[Linnir]
– Proszę byś coś zjadła – nalegałam. Jedzenie leżało obok niej, nietknięte przez cały dzień, niczego też nie wypiła. Zwinęła się tylko w ciaśniejszy kłębek, a końcówka jej ogona drgała: – Martwię się o ciebie, Mozzran.
– Nie powinnam tak źle się czuć, bo wy zasłużyliście sobie! – krzyknęła na mnie: – Szarpałaś mnie… – Odsunęła się.
– Przepraszam, powinnam lepiej zapanować nad sobą, ale za mocno mnie przestraszyłaś.
Spojrzała na mnie zaskoczona. Myślę że nikt nigdy jej za nic nie przepraszał.
– Dlaczego to zrobiłaś? – zapytałam: – Kettui ci kazała?
Przecierała łzy, pociągając nosem.
– Mozzran.
Wzdrygnęła się, jej białka stały się widoczne, gdy odwracała ode mnie głowę..
– Kettui cię biła? Karała cię w okrutny sposób, prawda? – Dotknęłam delikatnie jej boku, znów się wzdrygnęła. Ukryła głowę w przednich nogach, a potem ją odsłoniła, rozglądając się.
– Będę cię chroniła. – Położyłam się ostrożnie obok niej, sama przysunęła się do mnie. Sięgnęła do mojego ucha, odruchowo chciałam zabrać głowę, spodziewając się ataku z jej strony.
– Chciałam… – szepnęła, a potem oparła o moją grzywę głowę, osuwając się na ziemię.
– Nie bój się, nie pozwolę jej cię skrzywdzić.
– Jak długo będę to nosiła? – Odsunęła się, zakrywając sobie oczy ogonem.
– To zależy od ciebie.
– To nie ściągaj mi tego wcale.
– Mozzran.
– Naprawdę. – Spojrzała mi w oczy. Myślałam że mówiła z ironią, ale teraz zabrzmiało to jak prośba. Poleżała z zwieszoną głową, zamyślona. Tymczasem księżyc już dawno zaszedł, a słońce powoli wspinało się po przejrzystym niebie.
– Nie masz szans z Kettui – stwierdziła Mozzran.
– Ale Blakie ma.
Mozzran popatrzyła mi w oczy przerażona, a potem spuściła wzrok na moją ranę.
– Nic mi nie jest, rana się zagoi.
– Boję się…
– Nie jesteś sama. Blakie zapewni nam bezpieczeństwo, nie skrzywdziła by mnie, więc i ciebie. Nie musisz od niej uciekać, ani Cruziny. Teraz Kettui nie dałaby rady złapać jej w ten sam…
– Nie boję się jej, tylko… – urwała.
– Kettui?
– Ciebie.
– Oparzyłaś Burzę, a ja nie jestem ze skały, też mam emocje. Bałam się że ją zabijesz w jednej chwili. Kettui ci kazała?
Pokręciła głową, położyła ją na ziemi, wzdychając cicho. Milczałam. Nie widziałam w tym sensu by tak po prostu zaatakowała Burze. Mozzran spojrzała na mnie znów z odsłoniętymi białkami.
– Pokażesz mi? – Sięgnęłam po obręcz blokującą jej magię. Poderwała się, odskoczyła: – Mozzran, nie bój się, ściągnę ci…
– Nie rób tego! – Wymierzyła w moją stronę róg, cała się spinając.
– Z własnej woli oparzyłaś Burzę?
Spuściła głowę.
– Dlaczego?
– Jesteś okropna.
– Wiem że jednorożce nie potrafią pokazywać fałszywych wspomnień. – Podniosłam się ostrożnie, by jej nie przestraszyć: – Mozzran. nawet jeśli się okaże że zrobiłaś to celowo nie skrzywdzę cię, nie przestałam próbować ci pomóc.
– Dlaczego…?
– By twoje życie stało się lepsze, chcę uwolnić cię od Kettui.
Popatrzyła mi w oczy, a jej własne zaczęły się na nowo szklić.
– Jeśli będziesz szanować osoby wokół ciebie, one też będą. Kettui skrzywdziła też nas, Eepli. Irutt… Wiem że ci ciężko się jej sprzeciwić, ale musisz zrozumieć że jeśli jej nie pozwolisz nie będzie miała nad tobą władzy. Blakie zniszczyła kryształy, także te zielone, Kettui nigdy nie będzie cię nimi kontrolowała. Cokolwiek ci mówiła wszystko było kłamstwem. Masz jeszcze szansę się zmienić. Tak jak kiedyś twoja druga…
– Irutt…?
– Chodź, opowiem ci. – Położyłam się, a ona ułożyła się kawałek dalej, trzymając ogon blisko siebie. Uroniłam parę łez wspominając o Irutt, głos chwilami mi się załamywał, opowiadałam jej o zemście Irutt na zaklętych, jej przeżyciach za każdym razem jak kogoś skrzywdziła i o tym jak w końcu z tego zrezygnowała, jak się zmieniła.
– Wcale nie była zła, mszcząc się – powiedziała Mozzran.
– Nienawiść do niczego nie prowadzi, w końcu sama to zrozumiała… A ty nie masz powodu by nas nienawidzić. Najlepiej gdy sama nas poznasz, zapominając o tym co mówiła Kettui.
Patrzyła na mnie, jakby była gotowa słuchać.
– Mozzran, proszę, spróbuj mi zaufać.
– Ale nie mogę… – Spuściła wzrok, dotykając ogonem własnych chrap.
– Kettui się z tobą kontaktowała? Dlatego nie chcesz zdjąć obręczy? Ona żyje? – zapytałam.
Mozzran spuściła wzrok, dostrzegłam na jej pysku wyraz przygnębienia.
– Mozzran, Kettui z tobą rozmawia, gdy nic nie blokuje twojego rogu?
Pokręciła nisko trzymaną głową, patrząc na mnie przestraszona, cofając się: – Naprawdę chcesz bym zastąpiła ci Irutt. – Otoczyła się ogonem, wpadając na drzewo za sobą.
Zamrugałam zaskoczona: – Nie. Jej nikt nie zastąpi. Dlaczego tak pomyślałaś?
– Bo dotykasz mnie w ten sposób…
– Wcale cię teraz nie dotykam.
– Ale wcześniej…
– W jaki sposób? – Odsunęłam się.
– W ten…
Spróbowałam przypomnieć sobie wszystkie sytuacje w których ją dotykałam, nigdy nie wykraczało to poza normy.
– To normalny dotyk, Mozzran. Tak dotykałaby cię twoja mama… Irutt, gdyby Kettui jej nie kontrolowała. Cieszyłaby się że jesteś, przytulała, głaskała… – Uroniłam parę łez, Irutt nie mogła nawet jej poznać: – Są różne rodzaje relacji, nie tylko ta romantyczna. Jeśli mówisz o sytuacjach kiedy cię łapałam, robiłam to by cię powstrzymać, albo zaprowadzić na uboczę. Nie mogę stać i patrzeć jak krzywdzisz kogoś, albo siebie, muszę w jakiś sposób zareagować.
– Już dwa razy nazwałaś mnie Irutt. Ciągle mnie do niej porównujesz, chcesz żebym była jak ona.
– Pomyliłam się, przepraszam, Mozzran. Jeśli nie chcesz nie będę cię w ogóle dotykała. Jedynie w sytuacjach bez wyjścia. Nie chcę żebyś była jak Irutt, chcę jedynie żebyś była dobrą osobą, wolną od manipulacji Kettui, sobą.
– Nie wiem…
– Widziałaś Blakie i Arneba. Przejdziemy się do najbliższego stada, zobaczysz jak żyją inne rodziny. Jak to powinno wyglądać. Zgoda? Nie każdy dotyk jest czymś złym.
– Próbujesz… być moją mamą?
– Jeśli chcesz, mogę nią być.
– Nawet jeśli… – Objęła się ogonem, jak Irutt: – Cię poparzyłam?
Widzę w niej podobieństwa do jej rodziców, to normalne. Nie znaczy to że nie jest odrębną osobą. Jeśli inaczej ją postrzegałam do tej pory, robiłam to nieświadomie, będę teraz bardziej zwracać na to uwagę.
– Poparzyłaś Burzę, nie mnie. Mam nadzieję że kolejnym razem zrobisz to tylko w obronie siebie lub kogoś. Dobrze?
Nie odpowiedziała.
– Mozzran, naprawdę nie musisz robić tego co chce Kettui.
– Nie nienawidzisz mnie?
– Za co? Za to co Kettui zrobiła Irutt? To nie twoja wina. Jedną osobą której nienawidzę jest Kettui.
Mozzran popatrzyła na swój ogon, owinięty o jej nogi. Poruszała nerwowo końcówką. Zbliżyła się na drżących nogach, spojrzała na mnie dopiero jak oparła racice o moją klatkę piersiową, czułam jak drży, przełknęła ślinę.
– Co się stało? – zapytałam.
Dotknęła moich warg swoimi wargami.
– Mozzran! – natychmiast się odsunęłam, gdybym ją odepchnęłam, a byłam bliska to zrobić, upadłaby niebezpiecznie na grzbiet: – Co ty robisz? – niemal krzyknęłam, odchodząc od niej kawałek, cała roztrzęsiona.
Trzymała nisko głowę, obserwując każdy mój ruch. Przetarła swój pysk ogonem, jeszcze bardziej się trzęsąc. Jakby się do tego zmusiła.
– Kettui kazała ci mnie uwieść?
Mała pokręciła głową: – Chciałam tylko… Sprawdzić… Nie gniewaj się – wydukała: – To… To nie było na serio…
Popłynęły mi łzy po policzkach: – Wmówiła ci że spróbuje cię wykorzystać…? Ciągle bałaś się że cię skrzywdzę?
Mała przytaknęła, roniąc łzy: – Nie chcę z tobą być w ten sposób…
– Nigdy bym ci tego nie zrobiła. Myślę o tobie jak o córce, nie partnerce. Nikt nie ma prawa ci tego robić. Kettui cię skrzywdziła w ten sposób?
– Jak o córce? – spytała samej siebie, zaraz odpowiadając na moje pytanie: – Nie, nikt mnie nie wykorzystał w ten sposób, jeszcze.
– Nigdy na to nie pozwolę, Mozzran. Będę cię chroniła i opiekowała się tobą jak do tej pory.
Mozzran złapała się ogonem za brzuch: – Wolę zjeść co sama znajdę…
Wzięłam głębszy oddech. Nie było mi teraz łatwo zmienić temat.
– Dobrze. Pójdę z tobą, dam ci tyle przestrzeni ile potrzebujesz, proszę, nie bój się mówić jeśli jest ci z czymś źle, naprawdę chcę ci tylko pomóc.
– Mogę zjeść gdziekolwiek chcę?
– Tak, Mozzran.
Ruszyła już przed siebie, nisko trzymając głowę, poszłam za nią, mając nadzieję że dałam jej wystarczająco dużo przestrzeni by czuła się komfortowo.
– Byłoby ci raźniej gdyby ktoś poszedł z nami zobaczyć inne stada? – zapytałam, gdy w końcu zaczęła coś niechętnie skubać.
– Musimy?
– Nie. Tylko jeśli chcesz. – Sięgnęłam po kęs trawy, zastanawiając się dłuższą chwilę jak odpowiednio sformułować słowa, by nie zrozumiała ich opacznie: – Chciałabym żebyś się przede mną otworzyła, albo kimkolwiek z nas. Jak będziesz gotowa zawsze cię wysłucham. Ale nie wolno ci krzywdzić innych osób.
– Wiem… – Przetarła oczy ogonem.
– Jak się czujesz? – zapytałam.
– Na razie jest dobrze…
~*~
[-]
Księżyc świecił tak jasno, na gwieździstym, przejrzystym niebie że nikomu nie chciało się spać. Dorośli jedli soczystą, wilgotną od rosy trawę i rozmawiali ze sobą, a Mozzran próbowała wyłapać jak najwięcej informacji, ale nie potrafiła się skupić kiedy Arneb dyskutował razem z nimi śmiejąc się i żartując z taką łatwością, jak gdyby naprawdę uważał ich za rodzinę.
Leżała samotnie, poprawiając co chwilę ułożenie nóg i ogona, starając się kontrolować swój własny niespokojny oddech. Jej grzbiet oblewał zimny pot. Jak tylko Arneb spojrzał w jej kierunku, skinęła mu głową by przyszedł, zakręcając końcówkę ogona.
Po chwili Arneb położył się blisko Mozzran, szturchając ją przy tym swoim bokiem.
– Chcesz się pobawić? – zapytał głośno, podekscytowanym głosem.
– Współpracujmy, Tirre – szepnęła Mozzran, patrząc mu w oczy.
– Pff… Nie lubię się dzielić.
– Jesteś niesprawiedliwy, mama cię nie ukarze jak mnie. Przecież nie dostanę żadnej nagrody, uciekłam, pamiętasz?
– Chcę własną kłykę, nie ma mowy bym odpuścił. A ty jak już uciekłaś raz to możesz znowu. Powodzenia. – Zebrał się już do wstania. Mozzran zatrzymała go ogonem z zwiniętą końcówką w ciasną kulkę, dotykając nią jego grzbietu.
– Proszę. Zrobię co będziesz chciał, może uda nam się samemu złapać twoją kłykę jak mama ci nie zaliczy tej nagrody?
– Dobra, zastanowię się. – Zaczekał chwilę, po czym dodał: – Odpowiedź brzmi nie. – Strącił jej ogon i wstał..
– Powiem wszystko Blakie.
– Ale ty serio myślisz że ją lubię? Jedyną osobą którą lubię jestem ja sam. Jestem najlepszy. – Odszedł do Blakie, przytulić się, a ona jak zawsze objęła go skrzydłami. Czy naprawdę nie była niczego świadoma?
Eepli wróciła z Cruziną i Burzą, trzymała się boku Cruziny, która oddzielała ją od Burzy, naciągając przykrywający ją materiał bardziej na głowę. Przyniosły coś słodko pachnącego co wyglądało jak zabarwiona czymś woda, z pływającym w niej miąższem. Mozzran nie zamierzała tego próbować.
– Słuchajcie – zawołała Burza: – Eepli wymyśliła coś rewelacyjnego do picia.
– To był tylko przypadek – przyznała Eepli.
“Nie dałaś jej spokojnie się najeść…” dodała Cruzina, cofając uszy.
– Nie bądź taka skromna – Burza popatrzyła na Eepli z uznaniem: – Chciałabym mieć taką siostrę jak ty, wymyśliłabyś mi tyle różnych przysmaków. I nie tylko.
– Kiedy ja…
– Poznajcie krew owoców. – Burza postawiła przed każdym po pojemniku z nowym piciem.
– To po prostu sok – powiedziała Celeste: – Od zawsze był w owocach, nie widzę sensu oddzielania go od nich.
– Mmm, mi smakuje – Arneb pierwszy popił. Mozzran objęła się ogonem.
– Mi też, kocham go – dodała Burza, wypiła pół porcji, brudząc sobie cały pysk, nawet policzki.
– Niezły – stwierdziła Blakie: – Choć wolę jednak owoce w całości.
– A gdybym pomieszała smaki? – pomyślała na głos Eepli.
– Genialne, chodźmy tak zrobić. – Burza dotknęła jej skrzydłem.
– Moge iść z wami? – zapytała Mozzran już wstając.
– Ja też! – Arneb już przy nich był.
– To jednak nie chcę… – Mozzran spojrzała na Linnir, która popiła odrobinę soku, rozmawiając o czymś przyciszonym głosem z Haalvią. Brakowało tylko Ivette.
Kiedy Arneb poszedł z Burzą i Eepli, Mozzran podeszła do Linnir: – Mogę iść coś zjeść? Będę niedaleko. Nie musisz chodzić za mną.
– W polu widzenia? – Linnir przeniosła wzrok z Komety na nią.
– Jasne. – Mozzran szybkim krokiem zbliżyła się do krzewów, zjadając kilka liści. Zerkała na Linnir – tylko ona ją teraz pilnowała – czekając na moment aż ta choćby na chwilę odwróci wzrok. Cruzina włączyła się do ich rozmowy odwracając jej uwagę. Mozzran zebrała ogonem parę trujących jagód. Arneb sam przyniósł swój sok, wypity już do połowy. Mozzran obserwowała go, jak siedzi nad nim i go pilnuje, popijając co chwilę, choć pewnie już dawno nie chciało mu się pić.
– Blakie… – Mozzran ułożyła się bliżej nich, ukrywając w ogonie jagody: – Czy ty ufasz Arnebowi?
– Dlaczego nie?
– Naprawdę uważasz go za syna? Jest obcy.
– Hej! – zaprotestował Arneb: – Jestem najlepszym synem jakiego można mieć, prawda mamo? – Popatrzył z nadzieją na Blakie.
Był gotów nawet przejść przemianę w konia, dla swojej zachcianki – pomyślała Mozzran.
– Nie wiem czy najlepszym, ale lubię cię – Blakie przygarnęła go do siebie, na moment odciągając od soku.
– Za to ja nie mam wątpliwości że jesteś najlepsza. – Wtulił się między jej głowę, a skrzydło. Blakie objęła go, na chwilę przysłoniła ich skrzydłami.
Mozzran wcisnęła niepostrzeżenie sok z trujących jagód do jego soku. Resztkę jagód wciąż chowała w ogonie, ocierając go o ziemię, by nic więcej z niego nie skapnęło. Lekko się trzęsła, a jej mocno bijące serce tylko jeszcze przyspieszyło.
– A mi też ufasz? – zapytała.
– Ufam wam, inaczej nie opowiadałabym tyle o sobie, mam nadzieje że wy ufacie też mi. – Wyciągnęła skrzydło do Mozzran.
– Próbowałaś mnie zabić… – Cofnęła się.
– Przepraszam.
– Przestaniesz zadręczać moją mamę? – Arneb stanął dziarsko przy Blakie.
– Gdybyś znalazła się w takiej sytuacji próbowałabyś znowu?
– Bardzo bym chciała powiedzieć ci że nie zrobiłabym tego, ale… Zrobiłabym. Też zrobiłabym wszystko byście wy, jako moja rodzina to przetrwaliście, nie wyobrażam sobie życia bez najbliższych.
– Ale ja i Arneb bylibyśmy raczej pierwsi z tej twojej rodziny do zagłady? Prawda?
– Wolałabym was chronić niż gładzić.
– Ale to prawda?
– Jestem raczej ostatni do zagłady – odpowiedział Arneb: – Nie rób z mojej mamy potwora.
– Nie potrafię ci na to odpowiedzieć – stwierdziła Blakie: – Gdybym musiała, wybrałabym kogoś kogo nie znam.
– Mamo, musisz koniecznie posmakować mojego soku. – Arneb podsunął jej go. Mozzran cofnęła uszy, złapała się za tylną nogę. Tirre nigdy się nie dzielił.
– Sam go zrobiłeś? – Blakie podała z powrotem sok Arnebowi.
– Trochę z pomocą Eepli, ale w większości to ja dobierałem składniki – Arneb napił się paru łyków.
– Daj posmakować – Przyłączyła się Burza. Arneb zasłonił swój sok sobą: – No nie bądź taki.
– No dobra, jeden łyczek.
– Też z chęcią.. Wezmę łyczek, obiecuje, tylko jeden, naprawdę jestem ciekawa. – Przyszła też Haalvia. Mozzran otworzyła pysk, ale ostatecznie nie powiedziała ani słowa.
– Ej, ale nie wypijcie mi całego, Eepli nie zrobi takiego zbyt szybko, połowa składników się skończyła. – Arneb wcisnął się między nie.
– Naprawdę to będzie łyk… Taki nie za mały, ale też nie za duży, taki w sam raz. Zostanie ci jeszcze mnóstwo soku… Burza ty chyba wypiłaś już trzy łyki.
– Nie, serio?
– Serio. – Kometa zabrała jej sok. Burza trąciła ją zaczepnie skrzydłem. Mozzran przełknęła ślinę. Rzuciła nerwowe spojrzenie na Linnir, kiedy ta też dołączyła do reszty. Pobiegła do niej, omal na nią nie wpadając.
– Mozzran…?
Stanęła jej na drodzę: – Czy… Mogłybyśmy gdzieś pójść? Z Cruziną i Eepli?
– Chcesz iść z Eepli?
– Chciałabym porzeźbić.
Eepli już podeszła do Mozzran. Linnir zawołała Cruzine pasącą się razem z Celeste.
“Chodź z nami, może ci się spodoba? Już wcześniej miałam cię zaprosić.” – Cruzina zwróciła się do Celeste i po chwili obie dołączyły.
[Linnir]
Noc dobiegała końca, Celeste, Cruzina i Eepli zostały jeszcze porzeźbić z Mozzran. Wróciłam odprowadzić Kometę do Ivette. Zastałam ją z Burzą. Arneb usnął w skrzydłach Blakie, która obserwowała okolicę tak jak obiecywała.
– Nie za bardzo by mi to posmakowało… – skrzywiła się Kometa.
– Skąd wiesz skoro nigdy tego nie smakowałaś? – zapytała Burza, rzeźbiąc jednym szponem u skrzydła w korze drzewa.
– Jakoś nie wyobrażam sobie jeść coś… Coś co wcześniej żyło – Kometa sięgnęła po garść trawy: – To jest prawdziwe jedzenie. – Zaczęła ją przeżuwać.
– Ja osobiście za nią nie przepadam.
– Ale ty… Masz chyba w sobie trochę z mrocznego konia?
– Z każdego stworzenia, jak to feniks.
– Więc może ci smakować… To o czym wspomniałaś.
– Co ty? Boisz się mówić ptaki, ryby? – Burza szturchnęła ją skrzydłem.
– Lepiej nie przyznawaj się do tego, wiesz, są tu źrebaki i jestem pewna że żadne z nich nie żywi się… Wiesz czym. I ja też nie zjem tego. Nigdy. – Zastrzygła uszami zbliżając je do szyi.
– Haalvia… – przerwałam im.
– Już czas? – Kometa obróciła się do mnie.
– Możesz spać tutaj.
– Nie, nie. Ivette mnie potrzebuje… Znaczy, minęła już cała noc?
– Niestety.
– To chodźmy! – Kometa ruszyła przodem, dołączyłam do jej boku, stuknęła o siebie metalowymi częściami nóg, wyciągnęłam głowę by ją złapać, poparzona noga mi się ugięła. Kometa sama zdołała odzyskać równowagę.
– Kulejesz – zauważyła.
– Najważniejsze że oparzenie się goi.
– Ale boli, prawda? Bo wątpię byś wzięła coś na ból.
– Muszę być przytomna.
– Jak już wspominamy o bólu to strasznie rozbolał mnie brzuch, jak tylko Burza wspomniała o zjadaniu… Ptaków... – Otrzepała się: – Aż przypomniała mi się ta cała historia z byciem mrocznym koniem…
– Masz to już za sobą. Co z twoim brzuchem? – Dotknęłam go pyskiem, wydawał się normalny. Gdy spojrzałam w jej oczy w nich też nie dostrzegłam niczego niepokojącego.
– Jestem pewna że to ze stresu, w końcu prowadzę dwa życia… Poza tym zaniedbuje Ivette, a obiecałam…
– Nie musisz tego robić.
– Ale ona nie ma nikogo… Oprócz Celeste i mnie. Chciałabym ci coś więcej powiedzieć o stadzie mamy, ale natychmiast zapominam, zupełnie jakby to był sen, ale jestem pewna że nim nie jest… A może? – Spojrzała na niebo: – Chodźmy. – Przyspieszyła kroku.
Ivette westchnęła na jej widok. Kometa zatrzymała się obok niej, uśmiechnęła się, cofając uszy, wzdrygnęła gdy Ivette oparła głowę o jej grzbiet.
– Wybacz, odruch…
Ivette mruknęła coś do niej.
– Jestem pewna że niedługo przestaniesz odbywać karę. Obiecaj mi że nigdy więcej nie… – Opadła na nią, Ivette podtrzymała ją skrzydłem, a kiedy osunęła się jej na ziemię, wcisnęła chrapy w jej szyję. Jęknęła.
Zauważyłam że brzuch Komety się nie unosi. Serce mi załomotało.
– Odsuń się – Oparłam kopyta na boku Komety. Ivette na mnie warknęła, ale zabrała głowę. Zaczęłam uciskać klatkę piersiową Komety, od boku, patrząc na jej chrapy, nie poruszały się. Przyłożyłam do niej ucho, jej serce nie biło.
Ivette wzbiła się momentalnie do lotu.
– Leć po Blakie! – zawołałam, sapiąc z wysiłku, wróciłam do uciskania jej klatki piersiowej. Mijały minuty, Kometa nie chciała oddychać.
[Ivette]
Wylądowałam przed Blakie, trzymała w świecących skrzydłach Arneba, trącając go pyskiem. Podniosła na mnie wzrok, jej oczy zalewały się łzami.
– Lepiej by Kometa rzeczywiście żyła w swoim ciele daleko stąd, bo inaczej ten źrebak będzie twoim najmniejszym zmartwieniem. – Przycisnęłam uszy do szyi: – Haalvia umiera.
Blakie wtuliła w niego głowę, zakrywając się skrzydłami.
– Rusz się! – Wbiłam kły w jej skrzydło, wrzasnęłam z bólu, oparzyła mnie. Rana zniknęła tak szybko jak się pojawiła: – Nie słyszysz co mówię?!
– Nic się już nie da zrobić… Wypili truciznę.
– Nawet nie sprawdzisz co z nią?!
Zapłonęła momentalnie, odskoczyłam używając skrzydeł by znaleźć się z dala od jej płomieni: – Ona już nie żyje…
– Jak śmiesz?! – Ryknęłam zawodząco. Przyleciałam z powrotem na miejsce. Linnir zwróciła jedynie uszy w moją stronę, choć strasznie już sapała, a z jej chrap leciała ciurkiem krew, nie przestawała uciskać klatki piersiowej Komety. Wtuliłam pysk w Haalvie, zaciskając szczęki. Czy miała urojenia czy naprawdę żyje gdzieś z matką, w swoim ciele? I jaką mam gwarancję że przeżyje w tym drugim ciele?
Jedyne co mogłam zrobić to przekazać jej tą śmieszną ilość zgromadzonej w sobie mocy, po połknięciu paru kropel krwi Blakie. Spróbowałam i poczułam tą energię która odchodzi, było jej więcej niż się spodziewałam, tylko skąd? Od tych przemienionych zaklętych w ryby, których zjadłam? To nawet miałoby jakiś sens. Nie pojawiło się żadne światło, ani płomienie czy coś takiego, nie stało się nic. Linnir opadła z sił obok niej.
Temperatura Komety spadała, a ciało robiło się sztywne. Wrzasnęłam, uderzyłam bokiem o drzewo, na tyle jeszcze młode że je przechyliłam, zdzierając sobie skórę. Wzbiłam się do lotu, przecinając skrzydłami powietrze. Muszę znaleźć Kometę, prawdziwą, a nie utkniętą w obcym ciele, zresztą już martwym. Nie zniosę dłużej tej rzeczywistości jeśli naprawdę umarła. Chyba wszystkich wtedy pozabijam jak nie będę mogła zacząć nowego cyklu.
[Linnir]
Pokuśtykałam do Burzy, zauważając ją w drodzę do Blakie. Zwijała się z bólu na ziemi, co chwilę obracała się na brzuch, dysząc.
“Blakie, Burza nadal żyje, przyleć tu.” Przewróciłam ją na bok, lepiej by nie uciskała brzucha. Przebrała niemrawo racicami.
– Okropnie się czuje… – wymamrotała: – Jak… nigdy…
– Zatrułaś się.
– Zagłada mnie otruła, wiedziałam, znów dręczy Blakie.
– Nie, to nie ona. Postaraj się leżeć spokojnie, na boku.
“Blakie” zawołałam ją myślami “Blakie, słyszysz mnie?”. Powiedziała mi wcześniej że Komecie, jako Haalvi nie da rady pomóc, tak jak nie mogła pomóc Arnebowi, prosiłam ją by przybyła i mimo wszystko spróbowała, ale tego nie zrobiła, a teraz w ogóle nie dawała znaku życia. Serce mi podskoczyło, ona również piła ten sok. Pobiegłam, utykając coraz mocniej na nogę, ale nie zważałam na to, musiałam dostać się do Blakie jak najszybciej. Nie mogłam po prostu skoczyć, bo gdybym złamała sobie nogę nigdzie bym już nie dotarła.
Zostawiła Arneba w bujnej trawie, trąciłam go, jeszcze ciepłego, choć już dawno martwego. Blakie musiała go niedawno puścić.
“Blakie!” zawołałam w myślach, a potem na głos: – Blakie!
“Znów coś złego się stało…? Co ona…?” Cruzina zjawiła się wraz z Celeste, Eepli i Mozzran, jej wzrok padł na Arneba, cała się zatrzęsła i rozpłakała, upadając na ziemię. Celeste spojrzała mi ze spokojem w oczy, jakby szukała w nich odpowiedzi. Mozzran chowała się za Eepli.
– Sok był trujący, musimy znaleźć Blakie, Burza jeszcze żyje. – Ruszyłam już.
– Co z mamą? – spytała Celeste, gdy je minęłam.
– Odleciała! Musimy znaleźć Blakie! – Pobiegłam.
[Cruzina]
Złapałam Celeste za przednią nogę, zalewając się łzami.
“Proszę zostań ze mną… Już nie wiadomo komu ufać.”
– Muszę pomóc szukać Blakie – odpowiedziała Celeste.
– Sok nie mógł być trujący, nie użyliśmy niczego trującego – odezwała się Eepli, głosem przepełnionym szokiem. Przycisnęła do siebie Mozzran ogonem, chyba nawet tego nie zauważając. Jej uszy drgnęły, widziałam wyraźne ich poruszenie przez materiał. Zniknęła pod ziemią wraz z Mozzran. Została po niej tylko płachta. Może zapomniała jej z tego wszystkiego.
[Linnir]
– Blakie! – Wpadłam na polanę. Za drzewami dostrzegłam ruch. Wybiłam się do skoku, ale gryfia łapa i tak mnie dosięgnęła posyłając na ziemię z impetem. Przygwoździła mnie. Kaszlnęłam krwią.
– Irutt… – wydusiłam.
Blakie wylądowała niedaleko, gryf momentalnie uderzył ją ogonem, wywrócił na grzbiet.
– Jakaś ty naiwna – zakpił, jego głos dudnił, stał się jeszcze bardziej ogłuszający gdy parsknął okrutnym śmiechem: – Po feniksie nie spodziewałam się takiej głupoty.
Blakie wiła się i odpychała głową i skrzydłami, próbując znaleźć się z powrotem na brzuchu.
– Powiedziałaś im wszystko co chciałam wiedzieć, nawet nie musieli się starać. Oddawaj swoją moc.
Zakasłałam, łapa gryfa napierała na moje żebra, nie mogłam złapać tchu. Powinnam być czujniejsza, zauważyć jej atak kilka sekund wcześniej…
Gryf wysunął szpony zaledwie do połowy, kłapnął dziobem, jego łapa drgnęła, gdy próbował wysunąć je bardziej. Jeden z nie do końca wysuniętych szponów ciął mój grzbiet, otworzyłam pysk, powstrzymując się od krzyku.
– Nie żartuje.
– Nie zrobisz tego, zabiłabym cię – powiedziała Blakie, próbując dosięgnąć skrzydłem najbliższego drzewa.
– Irutt byś zabiła? Już nic dla ciebie nie znaczy? A co na to Linnir, czy by ci wybaczyła?
– Nie dajesz mi wyboru.
– Z tej pozycji będzie to trudne, nie uważasz? Nie martw się, nie chcę zabić Linnirki, tylko sobie pocierpi, tym bardziej im dłużej będziesz zwlekała.
Blakie szarpnęła się gwałtowniej, uderzając przy tym głową o ziemię, ale zdołała przechylić się na bok, a potem odepchnąć skrzydłem i dostać się w końcu na brzuch. Nagle Eepli wynurzyła się z podłoża, bez płachty, dotknęła gryfa, ściskając jego dwa palce z całej siły ogonem, sprawiła że wszystko teraz mogło przez niego przeniknąć. Poderwałam się, znalazłam się wewnątrz jego łapy.
– Wiedziałam. – Gryf zmienił się w Eepli, przytulił się do niej, wbijając w nią róg.
– Nie! – krzyknęłam, ugodziła ją w klatkę piersiową, Eepli złapała się za nią zaskoczona, gdy jej sobowtór odskoczył dudniąc kopytami i racicami. Ogon Eepli momentalnie poczerwieniał od krwi. Irutt wciąż jako Eepli, kontrolowana przez Kettui, pochwyciła mnie ogonem. Zniknęła ze mną pod ziemią, zanim Blakie dotknęła ją skrzydłami.
– Naprawdę brakuje ci nóg. – Wyłoniła się za nią: – Ile jeszcze osób mam zranić? A może oślepić Linnir? – Zbliżyła ostrze do moich oczu, podduszając mnie, z siłą Eepli nie mogłam wygrać, pomimo prób.
– Irutt… Walcz z nią… – wydusiłam: – Potrafisz.
– Zaczniemy od jednego oka.
– Nie! Dam ci moce. – Blakie zdążyła się odwrócić, przysunęła się bliżej, uniosła skrzydła.
– Blakie…
– Umieść je tutaj. – Irutt przeturlała do niej pusty pomarańczowy kryształ, odsuwając się ze mną: – Chce widzieć wyraźnie jak słabniesz.
– Blakie nie…
Przytrzymała ogonem mój pysk.
“Blakie, to będzie koniec, rozumiesz?” Przemówiłam do niej myślami.
“Nie mogę…”
“Nie ważne co się ze mną stanie, musisz jej odmówić.”
Eepli popchnęła Irutt z boku, ta zaparła się kończynami. Eepli chwyciła mnie ogonem, obejmując nim też ogon Irutt. Ich rogi się zderzyły. Uszy Eepli zwrócone do tyłu drgnęły. Irutt położyła swoje.
– Przestań ze mną walczyć! Zawsze sprawiasz problemy. Zmusiłaś mnie do przemiany w takie ohydztwo jak ty. Puszczaj mnie! – Jej róg świecił, ale Eepli nadal mogła ją i mnie trzymać, używały tej samej magii. Szarpały się ze sobą. Eepli spoglądała co chwilę na mnie z łzami w oczach. Jej krew kapała na ziemię, tworząc małe, szkarłatne kałuże.
– Zdradzasz mnie? Swoją matkę? Co z ciebie za córka? Puść! Puść mnie! Mozzran, rusz się!
Mozzran? Zauważyłam ją niedaleko, patrzyła na nas bezradnie, jej oczy się zaszkliły. Zwiesiła głowę.
Blakie pochwyciła nas już płonącymi skrzydłami. Kettui poprzez Irutt krzyknęła ze złości. Zasnęłam wraz z nią i Eepli. Blakie po chwili mnie i Eepli obudziła, Irutt leżała między nami nieprzytomna już w swojej postaci. Blakie przyciskała skrzydło do wciąż krwawiącej rany Eepli. Jej krew była wszędzie.
– Eepli… – Poderwałam się. Leżała osowiała.
– Przebiła jej serce – powiedziała Blakie: – Ma jeszcze drugie. To ranne też jeszcze próbuje bić.
– Linnir… – wymamrotała Eepli: – Nie chciałam… Nikogo otruć, nie wiedziałam… – Poruszyła ogonem, ledwie dotykając moich nóg.
– Oszczędzaj siły, to nie twoja wina – powiedziałam, czując własną krew w pysku i chrapach.
– To nie byłaś ty, ktoś dodał do tej mieszanki sok z trujących jagód… Może… Arneb, z braku wiedzy…? Powinnam już w smaku poczuć że coś jest nie tak. – Blakie spojrzała na mnie, z łzami w oczach: – Wybacz, ciociu… Nie byłam w stanie ci odpowiedzieć, ani… Znieść jego śmierci, nie jestem tak silna jak ty.
– Widziałam co… Arneb dodaje… – Eepli zamknęła już jedną z par oczu, drugie przymykając prawie całkowicie.
– Spokojnie – Wtuliłam pysk w jej bok, patrząc w oczy Blakie: – Blakie…
– Nie potrafię… – odpowiedziała nim zdążyłam powiedzieć resztę, po policzkach spłynęły jej łzy: – Nie mam tyle mocy by zasklepić jej ranę… Mogę ją stopić, ale nie wiem czy to bezpieczne.
⬅ Poprzedni rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz