzeć jak z każdym dniem zło coraz bardziej cię pochłania, szczęście że dzisiaj nie przyjdzie. I nie spojrzy w te twoje dzikie, mordercze oczy. – Klacz przyglądała się jej z oskarżającym wyrazem pyska, poczułam bijącą od niej nienawiść, głębiej ukrywając się w krzakach.

Zatrzęsłam się. Klacz zasunęła głaz. Wzdychnęła, zabierając ze sobą kawałek kory.

Czekałam długo po tym jak poszła, słońce już zachodziło, robiło się coraz ciemniej i mroczniej, jak nigdy, a może to to miejsce...? Wystawiłam głowę, rozglądając się, potem nogę, za nogą, aż w krzakach został tylko mój ogon zaczepiony o cieniutką gałązkę. Oderwałam go, podchodząc cicho do skały i czujnie, niczym mama. Zimnej skały, pokrytej białym, ślicznym nalotem. 

– Hej, słyszysz mnie? – szepnęłam, opierając grzbiet nosa o skałę. Kująca biel pokryła mi pysk, zabrałam szybko głowę, strząsając z siebie drobne, zmieniające się w wodę kryształki. Ze środka dotarł do moich uszu rozpaczliwy pomruk. A w lesie zaszeleściły liście. Zawróciłam do kryjówki.

Obca wróciła. Prześledziła okolice wzrokiem, nasłuchując. Spowolniłam oddech.

– Co tu robisz? Wyjdź.

Może wcale nie mówiła do mnie? Oby nie.

– Albo sama cię stamtąd wyciągnę. – Spojrzała prosto na krzaki: – Po co tu przyszłaś? – Podeszła, wycofałam się, pnącza oplotły jej nogi. Moc jakby sama z siebie chciała mnie ochronić.

– Przeklęta! Pomocy! Pomocy! – wykrzyknęła panicznie klacz. Czułam jej przerażenie całą sobą. Ale to jej emocje, nie moje. Kazałam pnączom jeszcze bardziej się na niej zapleść, wyskakując z kryjówki i pędząc do skały...

Mama mówiła że tylko muszę w siebie uwierzyć.

– Ratunku! Przeklęta tu jest!

Skupiłam się by kolejne pnącza wyszły z ziemi, tyle że grubsze, przeszły pod skałą, chwytając ją i odsuwając. Nogi strasznie mi się trzęsły. Ziemia też się zatrzęsła, kiedy skała się przewróciła.

Klacz rzucała się, w ogóle nie odrywając kopyt od ziemi, tak mocno przytwierdziłam jej nogi roślinami, wołała rozpaczliwie o pomoc. Znów poczułam jak bardzo się boi, jakbym miała ją zabić.

– Przepraszam... – szepnęłam, z łzami w oczach, przytwierdziłam ją całkiem do podłoża roślinami. Owinęły się wokół jej ciała, w tym pyska żeby nie mogła krzyczeć. Klaczka wpatrywała się we mnie sporymi, połyskującymi łzami, zielonymi oczami, już na zewnątrz jamy. Zdjęłam jej ostrożnie liane z pyska. Lekko go otworzyła. 

– Uciekajmy – powiedziałam półgłosem.

– Nie mogę... – szepnęła bardzo cicho, zniżając głowę na wysokość łopatek.

Klacz prychała i parskała, szamocząc się, odnawiałam rośliny. Klaczka schowała głowę za własną grzywą, jej strach zaczął mnie paraliżować. Gdybym znów mogła jakoś się od tego odciąć, zignorować.

– Ch… Chyba nikt jej nie usłyszał... – szepnęłam. Dlaczego choć odrobinę nie mogę poczuć się pewniej? – Hej, jestem Rosita, a ty? – Ile to potrwa?

– Kar... – urwała przez gwałtowniejszy zryw niebieskiej klaczy. Przyciągnęłam klacz do ziemi, wywołując jeszcze więcej pnączy. Zakręciło mi się w głowię. Otrząsnęłam się szybko.

– Kar...? Karma? – zgadywałam, ale klaczka już nie chciała mi odpowiedzieć. Nazwę ją tak na razie, a później powie mi jak ma naprawdę na imię.

– Ciocia się zdenerwuje.

– To twoja ciocia? – Taka okropna? Myślałam że jak jest się rodziną to nie krzywdzi się swoich bliskich.

– Yhym... – Karma cofnęła się: – Zdenerwuje się.

– I co z tego? Była dla ciebie zła.

– Zdenerwuje się. To... – Zapłakała nagle: – To ja jestem zła... Jestem potworem... Mu… Mu.... Muszę tu zostać, inaczej nigdy nie zobaczę już mamy…

– Znajdziemy ją i wcale nie jesteś potworem. – Oparłam głowę na jej... Zimnym grzbiecie: – Moja mama mówiła mi że to wszystko kłamstwo, same możemy wybrać, bo moc nie jest zła, ani dobra, to ty decydujesz do czego jej użyjesz.

Karma obejrzała się na jamę, długo nie odrywając od niej wzroku, czułam jak coraz bardziej narasta w niej lęk, odskoczyła momentalnie, kryjąc się za własną grzywą.

– To co? Uciekamy? 

– M-mama... Jak... Jak ucieknę to... To...

– Znajdziemy twoją mamę, obiecuje.

– Nie, nie chcę tam wracać… – wycofała się.

– Nie będziesz musiała. 

Patrzyła na mnie, roniąc łzy, jakby nie wierzyła że to możliwe.

– Pomogę ci. – Rozplątałam szybko jej grzywę i położyłam na jej grzbiet: – Spójrz, jestem taka jak ty, a nie jestem zła i ty też nie musisz. –  Sprawiłam że z ziemi wyrosło pnącze i oplotło dodatkowo jej włosy, a na sam koniec odgryzłam zbędną część rośliny. 

Oddaliłyśmy się tak daleko że ciotka Karmy, stała się malutka, cofnęłam rośliny, póki jeszcze ją widziałam, oddychając z ulgą. Karma obserwowała wszystko z rosnącym niepokojem. Nie mam pojęcia jak Ivette może lubić te wszystkie krwawe historie i jeszcze walkę. 

Ruszyłyśmy dalej biegiem, żeby klacz nie mogła nas znaleźć, dopóki się nie zmęczyłyśmy i nie zwolniłyśmy do kłusa. Karma ciągle się rozglądała, zaczął ją płoszyć każdy kształt, skały, krzaki, drzewa, odskakiwała nieustannie od niemal wszystkiego.

– Jeszcze tylko kawałek i... – Zatrzymałam się, weszłyśmy do lasu, ale to chyba nie był ten las, przez który powinnyśmy przejść? Sama nie wiem. Są takie podobne.

Karma już skakała wzrokiem po drzewach, jakby któreś miało zamienić się w jej ciotkę. Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz.

– Chyba... Wydaje mi się że w tamtą stronę. – Wskazałam w lewo. Wiatr poruszył gałązkami. Karma rzuciła się do ucieczki.

– Karma! Stój! To tylko wiatr! – Ruszyłam za nią, trafiłam na śliską, przeźroczystą i zimną powierzchnie, przygniatającą mech, wywracając się. Zniknęła za drzewami. 

– Karma! – Poderwałam się, kopyta mi się rozjechały i znów zleciałam na ziemię, prosto na brzuch. Przywołałam pnącza, rozkruszyły to dziwne podłoże. Wołałam za nią długo i biegałam po całym lesie, coraz bardziej się w nim gubiąc. 


~*~


Przez drzewa nie docierało tu ani światło gwiazd, ani księżyca. Przebadałam pyskiem najbliższy skrawek ziemi trafiając na mech i jadalne krzaczki, pachniały smakowicie, więc skubnęłam trochę, zanim się położyłam. Starałam się nie myśleć że jestem w zupełnie obcym, ciemnym lesie, bez czegokolwiek i kogokolwiek znajomego, chociaż teraz kiedy przestałam szukać wyjścia, to zaczęłam się lekko trząść, nasłuchując we wszystkich kierunkach. Słyszałam jak pod czyimiś kopytami ugniatał się mech. Zmęczenie, które czułam jeszcze chwilę temu minęło momentalnie.

– Rosita! – Poznałam głos Feniks. 

– Feni! – Zerwałam się na równe nogi: – Gdzie jesteś? – zawołałam.

– Rosita? Zostań tam, zaraz tam będę.

I tak pobiegłam, wpadłyśmy na siebie, co zakończyłam wtuleniem się w nią, roniąc mimo wszystko łzy, choć nie mam pojęcia czemu, byłam w końcu bezpieczna, żadna niebieska klacz nie mogła mnie już zabić, nie, jeśli Feniks jest obok.

– Tak się bałam. – Odwzajemniła uścisk: – Co ci przyszło do głowy żeby uciekać? – spytała zmartwiona.

– Musimy znaleźć Karmę.

– Kogo?

Mama wybiegła zza drzew, od razu poznałam jej chód, zapach też się zgadzał.

– Mamo! – Podbiegłam do niej.

Przytuliła mnie do siebie: – Już dobrze, Rosita – powiedziała poważnym tonem, gładząc mnie po grzywie, poczułam że jej ulżyło. Teraz już całkiem jestem bezpieczna. 

– Mamo, musimy znaleźć Karme, jest taka jak ja. – Popatrzyłam w jej oczy, ledwie widoczne w mroku: – Przestraszyła się i uciekła, myślała że ta szalona, niebieska klacz nas goni. Pomogłam jej od niej uciec, więziła ją w takiej ciasnej jamie i mówiła straszne rzeczy... – streściłam szybko.

– Niebieska klacz? – spytała Feni z niedowierzaniem.

– Znajdę Karme, a ty wrócisz z siostrą do domu – oznajmiła mama.

– Ale...

– Jak wygląda?

– Jest trochę wyższa ode mnie, też niebieska, ma białą, długą grzywę…

– Wszystko będzie dobrze – Mama przytuliła mnie jeszcze na pożegnanie, po czym wyruszyła całkiem sama. Feni od razu mnie złapała nie dając mi jej dogonić. Muszę tam być.


⬅ Poprzedni rozdział

Następny rozdział ➡

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz