piątek, 7 listopada 2025

:: Migracja ::

[Kometa]


Zjadłam trochę trawy, niewiele, by zobaczyć czy mogę. Fox skubał smaczne, soczyste listki. Miałam dziwne wrażenie że mama wybrała go żeby mnie pilnował, gdyby próbowała uciekać czy coś. I chyba nie byłoby go jej szkoda gdyby furia we mnie naprawdę się pojawiła, bo uprosiłam ją by mnie izolowała przez jakiś czas w razie gdybym dostała w “darze” też furie mrocznego konia, a nie tylko jego szpony na przednich nogach.

– Śmiało, możesz zjeść więcej. – Już całkiem się rozluźnił. On nie podziwiał tak samo kłyk jak inni tutaj, albo powinnam powiedzieć jak klacze tutaj. To dość… Niecodzienne że komukolwiek wpadło do głowy żeby je podziwiać. 

– No nie wiem… 

– Zamiast daru, Feniks cię ukarała jednak?

– Nie… Ja… – Właściwie to nie wiem czy to ona czy… Jakaś dziwna choroba. Bo po co Ivette miałaby to robić? 

– Tak między nami, myślę że twoja matka była z kłyką, dlatego tak się zmieniłaś, ich źrebaki przez pewien czas wyglądają tak jak nasze.

– Nie, to byłoby całkowicie bez sensu gdyby tak zrobiła… Chyba że… Nie, to niemożliwe.

– Ciekaw jestem co na to inni, ta kłyka byłaby samcem, więc może nie przyjęłyby tego aż tak dobrze jak twój nowy wygląd. Chociaż jak chodzi o kłyki opiekowały się też samcami…

– Nie jestem kłyką, czymś… Pomiędzy, ale nie kłyką. Jestem pewna. W końcu mogę mówić… Znaczy… Wiem że niektóre też mogą. Mam nie tylko cechy kłyki… Właściwie to nie wiem kim teraz jestem. Ale wiem na pewno że mój tata jest moim tatą.

– Widziałaś je na żywo w którymś z tych twoich żyć?

– Tak. I… To skomplikowane. Lepsze od bycia mrocznym koniem, chyba… Nie widziałam nigdy by kłyki dostawały ataku furii przez brak… Zakazanego jedzenia. Chociaż… 

Za drzew za nim… Za nim… Obrócił się, ledwie odskoczył przed kłami prawdziwej kłyki. Jednak noga mu się powinęła i upadł. To… Ivette.

– Ivette, nie! – krzyknęłam, ruszyłam ku niej. Zatrzymała pysk nad Foxem, rzucając mi spojrzenie czerwonych oczu. Musiała usłyszeć inaczej już by go rozszarpała. Kłyki nie wpadają w furię. Nie wpadają, prawda? Buchnęła na niego powietrzem z chrap. 

– Nie poznajesz Foxa…? – Zwolniłam kroku. Jeszcze trochę, przecież mnie poznaje, prawda? Moja maść znów jest kasztanowa… Ale… Ale ona nie widzi kolorów: – To Fox… Wiem, to dziwne… Poznajesz mnie, prawda? Mówiłam ci że jestem źrebakiem? I dzisiaj dopiero… Zaczęłam wyglądać inaczej…

Patrzyła na mnie, chyba będzie dobrze, dogadamy się. Fox zerwał się do ucieczki, Ivette zatrzasnęła zęby tuż przy jego zadzie, podkulił go na tyle że nie został dziabnięty. Pognał do lasu. Dlaczego tak się na niego uwzięła?

– Czekaj! – Ruszyłam za nim, Ivette zatrzymała mnie skrzydłem, jej oczy przeszły z fioletu do lodowato niebieskiego odcieniu, który miała zawsze. Otarła o moją głowę swoją: – On nie jest… Uważaj na róg! – Przymknęłam jedno z oczu, żeby jej sierść na głowie imitująca grzywkę nie dostała mi się do niego przypadkiem: – I Fox nie jest wrogiem, dotrzymywał mi tylko towarzystwa, bo… Trochę się bałam, zmieniłam się z dnia na dzień i nagle…

 Chyba coś powiedziała, bo po co miałaby wydawać z siebie coś podobnego do grubszego pisku. Nadal jej nie rozumiałam. 

– Nie chcę jeść kogoś… Nie muszę, prawda? Nie bardzo wiem co się stało, z Haalvią zwłaszcza, nie mogłam wrócić, a teraz mam jej ogon i róg, więc ona chyba… Umarła? Znaczy ja… Wiesz o co chodzi.


[Ivette]


– Mama wygląda nieco inaczej, a jej stado całkiem lubi kłyki, więc możemy zamieszkać tu razem. – Uśmiechnęła się do mnie ciepło, językiem, na szczęście całkiem zwyczajnym, dotykając swoje wystające kły, które miała przeze mnie. Nadal żyłaby swoim idealnym życiem, gdyby nie ja. Jak zwykle musiałam tylko wszystko zniszczyć. 

– Idziemy czy…?

Przytknęłam chrapy do jej chrap, próbując zabrać co jej dałam. Krzyknęła, upadając uderzyła mnie nieświadomie skrzydłem. Zaciskała oczy, krzywiąc się z bólu. Zniknął tylko róg. Przycisnęła skrzydła do czoła, wstrzymując oddech. Oczywiście, jedyne co potrafie to zadać jej tylko więcej bólu.

– I-I-Ivette…

Oparłam pysk o jej puszysty grzbiet, już nawet bojąc się próbować jej to z powrotem zwrócić. Trąciłam ją w łopatkę przewracając na bok, położyłam się obok, okryłam skrzydłem.

– Rozumiesz co mam na myśli? – zapytałam, dobrze wiedząc że nie rozumie ani jednego mojego słowa. Zwinęła się z bólu. Mogło przynajmniej trafić na kły, zamiast rogu, musi ich nienawidzić. 

W zaczął unosić się zapach innych koni, w lesie rozbrzmiał ich tętent kopyt. Zabrałam ją ostrożnie na grzbiet, przytrzymując skrzydłami, ruszyłam przez najgorsze gęstwiny, gałęzie powyrywały mi sierść, niektóre się w nią zaplątały i to ja musiałam się im wyrywać. Kłyki dość szybko wyczują nasz zapach, z taką łatwością jak ja. Albo i znajdą moją sierść. A jednorożce nie będą miały najmniejszego problemu się tu poruszać. Jestem idiotką.

 Wyskoczyłam stąd, prawie wbijając sobie kły w nogę, spojrzałam na Kometę, tylko przez nią się powstrzymałam, patrzyła na mnie z mojego grzbietu, z grymasem bólu na pysku i łzami w oczach. Sunęła ogonem po czole. 

Uszatka twierdziła że nasza ślina łagodzi ból. Nienawidzę swojego oślizgłego języka. I dla niej to może być nieprzyjemne, ale nie znajdę teraz ziół, a i nie wiem czy w tak młodym wieku jej nie zaszkodzą. Strąciłam pyskiem jej ogon z jej własnego czoła, wyglądającego tak jakby nigdy nie wyrastał z niego żaden róg. Przejechałam po nim szybko językiem. Szybko i byle jak. Zmrużyłam oczy, zmuszając się by porządnie wylizać jej czoło. Dotknęła skrzydłem mojego policzka. Otworzyła pysk, nie mając siły mówić.

Kawałek drogi stąd ułożyłam ją w mchu. Wytarzałam się na korzeniach drzewa i leśnej ściółce. Kometa niemrawo poruszyła głową. Musiałam sama ją wytarzać w zapachach lasu. Było oczywistym że nadal ją bolało. Powinnam już cykle temu zostawić ją w spokoju. Ruszyłam z nią na grzbiecie dalej przez las. Konie szły za mną. Cały czas czułam ich zapach. Warknęłam, zatrzymując się, powychodzili zza drzew. Pokłonili się mi. Prawie same klacze.

To jest to stado o którym wspomniała? Po drzewach przemknęły błyskawice, omijając mnie tylko dlatego że byłam odporna na moce. To pułapka! Napastnik ukrył się za pniem grubego dębu. Ścierwa Kettui. Siwa klacz skoczyła przez strzępki kory, którą uszkodziłam po drodzę kłami, próbując wbić je w jej ciało. Złapała w pysk szpon u mojego skrzydła, dźgnęła nim mój bok, rozcinając go. Machnęłam skrzydłem, odrzucając ją od siebie. Trafiła o ziemię własnym bokiem.

– Dlaczego ją atakujemy? – Jedna z klaczy podbiegła do niej.

– To kłyka Kettui, zabierzcie jej Kometę! – Obróciła się na brzuch, inne klacze ją zasłoniły pędząc do mnie. Ale zdążyłam ją zobaczyć, wyglądała prawie identycznie jak Raisa. Położyłam się, a one się zatrzymały.

– Oddaj moją córkę. – Podobna do Raisy klacz podeszła do mnie: – A nic ci się nie stanie. Rozumiesz co mówię?

Jak mam to rozumieć? Ona ją urodziła? Jak to ma działać? 

Jasne, nie skrzywdzą mnie, właśnie zarzuciły coś na mnie od tyłu. Jak tylko zdjęły Kometę z mojego grzbietu. Skrępowały mi skrzydła. Poczułam lekkie ukłucie. Zakręciło mi się w głowie jak się na nie obejrzałam, zamazały się, wszystko się rozmazywało. Warknęłam. Kłapnęłam zębami, zanim głowa opadła mi na ziemie.


Oczywiście to było do przewidzenia że obudzę się już uwięziona. Założyli mi na szczęki coś z materiału, krępując też mój język, odchodziła od tego gruba splątana ze sobą liana, której bez kłów i szponów u skrzydeł też oczywiście unieruchomionych nie byłam w stanie przerwać.

– Kłyki nie potrzebują języka by mówić – powiedziała pseudo Raisa, zatrzymałam na niej wzrok: – Zrób to, powiedz mi coś co ma sens, a nie będę musiała trzymać cię na uwięzi. 

Cała sierść uniosła mi się na grzbiecie, zacisnęłam szczęki, wypuszczając z chrap powietrze. Akurat mówienia nie mogłam opanować, za cholerę się nie dało. Rozejrzałam się po ziemi, przysuwając kilka kamyków w określony wzór, którego znaczenie zna tylko Eepli, ale to chyba wystarczający dowód że można się ze mną porozmawiać. 

– Rozumiem, nie potrafisz mówić.

Pokiwałam głową.

– Porwałaś mi córkę, prawie zabijając Foxa. Kettui ci kazała?

Pokręciłam głową.

– Zrobiłaś to bo chciałaś?

Musiałam. Kometa niczego ci nie wyjaśniła? Czy ona nadal cierpi?

– Kometa twierdzi że cię zna i doszło do nieporozumienia – powiedziała wreszcie coś na co mogłam przytaknąć: – Myślałaś że jej zagrażamy?

Pokiwałam głową. A co miałam myśleć jak mnie zaatakowałaś!?

– Jednakże ja ci nie ufam, pozostaniesz na uwięzi. Te kłyki które nie potrafią mówić naszym językiem urodziły się w niewoli u Kettui i były wychowywane przez nią, nie będę ryzykowała.

– Mamo… – Kometa wyglądała fatalnie, miała podkrążone oczy i z trudem oddychała, podpierała się skrzydłami, podeszła do nas zataczając się na nogach. Oparła się o mnie: – Ona…

– Miałaś odpoczywać.

Pseudo Raisa spięła się, jak tylko dotknęłam pyskiem Komety, miejsca między jej uszami, zamknęłam oczy, zwracając jej róg.

– To właśnie moja mama, teraz ma na imię Turnia. – Kometa dotknęła ją skrzydłem, drugie opierała nadal o mnie, choć teraz bez trudu stała na nogach, jej sierść lśniła w porannym słońcu, a wszelkie ślady zmęczenia i bólu zniknęły.

– Co się właśnie stało? – zapytała Turnia, przez chwilę patrząc na mnie szerzej otwartymi oczami.

– Trochę to skomplikowane i możesz nie uwierzyć, chociaż po tym co właśnie widziałaś… Myślę że jednak uwierzysz. Wiem, wiem, próbowałaś mi pomóc wcześniej, Ivette… – Kometa wtuliła się w mój bok, patrząc w moje oczy, złapała ogonem za liany, ciągnąc za nie ku sobie, zniżyłam głowę, a wtedy rogiem rozcięła materiał i mnie uwolniła: – Więc… 


~*~


– I to już chyba cała historia, jedyne czego dobrze nie pamiętam to… Tego poprzedniego, nie, tego aktualnego… Prawda? – Kometa popatrzyła na mnie, przytaknęłam, zapomniała prawie całe swoje życie jako Haalvia. 

– Co stało się z prawdziwą Raisą? – zapytała mama.

– Właśnie nie wiem, to dziwne że zajęłaś jej miejsce… Ale chyba Meike nie istnieje? W tym cyklu.

– Niestety nie jestem już tą Chaos, którą znacie, w ogóle nie jestem nią. Być może mam jej duszę, niektóre cechy i kiedyś nią byłam, albo nigdy. Bądź razie po tym co powiedziałaś, mój cel nie ma znaczenia, dalsze pokolenia w ogóle nie zaistnieją, wszystko znów zacznie się od nowa. Pokonanie Kettui teraz nie sprawi że ona zniknie już na zawsze.

– No właśnie nie… Ja… Pamiętam coś… Że nie będzie nowego cyklu, bo… Ktoś powstrzymuje Ivette…

Naprawdę nie pamiętasz Blakie? Nawet wspomniałaś że Rosicie urodziły się trojaczki, nie możesz sobie skojarzyć że to Blakie za wszystkim stoi? Poza tym Kettui może przestać istnieć, gdybym pochłonęła Blakie jak planowałam już by jej nie było. Wróciłyby moje moce, a przynajmniej ich znaczna część. Wystarczyło parę kropel krwi Blakie, by zgromadzone we mnie cząstki mojej własnej mocy zadziałały na Kometę. Gdybym na nic nie zważała i pożrła wtedy Blakie… Teraz mi na to już nie pozwoli. Musiałabym zaatakować znienacka i zmiażdżyć jej od razu głowę, albo nawet oderwać, a przedtem pozbawić jej regeneracyjnych mocy. Wystarczy że zrobię coś Linnir, a Blakie jej je przekaże, bo wątpie by pozwoliła jej umrzeć. 

– Ivette…? Chyba nie planujesz nic złego? – zapytała Kometa, patrząc na mnie zmartwiona. Skąd wiedziała? 

Oparłam pysk o jej puszysty grzbiet, wydając z siebie uspokajający pomruk. Przecież nie zamierzam tego zrobić teraz, ale będę musiała… Chyba że Blakie, w co wątpię, się zreflektuje, sama zgładzi Kettui i zaczniemy kolejny, normalny cykl.


~*~


[Pedro]


No i masz, uciekła i zostawiła cię samego. A potem będzie to całe bzdurne gadanie że nie chciała cię narażać, Pedro. Chyba po to jesteś z kimś w parze by móc o niego dbać i na nim też polegać. Jak to nie jest cały sens miłości to co? Najwyraźniej nie zna mnie tak dobrze jak twierdzi. Gdzie ja mam jej jeszcze szukać? Pierwsze miejsce jakie sprawdziłem, jedyna wskazówka jaką miałem i jeszcze nie wiadomo czy dobra, to stado Tiziany, tam był w poprzednim cyklu dom Rosity, ale powiedziano mi że nie ma tam nikogo o tym imieniu. Odwiedziłem wiele innych stad. Wróciłem tam i co? Była tu, prosiła ich by mnie okłamali. 

– Ta przeklęta zabiła mi córkę, a ty jej jeszcze szukasz, gamoniu? – Cierń chciał potarmosić mnie za grzywę, jak źrebaka, ale się odsunąłem, położyłem uszy.

– Wiem to i ty to wiesz że niczego takiego nie zrobiła! Mieszkałeś z nami.

– Znalazłbyś sobie bardziej wartościową klacz. – Przygniótł kopytem złamaną gałąź.

– Gdzie ona jest? 

– Radziłbym ci się trzymać od niej z daleka, ale na szczęście nie muszę.

– Co jej zrobiłeś?! – Spokojnie Pedro, nie możesz się na niego rzucić w obecności tylu koni, nie miałbyś żadnych szans, a chcesz stąd wyjść w jednym kawałku. Uratować Rosite. Zamiast Ciernia, uderzyłem przednimi kopytami o sosnowe igły, pokrywające leśną ścieżkę.

– Kettui ją zabrała.

– Gdzie?! 

– Jako pokarm, dla swoich kłyk, tak postępuje się ze wszystkimi przeklętymi, którzy nie przestrzegają zasad.

Rzuciłem się na niego, nie wytrzymałem, nie miałem już po co się powstrzymywać.

– Ty draniu! To była moja partnerka! 

Dwójka ogierów sprowadziła mnie na ziemię, a Cierń jeszcze poprawił, kopnął mnie w głowę tylnymi kopytami. 

– Daruję ci ze względu na brata, ale to pierwszy i ostatni raz, rozumiesz? Zabierzcie go stąd i niech nie wraca! 

Spojrzałem na niego tak jak patrzy się na wroga. Nic mnie już nie obchodziło.

– On związał się z przeklętą, musimy powiadomić Kettui – powiedział jeden z pilnujących mnie strażników.

– O niczym nie miał pojęcia, to się nie liczy. Czy się mylę i jesteś tak głupi?!

– Nie wiedziałem… – A jednak obchodziło, bo niby po co zaprzeczyłem? Angus musi być załamany, nie mniej niż ja, wiem jak to jest stracić córki, teraz już nawet się nigdy nie urodzą. Nie zostawię go z tym samego. Rosita chciałaby żebym go wsparł.

~*~


Wróciłem do stada Turni po niemal roku, akurat wybierali się do doliny bardziej obfitej w pożywienie niż aktualnie tutejsze łąki, lasy i kamieniste ścieżki. Turnia stała przed zgromadzonymi członkami stada, zajmującymi już swoje miejsca. Mieli nową kłykę, nie widziałem by była ranna, czyżby dołączyła do nas?

– Pedro, co za niespodzianka! – Jedno z źrebiąt odłączyło się od reszty, uciekając pilnującym je klaczą. Wyglądało uderzająco podobnie do Komety, ale miało róg, skrzydła, kły na przodzie pyska jak kłyki i dziwne ostro zakończone wyrostki u przednich nóg, co mogło służyć za broń.

– Kometa…?

– Pamiętasz! Ja też, ten poprzedni cykl…

– Co się z tobą stało?

– Długa historia, jak dojdziemy na miejsce wszystko ci opowiem, obiecałam mamie że będę szła z źrebakami, wiesz, bo mimo wszystko, sam widzisz, jestem źrebakiem…

– Jak? Byłaś starsza ode mnie.

– Pedro, skoro wróciłeś, dołączysz do innych ogierów z tyłu. – Podeszła do nas Turnia: – Za chwilę wyruszamy.

 Nie chciałem już robić niepotrzebnych scen, była matką Rosity, wątpię by nic nie czuła w związku z jej śmiercią. Ona poniekąd do tego doprowadziła, w końcu ją wygnała. Na jej miejscu byłbym zdruzgotany. Gdybym wrócił tu od razu, w życiu nie rozmawiałbym z nią tak spokojnie, ale miałem dość czasu by to przemyśleć i możliwe że gdyby decyzja Turnni byłaby inna to stado mogłoby się z nią nie zgodzić i tak czy siak żądać wygnania Rosity. Absolutnie wszyscy wiedzieli co się stało, a Zoma była wybawicielką tych klaczy.

– Przykro mi z powodu Rosity… – powiedziałem. Zdziwiłem się, bo na moment spuściła wzrok. 

– Rosity? – Kometa spojrzała to na mnie to na Turnie.

– Kettui ją zabiła…

– Mamo? Dlaczego nic nie powiedziałaś…? Urodziłaś już ją i nawet nazwałaś tak samo… Jak to nie żyje? – Popatrzyła na mnie, mrugając i przymrużając oczy: – Ale widziałeś jak… Zginęła?

– Nie widziałem, Cierń mi o wszystkim powiedział. Gdzie Angus? Jak on się trzyma? – zwróciłem się do Turnii. Nie widziałem go nigdzie, nie chciałem myśleć o najgorszym. Ale skoro Kometa tu jest, a go nie ma, to musiało stać się coś złego, bo on byłby teraz z córką.

– Angus najwyraźniej zostaje, wraz z klaczą, którą się opiekuje.

Klaczą którą się opiekuje? Przez chwilę miałem durną nadzieje że mówi o Rosicie.

– Nie możecie jej pomóc iść? Pomagaliśmy rannym kłyką, więc czemu mamy zostawić kogoś z nas? – powiedziałem.

– Może chodzić sama, po prostu nie chcę nikogo widzieć. Toleruje tylko Angusa, zgodziłam się by szła z źrebakami, aczkolwiek nie będę dłużej na nich czekała. Zajmijcie swoje miejsca, wkrótce wyruszamy.

– Gdzie oni są? Idę tam.

– Ja też – powiedziała Kometa.

– Ty zostajesz, Kometa.

– Mamo…

– Dopóki nie dorośniesz nie chcę byś się w to angażowała. Nie będziemy na ciebie czekać, Pedro.

– Nie możesz poświęcić kilku minut? Przyprowadzę ich, jeśli ktoś powie mi gdzie są, bo jak będę ich jeszcze szukał, to jasne że potrwa to dłużej. 

– Powiedziałam że ruszamy już teraz. 

– Czy ktoś zaraz umrze jak po nich pójdę i zaraz wrócę, czy co? Zaczekaj te kilka minut.

– Nie, Pedro, jeśli tam pójdziesz to możesz już nie wracać.

– Mamo! Co z tobą? Przecież… Zresztą. – Kometa wzbiła się do lotu, stado od razu podążyło za nią wzrokiem: – Feniks właśnie mi powiedziała że musimy wyruszyć całym stadem, a brakuje nam jeszcze dwóch członków, wiecie kogo mam na myśli. 

– Przyprowadzić ich siłą? – zaproponowały klacze.

– Jestem pewna że wiecie jak traktuje się członków stada, to znaczy dobrze się ich traktuje, a przytarganie ich tu siłą to raczej nie jest zbyt miłe… Także…

Stado się rozgadało:

– Kogo masz na myśli?

– Mojego tatę oczywiście i klacz, którą się opiekuje – odpowiedziała Kometa.

– Wiedziałam.

– Przecież nie brakuje nikogo innego.

– Ona zabiła Zome! 

– Widziałaś w ogóle jak wygląda?

– Sprowadza na nas same nieszczęścia! 

– Zabiła Zome? To jednorożec? – zapytałem: – Jak to możliwe że zgodziłaś się… – urwałem. Tylko czekać aż padnie jej imię, ale nikt go nie używał, jakby Turnia im tego zakazała. Patrzyłem w jej oczy, pozbawione emocji. Niczego po sobie nie zdradziła.

– Rosita nie umarła? – zapytałem: – Mówią o Rosicie, prawda? Co Kettui jej zrobiła?

– Cisza! – kazała Turnia, stado umilkło, gotowe jej wysłuchać: – Jeśli taka jest wola Feniks, musimy to uszanować. Sama po nich pójdę, zajmijcie swoje miejsca. – Ruszyła już. Tak nie będzie, tu chodzi o moją partnerkę.

– To Rosita, prawda? – Poszedłem za nią.

– Wracaj do reszty. – Zatrzymała się.

– Jak mogłaś chcieć ją porzucić?! 

– Widziałeś reakcje stada.

– Nie wiem o co chodzi z tą Feniks, ale… To twoja córka! Nigdy w życiu bym tak nie postąpił, nawet jakby chcieli mnie skatować. Szukałem jej cały rok, muszę ją zobaczyć.

– Ona umarła, zostało po niej tylko wspomnienie.

– O czym ty do cholery mówisz?! 

– Moi szpiedzy poszli śladem Kettui, widziały jak zabrała Rosite, zmienioną już w rybę. Zostawiły zaszyfrowane ślady, dzięki którym odnaleźliśmy kryjówkę Kettui i przeprowadziliśmy atak. Słyszałam Kettui za ścianą, rozbiłam ją wykorzystując pełną siłę błyskawic. Kettui zdołała uciec, był tam ktoś jeszcze i zniknął z nią pod ziemią, zdążyłam zobaczyć tylko jego ogon. Pod głazami leżał jeszcze sokół. Nie widziłam go, bo Chaos szybko go stamtąd zabrał. Spieszyliśmy się. Znaleźliśmy całe ławice ryb, domyślałam się że to zaklęci, być może była tam też Rosita. Zwróciliśmy im zbliżoną do normalnej postać, zmieniliśmy ich w hybrydy. Tylko takie kryształy znaleźliśmy. Niestety nie dało się ich uratować, ich umysł był kompletnie zniszczony.

– Zabliście ich? – zgadywałem.

– Owszem, ale to nastąpiło dopiero później. Chaos uparł się by przemienić sokoła w konia, a potem jednak w hybrydę, sądziłam że i tak umrze, że niepotrzebnie go męczy, miał roztrzaskaną głowę i złamane kończyny. Aczkolwiek przeżyła i wszyscy uznali że to Rosita, z nią włącznie.

– Więc to raczej jest Rosita.

– Niekoniecznie. Dla mnie tego dnia umarła.

– No pewnie! Tak jest najłatwiej! Najpierw ją okaleczyłaś, niechcący, ale jednak! A potem się jej wyparłaś! Nic dziwnego że nie chce nikogo widzieć! – krzyczałem na nią, a ona patrzyła na mnie z tak obojętną miną że zaraz nie wytrzymam i ją uderzę. Uspokój się Pedro, musisz być silny, dla Rosity, zaatakujesz Turnie i co? Wyrzuci cię, albo zabije, a te klacze? Dość przeżyły traum, nie chciałbym zadać im kolejnej atakując ich przywódczyni: – Co z ciebie za matka?! Jak mogłaś jej to zrobić?! – Popłynęły mi łzy: – Ona… Ona ci ufała, ja głupi też, choć nie pochwalałem tego wszystkiego co robiliście, ale dobra, chcieliście powstrzymać Kettui. Ale to?! 

– Niczego od dawna nie czuje, Pedro.

– Co za durne wytłumaczenie! 

– Za chwile ją zobaczysz, zaczekaj z resztą stada.

– Dlaczego w ogóle szpiegowałaś Rosite? 

– Wykorzystałam okazję by dostać się do Kettui.

Uderzyłem, ale o drzewo, obok Turni, zdzierając korę kopytami, nawet nie drgnęła: – Co zrobiłaś?! – Zostawiłem przednie kopyta oparte na pniu. 

– Rafa podrzuciła jadowitego węża, ukąsił przyjaciółkę Rosity, ze stada Tiziany, Serafinę.

– Moją kuzynkę?! Zabiłaś moją kuzynkę?! – Ja naprawdę ją zaraz uderzę, nie wytrzymam. Oddychaj spokojnie, Pedro. Byłem już cały mokry. 

– Chodziło tylko o to by zmusić Rositę do użycia mocy, niezależnie od wyniku, czy uratowałaby Serafine czy też nie i tak powiadomili by Kettui. Rosita posłużyła za przynętę.

– Nie wierzę, co z ciebie za… Nie mogłaś zapytać kogoś ze stada Tiziany gdzie jest Kettui? Skoro ją powiadomili musieli wiedzieć gdzie jest!

– Kettui wysługuje się jednorożcami, to ich miejsce pobytu wszyscy znają. Nikt nie zna jej kryjówki, trafiają tam jednak zaklęci. Jest ostrożniejsza niż kiedyś, za czasów jej pokazów z kłykami. Nie jesteśmy jedynymi którzy jej zagrażają. Zabiłabym ją, gdyby nie tamta druga osoba, teraz będzie to trudniejsze i jestem przekonana że wkrótce domyśli się czego użyliśmy.

– Skrzywdziłaś własną córkę! Naprawdę liczy się tylko to by zabić Kettui, bez względu na innych? Rosita na to nie zasłużyła! Ona tylko nie chciała by ktokolwiek cierpiał.

– Dlatego poniosła konsekwencje swoich działań.

– Jakie konsekwencje?! To ty ją wykorzystałaś!

– Nie mogę przekładać jej dobra ponad dobra większości. Kierowanie się emocjami jest zgubne i tak naprawdę złe dla niej samej. Przez jej działania zginęła Zoma, dlatego musiałam ją wygnać, jednak dzięki temu omal nie zabiliśmy Kettui. Oczywiście gdybym wiedziała co się wydarzy, rozegrałabym to inaczej.

– Nie wierze, będziesz ją jeszcze obwiniać? Może faktycznie nie powinna z wami wyruszać, wyruszać z tobą!

– Pedro, w tym stanie nie jest już przydatna do żadnego planu. Jest teraz bezpieczna. 

– Mamo, dlaczego…? 

Obejrzałem się, Kometa wyszła zza drzew niedaleko nas, chowała się tam jeszcze ta czarna kłyka. Spojrzenie jej fioletowych oczu padło na mnie, zaraz przeniosła je na Turnie. Wydawała się zdziwiona.

– Co się z tobą stało? – zapytała Kometa, roniła łzy, położyła uszy, idąc do matki: – I dlaczego… No dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Nie chciałam cię martwić.

Parsknąłem: – Nie chciałaś jej martwić?! Chyba śnię.

– To prawda że mama też mnie wykorzystuje, ale w taki sposób… Nieszkodliwy sposób, pewnie dlatego mi nie powiedziała, bo… Nie zgodziłabym się na jej plan.

– W porządku Kometa, czas byś przejęła stado, powiesz wszystkim że zgodnie z wolą Feniks – Przeniosła wzrok na kłykę: – Miałam tu zginąć.

– Mamo, aż tak nie jestem na ciebie zła by chcieć twojej śmierci przecież… Po prostu bądź przy nas, taka jak dawniej, nie jako Turnia, Raisa czy ktokolwiek inny. Jak Chaos.

– Nie jestem Chaos.

– Ależ jesteś, gdzieś głęboko, wystarczy że sobie przypomnisz… I jesteś na dobrej drodzę, bo już znasz tą historie. Jestem pewna że… Że cierpisz, przecież widziałam, żałujesz tego co zrobiłaś, więc możesz jeszcze to naprawić. Zwyczajnie pozwól sobie na te emocje…

– Jak myślisz że pozwolę jej kiedykolwiek zbliżyć się do Rosity to grubo się mylisz – odpowiedziałem. 

– Ona też zawsze mnie o to prosiła – stwierdziła Turnia.

– Wiem, pamiętam, czuła twoje emocje najlepiej z nas wszystkich. Potrzebuje nas teraz.

– Kometa, może nie słyszałaś co powiedziałem, nie ma mowy że Turnia teraz do niej pójdzie. Niech mnie zabije, a ją nie przepuszcze. – Stanąłem na ścieżce, którą przedtem podążała: – Przestań być naiwna, Turnia nie dba o nikogo.

– Dbam o stado jako całość, dbam o to by przeżyło jak najwięcej osób i o przyszłe pokolenia. Jeśli popatrzycie dalej, poza swoje egoistyczne myślenie, by chronić tylko swoich bliskich, zobaczycie że mam rację. Chciałabym cieszyć się z posiadania własnej rodziny, ale świadomie odmawiam sobie tego, bo nikogo innego nie stać na tego rodzaju poświęcenie.

– Wynośmy się stąd – powiedziałem do Komety: – Jakoś sobie poradzimy bez jej stada, myślę że Angus pójdzie z nami jak tylko się dowie co ona zrobiła.

– Czekaj… 

– Nie załamuj mnie, Kometa.

– Właściwie to ma sens, ale… Czemu by nie chronić bliskich i… Czemu nie chronić wszystkich i dbać o każdego z osobna…? To jest trudne, ale czy takie nie niemożliwe? Co o tym sądzisz, mamo? Wiesz, wiele rzeczy może się po drodzę nie udać, czy takie poświęcenie będzie miało sens jeśli się nie uda? Chcesz cierpieć, bo Kettui… Niszczy wszystkim życie? To nie twoja wina, nie musisz się poświęcać. A jak… Nadarzy się taka okazja że żeby ją pokonać będzie musiało zginąć całe stado, to skąd będziesz wiedziała czy warto i ile to jest jak najwięcej osób? Bo jest przecież mnóstwo innych stad i gdyby je zebrać razem, to nasze stado to śmieszna cząstka tej jeszcze większej całości… I skąd wiedzieć czy tych których się ocali na to zasługują, bo bliskich to jednak znasz… 

Nie ma sensu tracić czasu na dyskusję, która donikąd nie prowadzi. Ruszyłem ścieżką w głąb lasu. Słyszałem tam Angusa, poszedł po coś, niósł w pysku pusty, drewniany pojemnik.

– Rosita…? – Wszedłem w najciemniejszą część lasu, leżała na prawym boku, a ciemność ukrywała ją przed moimi oczami, to musiała być ona, nikogo innego tu nie było. Zatrzymałem się tuż za jej ogonem, zmienili ją w hybrydę, to też jej ogon był teraz długi i chwytny jak u jednorożca. Obróciła się na brzuch. Zobaczyłem tylko tył jej głowy, garb na szyi, niemal wypadające oko, guzy, rozciągnięty policzek, wiszące bezwładnie ucho.

Zabrakło mi tchu, zupełnie jakby ktoś wrzucił mnie do zamarzniętego jeziora i nie pozwolił się wynurzyć. Weź się w garść, Pedro, ona to czuje, powinieneś być dla niej wsparciem. Cofnąłem się, pozwalając by ciemność ukryła ją z powrotem. Bałem się chwili w którym zobaczę jej głowę w całości. Nie przypominała Rosity w niczym, zupełnie jakbym natknął się na obcą osobę.

– Idź stąd… – powiedziała. Nawet jej głos zabrzmiał obco, jakby należał do kogoś innego i zdradził od razu przez niewyraźność w słowach że stało jej się też coś z wargami.

– Przejdziemy przez to razem – wykrztusiłem.

– Idź stąd!!! – krzyknęła. 

– Rosita…

– Ona umarła. – Obejrzała się na mnie. Odskoczyłem, moje ciało samo reagowało, zanim zdążyłem pomyśleć. Oczy widziały przerażająco zniekształconą głowę, która już niewiele wspólnego miała z koniem. Spuchnięta głowa, krótszy pysk, ze złamanym nosem, wisząca całe lewa strona, wyłupiaste oko i drugie, wciśnięte między dwoma ogromnymi guzami. Jesteś beznadziejny, Pedro. 

– Przyjdź później, jest dzisiaj w złym nastroju. – Angus wrócił, kładąc obok niej wodę, zanurzyła w nim ogon, odwróciła głowę, wkładając sobie do pyska ociekający wodą materiał.

– Idź – powtórzył Angus.

– Stado wyrusza… – Przez to wszystko zapomniałem że my przecież nie idziemy z nimi: – Szukałem jej cały rok – dodałem: – Czy to naprawdę ona?

Angus szedł prosto na mnie, zmuszając do ruchu. Odeszliśmy kawałek.

– Tak, to Rosita. Przyjdź, proszę jak już będziesz po pierwszym szoku. Jeśli nadal będziesz tego chciał.

– Nie zostawię jej.

– Spróbuje z nią o tym porozmawiać.

Na domiar złego właśnie przyszła Turnia z Kometą. Mówiłem by jej tu nie przyprowadzała.

– Tato, gdzie Rosita? – spytała Kometa: – Nic jej nie jest?

– Powiedziałaś jej? – Angus spojrzał Turni w oczy, złapał Kometę, bo właśnie ruszyła w kierunku Rosity: – Córeczko, muszę was obie najpierw odpowiednio przygotować.

– Czekamy na was – odpowiedziała Turnia: – Zakryj jej głowę i chodźcie. Znajdzie się dla niej miejsce za źrebakami. Jeśli to dla niej za trudne nie musi iść obok nich.

– Wszystko byłoby dobrze gdybyś nie zabiła Łuny. To było dla niej zbyt wiele. 

Turnia nas minęła. Ruszyła do Rosity.

– Turnia… – Angus poszedł za nią.

– Zostaw ją w spokoju – dołączyłem do niego, wciąż byłem w szoku, ale już nie tak wielkim by nie próbować jej powstrzymać. Obojgu nas zatrzymały błyskawice, Kometa uniosła skrzydła, a zaraz potem też głowę, a w jej oczach odbiły się rozbłyski kolejnych błyskawic oplatających się nad nami, w koronach drzew, niczym siatka. Turnia oglądała się na nas przez chwilę jakby upewniając się czy nie zraniła nas swoją mocą, a potem ruszyła dalej.

Uderzyłem kopytem w leśną ściółkę. Uwięziła nas w kopule z błyskawic.


[Rosita]


Obejrzałam się słysząc czyjeś kroki. Mama przyszła sama, odwróciłam od niej głowę, zarzuciła mi na nią kawałek materiału.

– Idziemy.

– Nigdzie nie idę. – Zdjęłam materiał ogonem, odkładając go na bok.

– Stado nie wyruszy bez ciebie, nie każ nam dłużej czekać, droga będzie tym trudniejsza im później wyruszymy. Tu pożywienie już się skończyło. 

– Dlaczego nie wyruszy beze mnie?

– Ponieważ sama bogini Feniks chce byś przetrwała, zatrzymała dla ciebie stado. Nie chcę się z tobą szarpać, Rosita. Proszę, chodź z nami.

Popatrzyłam na nią, dostrzegając w jej oczach łzy. Podniosłam się. 

– To nie twoja wina – powiedziałam. Czułam jej żal i czułam też jak z nim walczyła, jakby był jej największym wrogiem.

– Moja. Nie wiesz połowy tego co zrobiłam. 

– Nie wiedziałaś że byłam wtedy z Kettui.

– Nawet jeśli bym wiedziała i tak bym to zrobiła.

Jęknęłam, tak mocno zabolały jej słowa. Zwiesiłam głowę, popłynęły mi łzy, a nogi zadrżały. 

– Rosita, twoi bliscy zawsze będą cię wspierać. Twój ojciec, siostra, partner. Zrób to dla nich i chodź z nami. Masz dla kogo żyć. 

– Czy… Czy kiedykolwiek… – Gardło mi się zacisnęło. Znałam odpowiedź na to pytanie, zawsze czułam że jestem jej obojętna.

– Chodź. – Złapała za moją rzadką grzywę ciągnąc mnie za sobą, nie próbowałam się jej sprzeciwiać, wziełam po drodzę kawałek materiału w ogon. Nie potrafiłam przestać płakać. Doprowadziła mnie do taty, Pedro i nietypowego źrebaka, prawdopodobnie moją siostrę, pilnowały ich błyskawice mamy. Wycofała je. Tata zabrał mnie od razu od mamy, a Pedro przed nią osłonił, stulił uszy.


[Kometa]


Wyrwał mi się krzyk, zakryłam się skrzydłami.

– Przepraszam. Przepraszam! – Zacisnęłam oczy. Nadal ją widziałam, to było parę sekund, ale ten obraz wyrył mi się w pamięci: – Naprawdę, strasznie cię przepraszam…

Poczułam jak czyiś pysk wtulił się w mój bok, lekko kłując wystającymi kłami. Ivette. Zerknęła na Rosite, przysunęła mnie pyskiem do siebie. Wtuliłam się w jej sierść, powoli się uspokajając.

– Rosita… – Wyrwałam się do niej, cofnęła się, ale i tak popatrzyłam w jej oczy, oddech mi się urwał, a łzy zalały mi obraz: – Nie da się nic zrobić?

– Prawdopodobnie nie – odpowiedziała mama: – A już z całą pewnością nie teraz, musimy ruszać. 

– Chodźmy, córeczko. – Tata założył Rosicie materiał na głowę: – Wszystko będzie dobrze.

– Ivette, możesz… Wiem że za bardzo… – Po prostu powiem jej na ucho, zawróciłam do niej, akurat trzymała głowę nisko: – Wiem że nie przepadałaś za Rositą, ale… Wiesz, będzie jej raźniej, mam nadzieję, jak pójdziemy z nią. Mi też będzie łatwiej. 

Ivette pokiwała głową, patrząc na mnie jasnoniebieskimi oczami.


~*~


Otoczeni przez członków stada wyruszyliśmy w drogę. Przed nami, dwa konie dalej widziałam grupę źrebaków. Znalazłam się między Ivette, a tatą, który szedł obok Rosity, tak jak Pedro.

– Możesz mówić? – zapytałam siostry, strzygąc niespokojnie uszami, szybko na nią spojrzałam, trochę zbyt szeroko otwierając oczy na widok jej… Zakrytej głowy, trzymała ją nisko, materiał zdradzał jej zniekształcony kształt. Czy w ogóle na mnie słuchała? Czy…

– Czy Rosita cokolwiek słyszy? – Popatrzyłam na tatę: – Czy widzi? Czy…

– Tak, może wszystko z tych rzeczy – przerwał mi tata: – Jej zmysły działają i umie mówić choć połowa jej warg jest sparaliżowana. Nic jej nie boli.

– Wybacz za moją reakcję, nie sądziłam że jest aż tak… Źle. 

– Według ciebie to źle że widzi i słyszy, tak?! – krzyknął na mnie Pedro, wbijając we mnie zagniewany wzrok: – Jak możesz tak mówić?!

– Kiedy ja… Nie to miałam na myśli! Chciałam się dowiedzieć…Chodziło o wygląd, albo raczej… Co ja takiego powiedziałam? 

Ivette warknęła na niego.

– Uspokójcie się wszyscy – powiedział tata.

– Ja nie chciałam powiedzieć czegoś takiego! Źle to sformuowałam, tak… Jakbym powiedziała to przed tymi pytaniami to nie zabrzmiałoby tak… Okropnie. Naprawdę sądzisz że cieszyłabym się z tego? Dlaczego miałabym? Ja raczej chciałabym jej jakoś pomóc, nie zranić… Rosita, przepraszam, nie chciałam żeby to zabrzmiało w ten sposób, ja… Źle mnie zrozumieliście, ja tylko… – No i się popłakałam, jak mogłam nie pomyśleć co mówię? W jakiej kolejności… Właściwie faktycznie zabrzmiało to dość okrutnie, choć nie to miałam na myśli, raczej stan jej głowy… Chociaż może lepiej o tym też nie wspominać. Ivette objęła mnie skrzydłem.

– Nie płacz, maleńka, to zwykłe nieporozumienie. – Tata dotknął mojego boku.

– Przepraszam, nie chciałam wspominać o wyglądzie, znaczy… Po prostu wyrazić że to trudne, dla mnie…

– Lepiej się zastanów co mówisz następnym razem – odparł dość nerwowo Pedro. Ivette kłapnęła na niego zębami, pochylił błyskawicznie głowę, robiąc raczej niepotrzebny unik, bo Ivette nie celowała w niego, chciała go przestraszyć, na pewno. Jej oczy zmieniły barwę na fiolet, nie na czerwień. Mierzyli się wzrokiem.

– Dość. – Tata zasłonił sobą Pedro. Ivette cofnęła głowę, patrząc na niego z góry. Sierść się jej uniosła. Cały czas szliśmy ze stadem i oni oczywiście wszystko widzieli, też mój błąd w sztuce mówienia niestety też słyszeli… 

– Kometa nie chciała mnie zranić… – powiedziała cicho Rosita. Cicho i nieco bełkotliwie, ale to niesamowite że udaje jej się mówić i tak wystarczająco wyraźnie by ją od razu zrozumieć. 

– To prawda – potwierdziłam: – Trochę głupio to ujęłam w słowach...

– Źle odczytałeś jej intencje – dodał tata: – Wszyscy jesteśmy wyczerpani emocjonalnie i to normalne że czasami zapominamy co mówiliśmy chwilę temu, albo zwyczajnie się nad tym nie zastanawiamy.

– Przepraszam, Kometa, może jestem przewrażliwiony, ale widzisz co się stało – powiedział Pedro: – Ufałem Turnii, a ona zrobiła nam coś takiego.

– Rosicie zrobiła, wiesz… Twoje słowa teraz też źle zabrzmiały.

– Daj spokój, wszyscy cierpimy z tego powodu. 

– Bądź razie ja też przepraszam, chociaż zrobiłam to nieświadomie… Totalnie nieświadomie. Czasami zdarza mi się powiedzieć coś takiego i nawet się nie zorientuje… Jak to brzmi. A teraz strasznie się stresuje to tym bardziej… Dziwne że jeszcze moje nogi… Ach, no tak. – Spojrzałam na Ivette, chyba w jakiś sposób cofnęła… Właśnie.

– Ty możesz jej pomóc! – Może trochę za szybko się ucieszyłam.

Pokręciła głową.

– Jestem pewna że możesz, przecież…

Znów pokręciła głową, powiedziała coś. Tylko co? Jak…? Przyłożyła swoje czoło do mojego rogu. Zgrzytnęła, kilkakrotnie uderzając o siebie lekko kłami. Fiolet jej oczu zbliżał się teraz bardziej do czerwieni.

– Nie rozumiem, wybacz…

Parsknęła.

– Jednak nie potrafisz? – zgadywałam. 

Pokręciła zamaszyście głową.


~*~


[Rosita]


Tata polał wodą, wysychający materiał, po to by nawilżył moje wyłupiaste oko. Czułam wzrok Pedro na sobie i młodszej siostry, czułam ich niespokojne emocje, pełne zmartwień, wśród mnóstwa uczuć innych, przepełnionych wrogością, znów musieli się zatrzymać przeze mnie, na parę sekund, co kilka minut. Było tak ciepło że materiał wysychał bardzo szybko.

– Angusie, woda się skończyła – czułam że ta klacz, choć siliła się na neutralny ton, niechętnie o tym mówi, jakby ją zmuszono żeby mi pomagać.

– Tato, Ivette chyba obiecała szybko jakąś znaleźć… – odpowiedziała po chwili Kometa: – Tak, dobrze zrozumiałam.

Poczułam powiew skrzydeł kłyki gdy wzniosła się w powietrze.

– Kilka minut i ruszamy dalej! – zawołała entuzjastycznie siostra do reszty stada, czułam że nie była do końca szczera, zmuszała się do takiego zachowania. 

– Mamy czekać aż pierwsza połowa stada się oddali? – spytała Lutnia, jej ton ranił, zupełnie jakby powiedziała mi że byłoby lepiej gdybym nie przeżyła tych wszystkich obrażeń.

– Powiadomie Turnie że musieliśmy zrobić postój. – Tata już pobiegł. 

– A co? Nogi ci odpadną jak chwilkę postoisz? – odpowiedział Lutni Pedro: – Jakoś nie chce mi się wierzyć że kiedykolwiek cierpiałyście, nie mogę patrzeć jak ją traktujecie.

– Nic takiego nie powiedziałam.

– Jestem pewna że to nie jest najlepszy pomysł by teraz się kłócić… – wtrąciła Kometa: – Ważne że chociaż się starają. Bo staracie się być miłe?

– Jeśli tak chce Feniks…

– Nie rozumiem czemu bogini tak zależy? Co ona jej da?

– Chyba że wykorzystamy ją jak ktoś nas zaatakuje.

– Zaraz wyjdę z siebie! – krzyknął Pedro.

– Nic nie mów, skończysz jak Łuna.

Gardło mi się zacisnęło na samo wspomnienie o niej.

– Jak się czujesz, skarbie? – Pedro zbliżył się do mnie: – Potrzebujesz czegoś? 

Pokręciłam głową, czując tylko w prawym oku łzy, chciałam uciec od nich wszystkich, ale nie mogłam, nie pozwoliliby mi.

– Jesteś głodna? Może chcesz pić?

– Chcę przestrzeni… – mruknęłam.

– Wszystko dobrze? – Odsunął się trochę, ale nie skończył pytać.

– Proszę, zostaw mnie.

– Nic z tego, kocham cię Rosita i zawsze będę przy tobie. – Objął mnie niepewnie z przesadną ostrożnością: – A ci co będa cię nękać w końcu się doigrają! 

Klacze zdominował lęk i żadna nie miała już śmiałości się odezwać, teraz żywiły do mnie jeszcze większą wrogość. Wstrzymałam płacz, Pedro byłby jeszcze bardziej natarczywy gdybym się popłakała. Odsunęłam się sama od niego, zwieszając głowę, materiał zsunął się na ziemię, przyczepił się do niego piasek i różne inne drobinki.

– Szlak. – Pedro podniósł go szybko i próbował to strząsnąć.

– Jak Ivette przyleci z wodą… – zaczęła Kometa.

– Co z tego?! – Ogarniała go panika: – Wzięła tylko jeden pojemnik. Dlaczego nie mamy zapasowych materiałów?! 

– Poleci po kolejną porcję, jestem pewna, nie musisz tak się denerwować… Najwyżej zejdzie nam trochę więcej czasu…

– Miałem tego dopilnować i już zawiodłem! – Chodził w tą i z powrotem, wściekły na samego siebie, wciąż próbując strząsnąć brud z materiału.

– Ja upuściłam materiał. – Wyrwałam mu go, tym razem trafiając bezbłędnie, ścisnęłam materiał z całej siły ogonem: – Mam jeszcze rozum, Pedro, skały mi go nie zmiażdżyły.

– Skarbie, wiem, ale i tak nie jesteś niczemu winna, to ja powinienem dopilnować.

– Nie! Przestań traktować mnie w ten sposób! – krzyknęłam rozpaczliwie. Nie po to starałam się być samodzielna by on teraz wszystko zaprzepaścił. Mogłam sama polewać sobie wodę na materiał, gdybym nie zużyła jej więcej niż tata, który lepiej widział jak to zrobić, robiłabym to sama. 

– Rosita spokojnie, zrobisz sobie…

– Sama potrafię o siebie zadbać! Dajcie mi spokój! – Rzuciłam się do ucieczki, Pedro skoczył przede mnie, ledwie skręciłam na tyle by nie trafić o niego głową, tylko bokiem: – Co ty robisz?! 

– Przepraszam, kochanie…

– Zostaw mnie! – Odepchnęłam go.

– Rosita… 

– Nie kocham cię już! Odczep się ode mnie! 

– Nie mówisz poważnie.

– Mówię. – Przy mnie będzie tylko cierpiał, oglądając w dzień w dzień moją paskudną głowę i żyjąc tylko ciągłym zamartwianiem się o mnie. Nie zniosę tego. Kochałam go, dlatego chciałam tylko by był szczęśliwy, a ze mną już nigdy nie będzie. 

Ivette wylądowała za mną z wodą, obejrzałam się, chciałam ją od niej wziąć, ale miałam problem by natrafić na pojemnik ogonem.

– Pomogę ci… – Pedro już prawie złapał mnie za ogon.

– Zostaw mnie! 

Ivette podsunęła pojemnik prosto w mój ogon. Odstawiłam go na ziemię, złapałam go razem z kawałkiem materiału, który ciągle trzymałam. Próbowałam przechylić pojemnik racicą, podtykając materiał by go opłukać.

– Rosita… Nie chcę cię zdenerwować, ale… – Siostra podeszła bliżej: – Musisz trochę zbliżyć materiał do pojemnika. – Nakierowała mi skrzydłem ogon, a swoim własnym ogonem musiała pochylić nieco pojemnik, bo poczułam jego ruch pod własną nogą. Popłynęły mi łzy: – Jestem pewna że radzisz sobie świetnie, ale… Każdy czasem potrzebuje pomocy.

– Ros, przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować – dodał Pedro: – Boję się po prostu że cię stracę.

Założyłam przemoczony i czysty materiał na głowę. Oddalając się od siostry i Pedro jak najdalej mogłam na ten moment, do innych członków stada też nie chciałam się zbliżać. 

– Przepraszam, Rosita – powiedziała któraś z klaczy.

– Ja też, przepraszam.

Nie chciałam by się do mnie podchodziły, ale i tak podeszły.

– Wybaczysz nam?

– Powiedziałyście prawdę, nie macie za co jej przepraszać – odezwała się cicho Lutnia. 

– Ona cierpi.

Usłyszałam że pierwsza połowa stada nadchodzi. Tata do mnie przybiegł.

– Będziemy nocować nad źródłem wody, do którego za chwilę poprowadzi nas Ivette – oznajmiła wszystkim mama: – Angus, wybierz klacze które mają zająć się przygotowaniem kilku pojemników z wodą. Dzięki temu unikniemy takich sytuacji jak ta. 

– Gdybyś wcześniej zainteresowała się córką, zamiast… – zaczął Pedro.

– Pedro, proszę cię, odpuść – powiedział tata.

– Pani… – Lutnia minęła mnie, stając przed mamą: – Rosita nagle cię obchodzi? Bo tak powiedziała ci jakaś bogini? 

– Uważaj co mówisz.

– A zabij mnie! Przynajmniej już nigdy więcej nie będę musiała przeżywać śmierci własnego źrebaka! 

– Żyłaby nadal gdyby nie złamała zasad. 

– Założe się że gdyby obraziła kogoś innego, albo ktoś obraziłby ją w ogóle by cię to nie obeszło.

– Nie skończyło się na słowach, ponadto zamiast przyznać się do winy próbowała mnie oszukać, a więc złamała kolejną zasadę. Nie ukarałam jeszcze nikogo niesprawiedliwie.

– Czyli to co zrobiłaś Rosicie, było według ciebie sprawiedliwe? – wtrącił Pedro.

– Pedro, twoja złość niczego tutaj nie zmieni – tata znów musiał go uspokajać.

– Idę się przejść, bo normalnie nie wiem co zaraz zrobię… 

– Nie, nie było – odpowiedziała ze spokojem mama: – Aczkolwiek zasady dotyczą tylko członków stada, a w tamtym momencie Rosita była jeszcze na wygnaniu.

– Sama ją wygnałaś! – krzyknął Pedro.

– Zasłużenie – stwierdziła z obojętnością. 

– Pani, proszę, jest nam już wystarczająco ciężko. Pedro, ciebie też proszę, przestań. – Tata stanął między nimi. Pedro odszedł w swoją stronę, słyszałam jego oddalające się kroki.

Mama zajęła się resztą stada.


~*~


[Pedro]


W dolinie Rosita znalazła sobie norę, głęboko w lesie, prawie na jego obrzeżach, zbyt małą by ją całą pomieścić. Wraz z Angusem poszerzyliśmy nore na tyle by nie zahaczyła przypadkiem głową o ściany czy sklepienie, teraz schodziła bardziej w dół, ale i tak mogła do niej wejść tylko do połowy, jej tył wystawał na zewnątrz, a tam dalej były korzenie wierzby. I przez nie nie mogliśmy przedłużyć nory.

– Dzięki za pomoc, ale teraz daj jej odpocząć – powiedział Angus po tym jak skończyliśmy kopać.

– Nie zostawię jej.

– Pedro, daj jej odetchnąć. Ty też powinieneś. 

– Chcę przy niej być, jak mam ją zostawić w tym stanie?

– Ja tu jestem, zawołam cię w razie czego. Idź odpocząć.

– Rosita! – Kometa przybiegła, jak na mój gust zbyt wesoła: – Musisz koniecznie to zobaczyć!

– Nigdzie nie idę – odpowiedziała łamliwym głosem Rosita.

– Córeczko… – zaczął Angus pochylając się nad Kometą, ale nie dane mu było skończyć.

– Dlaczego? Nie jesteś ciekawa? Chodź szybko, zanim odlecą! – Weszła do niej tak nagle że nie zdążyłem jej złapać. Tam jest zbyt ciasno na nie dwie.

– Kometa wyjdź stamtąd! – krzyknąłem: – Jak coś jej zrobisz…

– Chodźmy. – Rosita wstała.

– Faktycznie ciasno… – przyznała Kometa, Rosita pomogła jej przecisnąć się swoim ogonem, martwiłem się że za bardzo się nadwyręży, ale ugryzłem się w język. Była taka chuda. Zgodziła się iść z Kometą, mi na złość, to pewne. Dobrze ją znam, to właściwie dobrze że znów jest taka buntownicza, ale teraz potrzebowała dużo wsparcia.

Kometa wylądowała na zadzie, przeciskając się na zewnątrz nory. Rosita się z niej wycofała, odwracając od nas głowę.

– Ros, mam iść z wami? – zapytał Angus.

– Nie musisz, tato – odpowiedziała Rosita.

– Gdyby coś się działo będę tutaj.

– To tędy… – Kometa podniosła się już, kładąc na jej grzbiecie skrzydło. Poprowadziła ją lasem. A my dwaj odprowadziliśmy ją wzrokiem. Spokojnie Pedro, pójdziesz za nią w tajemnicy, ale jeszcze nie teraz.

– Jesteś zbyt opiekuńczy, Pedro – szepnął Angus: – Przytłaczasz ją. 

– Mam rozumieć że naprawdę nie idziesz?

– Właśnie o tym mówię, zostajemy tutaj, jakby długo nie wracały wtedy pójdziemy.

– To nie jest dobry pomysł.

– Las jest strzeżony, nic się nie stanie.

– Nie byłbym taki pewien, wszyscy ją nienawidzą, idę za nimi.

– Zostań, Pedro. – Zatrzymał mnie: – Jest z Kometą, nic im nie będzie, tylko stresujesz ją niepotrzebnie. Wiesz jak bardzo ceni sobie wolność, potrzebuje trochę normalności, od razu nic się jej nie stanie. Też się o nią boję, ale zachowywanie się w ten sposób jak ty jej nie pomaga. Poza tym to nieprawda że wszyscy jej nienawidzą.

– Trudno mi wyluzować w takiej sytuacji. 

– Idź odpocząć, zajmę się wszystkim.

– Powiedziała ci żebyś się mnie pozbył? – zgadywałem: – Nie ma mowy, wiem że wcale tak nie myśli, próbuje mnie chronić.

– Nic takiego mi nie mówiła.

Czyli o niczym nie wie? Może poradzi mi coś sensownego?

– Nakrzyczała na mnie, podczas podróży, jak poszedłeś do Turnii… – zacząłem opowiadać. Nie byłem idealny, kto jest? Straciłem zbyt wiele osób by ogarnąć to wszystko na spokojnie, wiem że muszę popracować nad sobą i staram się, ale normalnie odchodzę już chyba od zmysłów widząc co zrobiła jej własna matka, jak inni ją traktują, jak cierpi…


[Kometa]


Z każdą chwilą jest coraz łatwiej patrzeć na nią, nadal ciężko, ale łatwiej. Chyba się przyzwyczajam, to właściwie chyba jedyne co możemy zrobić. Teraz zrobić. Przyzwyczaić się. 

– Tam – szepnęłam, wskazując jej na całe drzewa motyli, obsiadły je zasłaniając kompletnie liście, obserwowałyśmy je ukryte za innymi drzewami: – Nigdy czegoś takiego nie widziałam, albo nie pamiętam. Wiesz co przychodzi mi do głowy?

Nie odpowiedziała, ale chociaż obserwowała motyle. Nie wiem co czuła, nie dało się niczego odczytać z jej pyska, ale jej postawione ucho świadczyło raczej o tym że jest nimi chociaż odrobinę zainteresowana. 

– Wbiec w nie. To będzie dopiero niesamowite widowisko jak wszystkie wzbiją się na raz do lotu. To co, biegniemy?

– Ja nie mogę… – Zbliżyła ogon do tego mocno wystającego oka.

– Zasłonimy czymś oko.

– Ono jest zbyt delikatne… I luźne – dodała ciszej.

– O-och… To zamiast tego zobaczymy je z bliska, osłonię cię skrzydłami w razie gdyby zaczęły latać. – Wyszłyśmy powoli bez gwałtownych ruchów do motyli: – To znaczy że nie możesz biec?

– Nie powinnam, przy każdym gwałtowniejszym ruchu ryzykuje że wypadnie. Nie chcę o tym rozmawiać.

– Spójrz, wspinają się na siebie.

Gałęzie się poruszyły niedaleko nas. Sierść na grzbiecie mi się podniosła, jak Rosita nie może, a już na pewno nie powinna biec, to muszę… Uff, to tylko Ivette. Zrzuciła przede mną mnóstwo kamieni. Ułożyła parę z nich w krąg. Przysunęła resztę do mnie.

– Nie rozumiem… To raczej zbyt trudne zgadnąć i czy w ogóle... Wiem! 

Ivette zmrużyła oczy, znam tą minę. To co mi pokazała musiało być oczywiste, ale…

– Powinnyśmy wymyślić własny język kamienny! Jestem pewna że w trójkę będzie o wiele łatwiej. – Spojrzałam na siostrę z zachęcającym uśmiechem.

– Chciałabym się już położyć – mruknęła.

– Czemu nie? Możemy myśleć na leżąco. 

– Chcę się przespać, pójdę już.

– Chodźmy razem.

– Poradzę sobie.

– Na pewno?

– Tak… – Powlekła się sama powrotną drogą. Iść za nią? Nie ucieknie, prawda? Wyglądała na tak strasznie smutną, myślałam że uda mi się zarazić ją dobrym humorem. 



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz