piątek, 8 sierpnia 2025

:: Życie ::

[Linnir]


– Irutt? – Śniłam o ciągnących się w nieskończoność równinnych terenach, całych zasypanych gładką taflą sypkiego śniegu. W zasięgu wzroku nie widziałam żadnych śladów. Przemieszczałam się naprzód: – Irutt! – Wypatrując ją w śniegu, tak jak wcześniej była zanurzona w tej czarnej wodzie, tak miałam nadzieję zobaczyć ją gdzieś tutaj, zasypaną w piaszczystej bieli. 

Daleko, blisko horyzontu przemieszczało się stado niebieskich koni. Pobiegłam w przeciwnym kierunku. Błąkałam się, nawołując ją, ale nigdy nie znajdując. Obudziłam się, otwierając oczy.

– Ciociu, nie śpisz już? – zapytała Blakie, spoglądając na mnie, wyglądała jakby sama też niewiele spała, choć to nieprawda. Często widywałam ją załamaną do tego stopnia że przesypiała całe dnie.

– A ty? Nie jesteś zmęczona? – Wstałam: – Wszystko dobrze?

– Zasnęłaś rano, a ono nadal się nie skończyło…

– Nie martw się o mnie, Blakie. – Objęłam ją głową.

– Mogłabym czuwać, przez cały czas, jeśli inni mi zaufają. Nikt nie musiałby zaniedbywać snu, zwłaszcza ty, ciociu.

– Musisz spać.

– Tak naprawdę nie potrzebuje snu, jedynie wtedy gdy zużyje zbyt wiele mocy, głównie robiłam to by nie czuć bólu…

– Coś cię boli?

– Fizycznie nie. Mogę ci pomagać? Nie wszyscy mnie akceptują, ale jestem w stanie na przykład coś przynieść, zrobić, czuwać przez cały czas. Mogę polecieć i w porę wyeliminować zagrożenie, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Co to znaczy wyeliminować?

– Przestraszyć. W końcu mogę cofać rany które ja sama zadaje. Mogę to dla was robić? 

– Co się stało z Irutt?

– Nie wiem, ciociu… Nie wiem kogo… Pochłonęłam. Obiecuję ci. – Oparła skrzydło na moim grzbiecie: – Że nikogo nie skrzywdzę, dopóki moje, albo wasze życie nie będzie zagrożone.


~*~


Znalazłam jaskinie w środku lasu, pół godziny drogi od miejsca gdzie przebywała reszta, tam dopiero Eepli czuła się na tyle komfortowo by odkryć swój ranny policzek. Zwykle szłyśmy tam pieszo.

– Ścigamy się? – zaproponowałam. Już trzymała mnie za ogon.

– Jestem za wolna…

– Nie, jeśli użyjesz swojej mocy. Dobrze ci zrobi trochę zabawy. – Widziałam jak materiał porusza się  przy każdym oddechu zbliżając się do jej chrap.

– Będziesz daleko…

– Nadal w pobliżu twojego wzroku. – Oparłam pysk o jej bok, licząc że widzi cokolwiek przez materiał.

– Przez okrycie słabo widać…

– Dobrze, chodźmy. – Chciałabym mieć więcej czasu, ale nie mogę zostawić Cruzinie na tak długo Mozzran, zwłaszcza że nawet dla niej mała nie miała litości. Poszłyśmy w stronę lasu, przez rozległe pola, pełne trawy. 

– Ivette do nas wróci? Lubię ją.

– To zależy od niej, jeśli chcesz możesz ją odwiedzić.

– Chyba mnie już nie lubi… – Spuściła głowę: – Ostatnim razem mnie przepędziła.

– Kiedy był ostatni raz?

– W nocy, chciałam pospać razem z nią i Haalvią, nie spodobało jej się to…

– Ale nic nie próbowała ci zrobić? 

– Przecież nie może… 

– Eepli, próbowała?

– Nie chcę byś źle o niej myślała, przecież wie że mnie nie skrzywdzi, nie atakuje znienacka jak mama – Zwróciła ku mnie głowę, zdawało mi się że patrzy mi w oczy, materiał poruszył się tam gdzie miała uszy: – Linnir… – urwała.

– Tak?

– Czy poszukałabyś ze mną przyjaciół których upuściłam? 

– Jakich przyjaciół?

– Wyrzeźbiłam ich, ale kiedy wszystko się rozpadało… Kazali mi ich porzucić, trzymałam ich w sobie.

– Trzymasz w ciele rzeczy? Czy to dla ciebie bezpieczne?

– Tylko tak mogłam ich schować przed mamą… 

– Ale dobrze się czujesz? Nic cię przez to nie boli?

Milczała, dopiero po chwili zaprzeczyła, jakby wahała się czy powiedzieć mi prawdę. 

– Eepli… Nikt ci już nic nie odbierze, nawet Mozzran, przypilnuje ją.

Złapała się za brzuch ogonem, puszczając przy tym mnie. Odgięłam jedną z gałęzi, zauważając że za chwilę zahaczy o nią materiałem okrywającym jej ciało, puszczając ją przodem. Obejrzała się, zatrzymując, dołączyłam do jej boku.

– Nie zostawię cię samej – powiedziałam.

Objęła mnie ogonem, zakrywając włosami mój grzbiet, promienie słońca przestały go nadmiernie ogrzewać, ogon Eepli był chłodny. 

– Poszłabyś ze mną po materiały?

– Zobaczymy twoją ranę i wtedy pójdziemy. – Jeśli się czymś zajmie poczuje się lepiej, nie miałam serca jej odmawiać. Zwłaszcza że ostatecznie nie odpowiedziałam na jej pierwszą propozycję, nie chciałam aż tak bardzo oddalać się od domu. 

Weszłyśmy do środka, Eepli się położyła, żebym mogła dosięgnąć do jej rany.

– Linnir, naprawdę uważasz że nie jestem ohydna?

– Oczywiście że nie. 

– Obiecasz że nie uciekniesz?

– Już trochę cię widziałam i w pełni akceptuje.

Zdjęła z wahaniem materiał ze swojej głowy, spuściła od razu wzrok. Miała długą srebrzystą sierść, porastającą nawet jej grzbiet nosa i wargi. Pomiędzy większą szczęką i żuchwą znajdowała się mniejsza szczęka, a spód pyska stanowiła tej samej wielkości żuchwa. Mniejsza żuchwa tkwiła w uśmiechu i wystawał z niej język, kąciki górnej Eepli trzymała nisko. Zakryła swój pysk ogonem.

– Wszystko w porządku, Eepli. – Przyjrzałam się jej ranie, opuchlizna całkiem zeszła. 

Eepli popatrzyła na mnie wszystkimi czterema oczami, szklącymi się od łez, uszy z poszarpanymi końcówkami trzymając nisko. 

– Dobrze się goi, masz tak gęstą sierść że blizna po tej ranie nie powinna być widoczna. 

– Linnir… Nadal mnie lubisz?

– Tak. I cieszę się że się odważyłaś. – Popatrzyłam w jej oczy, uśmiechając się lekko, by poczuła się trochę bardziej komfortowo.

– Ja… Mam sparaliżowane dolne wargi…

– Nic nie szkodzi.

– Mama… – urwała.

– Uszkodziła ci uszy?

Wcisnęła je w grzywę, jakby próbowała je ukryć.

– Nie. Nie ona.

– Był jeszcze ktoś?

– Mama nie chciała żebym bawiła się z kłykami… Kazała rozszarpać moje uszy Uszatce, ona nie chciała tego zrobić, ale mama ją zmusiła. Dla mojego dobra, nie wiedziałam wtedy co potrafię.

– Nie każe się źrebiąt uszkadzając im uszy, wątpię by Kettui kiedykolwiek myślała o twoim dobru.

– Mówiłam podwójnym głosem, ale mama mi pomogła… 

– Sparaliżowała ci tą żuchwę i język? – zapytałam ostrożnie, z myślą o Eepli, powstrzymując się przed położeniem uszu, choć poczułam złość. Kettui była jedyną osobą na świecie której w pełni nienawidziłam i której chyba nigdy nie przestanę nienawidzić.

Eepli milczała, założyła znów materiał na głowę, reszty ciała nawet nie odkryła.

– Eepli? Zrobiła to?

– Chciała mi pomóc…

– Nieprawda, po prostu cię okaleczyła. 

– Chciała żebym zawsze się uśmiechała i od tej pory brzmie lepiej, dzięki temu że moja druga krtań jest nieaktywna, to przecież nic złego.

– Eepli, nie jesteś już sama. Musisz zrozumieć że Kettui jest zła, że nigdy jej na tobie nie zależało, ona tylko cię krzywdziła i nadal by to robiła. Nie próbowała ci pomóc, po prostu przeszkadzał jej twój podwójny głos, dlatego to zrobiła.

– Mamie zależy na mnie, okazuje to inaczej dlatego że jestem ohydna.

– Eepli, prosze, nie myśl tak o sobie. Kettui się myli, we wszystkim. Wiem że ci ciężko o niej zapomnieć, ale musisz się od niej uwolnić.

– Przecież mama… Blakie ją zabiła, prawda? – Pociągnęła chrapami.

Mam taką nadzieje. Dla Eepli byłoby tak lepiej, mimo że cierpi z tego powodu, to i tak lepsze niż gdyby miała wrócić do Kettui.

Oparłam o nią głowę, przytuliła mnie do siebie, tym razem głową. 

– Fuj! Co ty robisz ohydztwo? Chcesz ją obślinić, a potem będzie mnie dotykać? – Mozzran zjawiła się w wejściu. Eepli się ode mnie odsunęła.

– Dlaczego nie jesteś z Cruziną? – spytałam nerwowo.

– Kiepska z niej opiekunka, uciekłam jej. Długo cię nie było, przeklęta, ty przynajmniej jesteś konkretna, nie trzęsiesz się, ani nie jąkasz.

– Mozzran, nie chcę byś kiedykolwiek jeszcze mówiła tak o Eepli, rozumiesz? – Położyłam uszy, dając jej znać że to ostrzeżenie, mierzyła w moje oczy: – Nie będę cię zmuszała byś ją przepraszała, bo jeśli nie chcesz tego zrobić z własnej woli to twoje przeprosiny nie będą nic warte, ale nie wolno ci jej tak więcej traktować. 

– Bo co mi zrobisz?

– Dostaniesz karę.

– Uderzysz mnie? – Cofnęła uszy.

– Oczywiście że nie, są inne sposoby by kogoś ukarać. – Podeszłam do niej, zwróciła róg w moją stronę.

– Zwiążesz jak tą czarną kłykę? – Ogon trzymała blisko brzucha.

– Nie. 

– Więc co? 

– Co się stało? Dlaczego przyszłaś? – Położyłam się, po to by nie musiała dłużej zadzierać głowy by móc na mnie spojrzeć.

– Nic. Nudzi mi się. I wymyśliłam jak pomóc… Temu czemuś – Rozluźniła się, układając ogon, naturalnie za swoimi tylnymi nogami.

– Mozzran, ona ma na imię Eepli.

– Jak odetnie się jej dodatkowe nogi to będzie wyglądać nieco normalniej, potem wystarczyło by...

– Mozzran.

– Chcę pomóc, o co się gniewasz? – Cofnęła się zaskoczona, jednej z racic nie odstawiając jeszcze na ziemię. 

– Linnir, może to dobry pomysł? – odezwała się Eepli.

– Nie, nikt więcej nie będzie cię okaleczał… 

– Nie chcesz by wyglądała normalnie? – przerwała mi Mozzran: – Może sprawia ci to przyjemność? Ktoś wygląda gorzej od ciebie, możesz się łatwo dowartościować, dziwolągu.

Zabrałam ją na zewnątrz.

– Puść mnie! – Szarpnęła się rozpaczliwie, błyskając białkami: – Lin, przepraszam. Przepraszam! – krzyknęła, puściłam ją, zwinęła się w kłębek, patrząc na mnie ze łzami w oczach, cała się trzęsła.

– Dlaczego to robisz? – zapytałam.

– Przepraszam…

– Mozzran, nie skrzywdzę cię, próbuje ci pomóc – wiele razy już jej to powtarzałam. 

Eepli objęła mnie ogonem: – Nie szkodzi… To nawet miłe że mogę ci w ten sposób pomóc.

– Eepli, nie o to chodzi, nie próbuje się dowartościowywać czyimś kosztem. Chcę żebyś była szczęśliwa, wiem że chciałabyś wyglądać jak każdy jednorożec, gdyby to było możliwe pomogłabym ci to osiągnąć, ale pomysł Mozzran jest zbyt niebezpieczny, jesteś większa od nas, myślę że potrzebujesz też tych dodatkowych nóg by mogły udźwignąć twój ciężar, zauważyłam że opierasz go na wszystkich nogach.

Uniosła jedną parę nóg ukrywając ją pod płachtą. Resztę przykrywając ogonem.

– Przeklęta próbuje powiedzieć że nie da się ciebie naprawić – powiedziała Mozzran.

– Mozzran, przestań – ostrzegłam ją.

– Ja dałabym radę… – dodała: – Nie widzisz? – Popatrzyła na Eepli: – Jacy wszyscy są fałszywi? Chciałam pomóc, a zobacz jak Linnir mnie potraktowała.

Czy ona robi to specjalnie?

– Możesz pomóc Eepli, jeśli się zgodzi, pozbieramy razem materiały – powiedziałam. Nazwała mnie Linnir? 

– Materiały? Czyli co? – Mozzran uniosła głowę, patrząc na mnie niepewnie.

– Różne rośliny, trochę ziemi, też są jej różne rodzaje i może uda się znaleźć jeszcze coś ciekawego – odpowiedziała Eepli.

– Po co?

– Chciałabym coś zbudować.

– Niby co? – Mozzran ułożyła się wygodniej. Nie mogłam uwierzyć że rozmawia z Eepli w normalny sposób. Że użyła mojego prawdziwego imienia.

– Jeszcze nie wiem, to zawsze jest niespodzianka.

– To robiłaś żeby się nie nudzić?

– Tak. Poza tym rzeźbiłam, albo odwrotnie, lepiłam nowych przyjaciół.

– Pokażesz mi ich?

Eepli się zawahała, sama zaczęłam podejrzewać że Mozzran chce jej je po prostu zniszczyć lub się z niej naśmiewać.

– Obiecasz ich nie skrzywdzić?

– Jasne.

Eepli wyjęła z siebie jedną małą rzeźbę przedstawiającą konia, kładąc ją przed Mozzran, ale jednocześnie trzymając ją nadal ogonem.

– To tak je schowałaś. Dasz mi jedną?

– To moi przyjaciele, mogę cię nauczyć jak takiego zrobić, ale nie oddam moich.

– Nie robisz ich magią? 

– Nie.

– Mogę go dotknąć? – Mozzran wyciągnęła ogon: – Zaraz ci go oddam.

– Linnir? – Eepli odwróciła do mnie głowę.

– Decyzja należy do ciebie – powiedziałam.

– Nie chcę by mu się coś stało…

– Mozzran, będziesz ostrożna? – zwróciłam się do małej.

– Przecież już obiecałam. – Trzymała ogon blisko rzeźby, w każdej chwili gotowa by ją złapać. Eepli zabrała z kamiennego konia swój ogon. Mozzran złapała go gwałtownie, kładąc go sobie między przednimi racicami.

– Jaki malutki, nie możliwe że go wyrzeźbiłaś – Przyglądała się figurce, wąchając ją.

– Mogę ci pokazać.

– Dasz mi się pobawić? – zapytała żywszym głosem Mozzran.

– Dlaczego chcesz się nimi bawić?  – zapytała Eepli.

– Nie uszkodzę ich, tylko pożycze, dasz mi? 

– Nie mogę…

– Powinnaś być mi wdzięczna że okazuje takie zainteresowanie zajęciami mutanta.

– Mozzran, mówiłam coś na ten temat – przypomniałam jej. 

– Mutant to neutralne słowo.

– Nie w tym kontekście, dla mnie zresztą zawsze brzmi negatywnie. Uszanuj decyzje Eepli, nie musi się z tobą nimi dzielić.

– Ale nie zniszczę ich jak ma… 

Serce mi podskoczyło. Ciągle temu zaprzeczałam.

– Kettui. Jak Kettui – Mozzran szybko się poprawiła, jej źrenice były zwężone, a ruchy nerwowe, unikała mojego wzroku.

Mozzran może uważać Kettui za przybraną matkę, nie urodziła jej, więc dlaczego gdy patrzę na Mozzran widzę w niej podobieństwa do Kettui i… 

– Kettui cię urodziła? – zapytałam półgłosem. 

– Nie.

– Mozzran.

– Uznaje ją za matkę, dobra? – rzuciła nerwowo: – Jest lepsza od ciebie.

– Jesteś córką Kettui i Irutt? – zapytałam z coraz mocniej bijącym sercem. Nie, Kettui nie mogła jej tego zrobić.

– Nie jestem.

– Nie kłam mi – niemal krzyknęłam.

Mała rzuciła się do ucieczki, złapałam ją, krzyknęła, kopiąc mnie racicami i wykręcając się, przytrzymałam ją przy ziemi by nic sobie nie zrobiła. Do oczu napłynęły jej łzy.

– Zostaw mnie! Pomocy! – Szamotała się.

– Nic złego się nie dzieje, nic ci nie grozi. 

– Wypuść mnie!

– Już dobrze, nie ważne kim są twoi rodzice. Przepraszam, Mozzran, nie chciałam cię wystraszyć. – Powoli ją puściłam. Zwinęła się w kłębek, patrząc na mnie zalęknionymi oczami, roniła łzy, biła ogonem o ziemie. 

Eepli postawiła przed nią miniaturowego jednorożca z gliny.

– Przypomina mamę? – zapytała.

Mozzran pokiwała głową. Przysunęła do siebie rzeźbę, wtulając w nią głowę, choć przymknęła oczy, ciągle patrzyła na mnie. Trzęsła się. 

– Mogę… – Eepli zamilkła na dłuższą chwilę, w końcu dodając: – Mogę ci ją dać, jeśli obiecasz że będziesz o nią dbała… 

Położyłam się przy małej. Rzuciła rzeźbą w drzewo, rozbijając ją na kawałki. Eepli podbiegła do nich, zgarniając je ogonem i przyciskając do siebie, ukryła je pod własną głową. Mozzran zapłakała..

– Co się stało? – zapytałam. Przeczuwając że nie zrobiła tego ze zwykłej złośliwości: – Kettui ci coś zrobiła? Groziła ci?

Mała wtuliła się we mnie, kładąc mi swoje przednie racice i głowę na grzbiecie, objęłam ją delikatnie, zerkając na Eepli, leżała przy pozostałości rzeźby, z zwieszoną nad nią głową, cicho łkając.

– Eepli… – Gdybym mogła być w dwóch miejscach na raz. 

Mozzran się położyła odsuwając ode mnie, przecierała łzy ogonem: – Dostanę karę?

– Nie, tylko powiedz mi dlaczego rozbiłaś tą figurkę?

– Już wolę karę.

– Kettui zabroniła ci mówić?

Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Nie pozwolę żeby cię skrzywdziła.

Mała pokręciła głową, znów się odsuwając.

– Chcę ci pomóc. 

– Wyrzuciła mnie! – krzyknęła, zalewając się łzami. 

Przysunęłam ją z powrotem do siebie.

– Nie dotykaj mnie, dziwolągu! – Wyszarpała się, pobiegła, zatrzymując się za Eepli. Eepli zniknęła z rozbitą figurką pod ziemią, wynurzając się za mną.

– Możemy już wracać do reszty? – zapytała: – Proszę, boję się iść sama.

– Dobrze, Eepli. – Podniosłam się. Mozzran dołączyła do nas, trzymając się na dystans. Eepli zatrzymała się na chwilę, zgarniając ogonem mały kopiec, odłożyła do niego kawałki rzeźby.

– Nie była żywa – powiedziałam: – O wiele cenniejsze są żywe osoby.

Eepli obejrzała się na Mozzran. Mała spuściła wzrok.

– Pokażesz nam jak rzeźbić? – zaproponowałam Eepli. 


~*~


Nie miałam talentu do rzeźb, też wpływał na to brak rogu i ogona, mogłam używać kopyt, ale one nigdy nie będą tak precyzyjne. 

Mozzran szło nieco lepiej, zrobiła kilka względnie przypominających jednorożce rzeźb, cała brudząc się od miękkiej gliny. Eepli skupiała się na jednej rzeźbie, dopracowując szczegóły, była w rozmiarze Mozzran i wyglądała o wiele lepiej niż wszystkie poprzednie małe rzeźby.

Mozzran przysunęła do Eepli jedną ze swoich figurek, patrząc w bok. 

– To dla mnie? – zapyta Eepli. 

– A dla kogo?  – Mozzran wróciła do lepienia kolejnej rzeźby, skupiajac wzrok na grudce gliny: – Zwykle dotrzymuje słowa i… Normalnie nie zniszczyłabym tamtej rzeźby.

– Dziękuję. – Eepli położyła figurkę na własnym grzbiecie, trochę się w nim zatopiła, wraz z okrywającym Eepli materiałem.

– Ale to nie znaczy że cię akceptuje. Nadal jesteś… – urwała, rzucając mi nerwowe spojrzenie. 

“Linnir! Mozzran mi…” Przybiegła Cruzina, umilkła zauważając małą.

– Nic się nie stało – powiedziałam.

“Zaskoczyła mnie, wszędzie jej szukałam...”

– Źrebaki są trudne do upilnowania, powinnam zająć się nią sama, jestem ci wdzięczna że mi pomagasz. Spróbuj, Eepli pokaże ci jak. – Przysunęłam do niej niedokończoną przez siebie rzeźbę, niczego nie przypominającą.

“Może Celeste też chciałaby spróbować?”

– Co ty na to Eepli? – zapytałam, Celeste nie szukała z nią kontaktu, może wspólne zajęcie sprawi że lepiej się poznają?

– Blakie też zaprosimy? – zaproponowała Mozzran.

“Blakie? Dlaczego akurat ją?” Cruzina przycisnęła ogon do swojej klatki piersiowej, cofając uszy.

– Chętnie nauczę wszystkich – odpowiedziała Eepli.

– Nie chcę by Blakie poczuła się odtrącona, jeśli Eepli to nie przeszkadza mogłybyśmy ją zaprosić, wraz z resztą. Nie musisz nawet na nią patrzeć – powiedziałam.

– I Ivette – dodała Eepli.

“Linnir one…”

– Będę je pilnowała.

“Ale Ivette to nie jest dobry pomysł.”

– Przez ostatnie dni tylko ciągle leży w jednym miejscu, myślę że żałuje tego co zrobiła, poza tym dotąd raczej była po naszej stronie, jeśli ja jestem w stanie dać jej szansę, może ty też powinnaś?

“Skrzywdziła Celeste… Ma teraz być z nami, jakby nic się nie stało? Albo Blakie? Blakie ją sprowokowała, słyszałaś co mówiła, Blakie ją w to zmieniła, ona nie jest taka jak ci się wydaje… I jeszcze ta sytuacja z Kometą, wynikła przez Blakie… Boję się jej. Nie wiem co z nami planuje zrobić. Pochłonęła Keire i tylko ona wtedy z nią była, nawet jeśli Keira tego chciała, czy to nie pod wpływem Blakie?”

– Blakie…

“Nie dziwi cię to że zawsze robiła wszystko byśmy były po jej stronie, żebyśmy… Nie miały żadnych podejrzeń…” Cruzina się zatrzęsła: “Będę jej kolejną ofiarą, zobaczysz… Dlatego że ona chce Celeste, a ja stoje jej na drodzę.”

– Nic ci nie zrobi. Gdyby chciała nie traktowałaby nas jak rodziny.

“Kettui… Ona wcale nie chce być sama, a mimo to wiesz jaka jest, z Blakie może być to samo, próbuje mieć kogoś przy sobie, bo każdy tego potrzebuje, a jednocześnie…”

– Nie porównuj jej do Kettui. – Położyłam uszy: – Nigdy nią nie będzie.

“Gdybyś odtrąciła Blakie… Chyba już nic by jej nie powstrzymywało, może jeszcze Celeste.”

– Cruzina, przestań.

“Dlaczego tego nie widzisz?”

– Nic by się nie stało gdyby Kettui jej nie porwała.

“A jeśli… Dała się porwać? Musiała mieć wymówkę.”


[Burza]


Odpoczywałam sobie nad przepaścią, młócąc przednimi racicami powietrze, przede mną, nisko w dole, rozciągały się góry popiołu, więc upadek tam nawet by nie bolał.

– Gotowe – oznajmiła Tana.

Obejrzałam się. Przygotowała prawdziwą ucztę. Do takiego jedzenia byłam przyzwyczajona. Złapała nawet sobie kilka ryb.

– Hm… Na co mam ochotę? – Popatrzyłam po smakowicie pachnących roślinach, owocach, korzeniach i małych jajkach: – Może posmakowałabym trochę twoich przysmaków?

Tana połknęła już jedną z ryb. 

– Feniksy łączą w sobie różne stworzenia, mama ma coś z mrocznego konia, musiałam to odziedziczyć, pomimo braku kłów. – Uśmiechnęłam się szeroko pokazując jej mało groźne zęby. 

– Szczerze nie przepadam za rybami, ale jedzenie ich przy tobie nie sprawi ci aż takiej przykrości gdybym upolowała coś innego.

– Zabijasz na przykład ptaki? Mogłabyś łatwo je zwabić.

– Tak właśnie robię… Ale nie muszę się nimi żywić, jeśli sprawiam ci tym przykrość.

– Spróbowałabym ptaka, ale najpierw – Przesunęłam do siebie racicą jedną z ryb, ciągle mi się wyślizgiwała. Jaka oślizgła. Mama nigdy nie pozwoliłabym mi jej wziąć do pyska. Też przez chwilę się wzbraniałam: – Teraz kły by się przydały. – Zapach był jednak niczego sobie, więc się poczęstowałam.

Tana przyglądała się mi całkowicie zmieszana, widziałam po jej oczach.

– Nie uwierzysz jaka jest dobra! Masz ich więcej?

– Złapie ci parę ptaków.

– Śmiało. 


~*~


Leżałam na grzbiecie, okryta znalezionym przez Tanę materiałem, zaczęło mocno wiać. Byłam tak pełna że nie miałam sił się ruszyć. Tana leżała obok mnie.

– Nigdy nie wiem kiedy skończyć jeść. – Ziewnęłam, obracając się na bok.

– Czy twoja mama na pewno wróci? – zapytała Tana.

– Oczywiście.

– I będzie wiedziała gdzie nas znaleźć? 

– Oczywiście. – Obejrzałam się na nią: – Jesteśmy blisko miejsca gdzie Zagłada zaczęła wszystko pochłaniać. Mama właśnie wszystko naprawia, przekazałam jej wiadomość gdzie jesteśmy i wspomniałam o tym mrocznym feniksie. Niedługo stawimy mu czoło. – Położyłam głowę, zasypiając, niedługo zrobi się jeszcze zimniej. Zwłaszcza przez ten mokry śnieg.

– Poszukajmy jaskini – przebudziła mnie, już zasypiałam.

– Na razie mi tu dobrze – mruknęłam: – Teraz śpię, Tana.


~*~


Przeciągnęłam się, budząc się w samo południe. Tana postawiła przede mną wodę. Daleko za nią dostrzegłam sylwetkę mamy, szła do nas. Mówiłam że wróci.

– Mamo! Tu jesteśmy! – Pobiegłam ku niej. Jeszcze się w pełni nie zregenerowała. Pół jej głowy było światłem, tak jak skrzydło, tylna prawa noga i przednia lewa. Minęła mnie.

– Burza, dzieje się coś złego, musimy uciekać. – Tana osłoniła mnie głową, mijało nas więcej osób, z zbudowanymi ze światła częściami ciała. Pegazy, hybrydy, jednorożce, kłyki. Ich oczy, oczy mamy były kulami światła. Zostawiali za sobą świecące ślady.

– Nie martw się, mama prowadzi ich do swojej gwiazdy. Idę jej pomóc, zostań tu gdzie jesteś bezpieczna. – Chciałam ruszyć za mamą. Tana nie puściła mnie: – Tana? Przestań się wygłupiać, to poważna sprawa. – Próbowałam się wymknąć, była o wiele silniejsza niż kiedyś.

– Twoja mama nie jest feniksem.

– Jest, jak możesz w nią wątpić? I jeszcze we mnie! – Uderzyłam ją skrzydłem w głowę, oczywiście nie na serio.

– Nie okłamałabym najlepszej przyjaciółki. Nie wiedziałam jak ci to powiedzieć, ale twoja mama udawała przez całe życie… 

– Tana! – mój krzyk zdziałał cuda, bo trochę poluźniła uścisk. Wyrwałam się, wreszcie: – Mama jest feniksem. Chodź ze mną to się przekonasz. Ale trzymaj się z tyłu, nie chcę by coś ci się stało. – Ruszyłam za innymi, przez pokrywającą się drobinkami światła trawę. Tana trąciła mnie w bok.

– Lećmy. – Uniosła się na tylnych nogach, rozkładając te przednie, będące jednocześnie skrzydłami.

– Zapowiada się na długi marsz, nie chcę mi się rozkładać skrzydeł. Najwyżej jak nogi zaczną mnie boleć. To opowiadaj, jak ci było u innych przyjaciół?

Tana wolała obserwować obcych za którymi podążałyśmy, przybywało ich coraz więcej, po paru krokach zostałyśmy otoczone.

– Mam złe przeczucia. Ty jesteś tylko półfeniksem, wszystko może się wymknąć spod kontroli.

– Dzięki za wspieranie mnie, naprawdę.

– Powinnyśmy ostrzec resztę.

– Ale dla… – Urwałam, jeden z obcych mnie otarł: – Uważaj. – Posypały się z niego cząsteczki światła wprost na moje skrzydło, jak świecące ziarenka piasku. Machnęłam skrzydłem, nie dały się strzepnąć. Łączyły się ze sobą.

– To… Blakie ich kontroluje – odezwała się Tana.

– Mówie ci że mama… – Wymachiwałam skrzydłem jak szalona, a to coś nadal nie chciało spaść. Zajmowało coraz większą powierzchnię skrzydła.

Tanie aż sierść stanęła dęba. Złapała mnie za grzywę zmuszając do wzniesienia się i jeszcze pociągnęła za sobą. Moje racice też świeciły, zupełnie jak trawa. Próbowałam to z siebie strząsnąć. 

– Chyba nie chcesz ostrzegać Zagładę? Wiem że nie lubisz mojej mamy, racja, często jest denerwująca, przyznaje, ale bez przesady, puść mnie! Nikogo nie możemy ostrzegać!


[Celeste]


Gdybym zdobyła się na odwagę i skoczyła, nie rozpościerając skrzydeł, zacząłby się nowy cykl. Blakie wylądowała z tyłu, wiedziałam po jej głuchym łoskocie, gdy w trakcie lądowania uderzała sobą lekko o ziemię. Położyła skrzydło na moim boku.

– Po co przyleciałaś? – zapytałam, patrząc przed siebie na spory, samotny klif, taka wysokość by wystarczyła żeby zginąć od upadku.

– Przeprosić… – zaczęła łamliwym głosem: – Za to wszystko… I za to że nie pozwolę ci tego zrobić.

– Możesz uciec i wrócić gdy już zacznie się nowy cykl? – zapytałam, odwróciłam się do niej, uwalniając się od jej dotyku.

– Tak, to się nie zmieniło… – Spuściła wzrok, skrzydła leżały obok niej, a z oczu wypływały łzy: – Ale ty znikniesz na zawsze. – Popatrzyła za siebie kątem oka, cofając uszy.

– I tak nie byłam… Nie czułam się nigdy przydatna, przynajmniej mama będzie mnie ciepło wspominać. Jestem gotowa i chcę to zrobić, tobie nic złego się stanie, a mama wreszcie odżyje.

– Dla Feniksa twoje życie jest jak ułamek sekundy, Ivette może zaczekać, przecież się starzejesz, jak wszyscy.

– Ale mama…

– Zakochałam się w tobie. – Popatrzyła mi w oczy, dotykając skrzydłem rozcięcia na policzku.

– Czyli jesteś taka jak mama, chcesz bym żyła dla ciebie – powiedziałam bez emocji.

– To prawda że nie chcę cię stracić… – Uroniła kolejne łzy. 

Cofnęłam się: – Nie chcę twojej mocy, nie chcę dłużej… Żyć. Pragnę poświęcić się dla mamy. 

– Wystarczy mi chociaż twoja przyjaźń, albo że po prostu jesteś… Cruzina też cię kocha, może do niej czujesz coś więcej? Nie chcę cię do niczego zmuszać, ale nie przeżyje tego… 

– Myślę że przeżyjesz, nie jesteś ze mną w żaden sposób połączona. – Cruzina mnie kocha? Myślałam że się przyjaźnimy.

– Blakie! – Z oddali dobiegł czyjś krzyk: – Blakie! – Pełen przerażenia. Tana zjawiła się na szczycie jednego ze wzgórz, nikt nie miał mnie tu znaleźć. Na jej grzbiecie coś się świeciło. Blakie przesunęła się w jej stronę, spojrzała na mnie.

– Mogę liczyć że nic sobie nie zrobisz? – zapytała. Moja odpowiedź nie nadeszła, za to Tana zdążyła do nas dobiec, ściągnęła z siebie pegaza, cały składał się z białego światła.

– Blakie, błagam, pomóż jej!

– Spróbuje… – Blakie złapała ją skrzydłami, kimkolwiek była. Prawdopodobnie to Burza, ona była ważna dla Tany. Kły Tany też już świeciły i jej grzbiet oblał się światłem.

“Nie dotykaj jej” powiedziała Blakie w mojej głowie. 

Zrobiłam krok w stronę Tany.

“Nie zaczniesz w ten sposób nowego cyklu, tylko staniesz się częścią mojej energii.”

Blakie zacisnęła oczy, momentalnie płonąc. Burza znalazła się w jej ogniu.

– Czy ona z tego wyjdzie? – zapytała Tana.

Blakie wyglądała na zbyt skupioną by odpowiedzieć. Powoli gasła, z jej skrzydeł sypał się popiół, sapała z wysiłku. Burza leżała na ziemi nieprzytomna.

– Nie dotykaj… jej… – wydusiła Blakie.

– Dlaczego jesteś zmęczona? – zapytała Tana, popatrzyła po sobie, teraz jej ciało zmieniało się w światło. 

– Nie jestem w stanie się odrodzić… Dlatego nie mogłam odrodzić też reszty, próbowałam to cofnąć… Za chwilę spróbuje ci też pomóc…

– W waszym kierunku idzie mnóstwo, teraz to pewne, twoich ofiar.

Blakie popatrzyła na nią przerażona.

– Nie pochłonęłaś ich? – zapytałam.

– Pochłonęłam, ale nie na zawsze, bez odwrotu, tylko pożyczyłam ich energię, a potem próbowałam przywrócić ich do życia… 

– Dasz radę ich teraz pochłonąć? – dodała Tana.

– Nie wiem… Jak dużo ich jest?

– Mogliby stworzyć kilka stad. 

Noga Burzy znów pokrywała się światłem.

– Nie… – Blakie położyła na niej skrzydło, po raz kolejny aktywując swoje moce. Po chwili objęła płonącymi skrzydłami też Tanę: – Celeste, proszę, ostrzeż resztę… 


~*~


[-]


Blakie odsłoniła na chwilę Burzę i Tane, a jej płonące skrzydła zamigotały, niemal gasnąc, sytuacja się nie poprawiała, światło wracało, dalej wspinając się po ich ciałach.

– Pochłoń mnie, zyskasz więcej mocy i będziesz mogła jej pomóc – prosiła Tana: – To moja najdroższa przyjaciółka.

– Nie mogę…

– A pomożesz nam obu? 

– Próbuje. – Blakie uniosła skrzydła, niebieski ogień już tylko w niewielkim stopniu się na nich tlił.

– Na moje nie dasz rady. 

Pochłonęła część z stojących za nią świetlistych, zamykając przy tym oczy i z trudem łapiąc oddech. Przepadli bez śladu.

– Co się z tobą dzieje?

– Mają mniej energii niż ja zużywam na ich pochłonięcie… Przepraszam. – Skrzydła Blakie opadły, całkiem gasnąc.

– Ja albo Burza, uratuj tą która ma większe szanse. – Tana trąciła ją pyskiem w skrzydło: – Zrób cokolwiek, daje ci wybór, Blakie. 

– Naprawdę mogę wybrać? – Popatrzyła na nią z łzami w oczach.

– Naprawdę. Ufam ci.


[Celeste]


Lecąc zobaczyłam ich – częściowo zbudowanych ze światła, częściowo z normalnych części ciała, gdzie przeszli tam nawet rośliny i drobne zwierzęta, wszystko co dotykało światło zmieniało się w nie. Potem to wszystko powoli gasło rozpływając się w powietrzu. Oprócz nich. Zmierzali ku Blakie.

“Celeste…” Cruzina zawołała mnie za pomocą rogu, udało jej się dostać na dużą skałę.

– Nic ci nie jest? – zapytałam: – Nie dotknęli cię?

“Przeszli obok… Widziałam na ich czele Zamieć, w tym samym stanie.”

– Gdzie reszta?

“Nie wiem, poszłam cię szukać, nigdzie cię nie było… Co się dzieje, Celeste? To Blakie? Kontroluje ich, prawda? Z-zabiera resztę świata…”

– Musi ich wzywać nieświadomie, albo ich do siebie przyciąga, co miało by sens, pochłonęła ich, a potem spróbowała z powrotem ożywić. 

“Tak to wyjaśniła? Nie ufaj jej… Musimy uciekać jak najdalej od niej.” 

– Cruzina! – zawołała Linnir: – Celeste! 

“Nie dotykaj światła, Linnir! Nikt nie może go dotknąć!” zawołała za pomocą magi Cruzina. Wzięłam ją już na swój grzbiet i poleciałyśmy w stronę głosu Linnir.

– Blakie już mnie ostrzegła, nic wam nie jest? – Linnir stała pośrodku pola z Eepli, która trzymała swój ogon owinięty wokół tułowia Linnir, pomiędzy nimi ukryła się Mozzran. Otaczające nas światło dogasało, pozostawiając po sobie pustą, czarną ziemię. 

– Nie – odpowiedziałam.

– Schrońcie się w bezpiecznym miejscu, niedługo do was dołącze. Eepli, możesz już puścić.

– Ale… Wolałabym dalej szukać z tobą – powiedziała Eepli: – Ivette i Haalvi… – Zwróciła ku mnie głowę.

– Poszukam z wami – powiedziałam, lądując przed nimi.

– Eepli. – Linnir spojrzała na nią, a jej ton zabrzmiał jak prośba.

– Proszę, nie chcę by coś ci się stało. 

– Nie wiem czy twoja moc wystarczy żeby wszystkich ochronić.

– Rozdzielimy się. – Poleciałam z Cruziną na grzbiecie, zanim Linnir zdążyła zaprotestować. Niebo zasłoniły pegazy, przylatywały całymi stadami, bez śladów światła na sobie. Zatrzymałam się w powietrzu pod nimi.

“D-dokąd lecicie?” zapytała ich Cruzina.

– Do Feniks, wskazała nam drogę.

“Niczego nie wskazała, to pułapka.”

– Jak to? Świetliści pokazują nam gdzie iść.

– Wśród nich są nasi bliscy, będziemy błagać by nam ich zwróciła – dodał inny pegaz.

“Zginiecie jeśli was dotkną. musicie… Musicie zawrócić” Cruzina trzęsła się, przemawianie zawsze ją stresowało. “Błaganie nic wam nie da, Feniks was nie posłucha, swoim przybyciem tylko bardziej ją rozgniewacie…”

– Skoro tak…

– Ale co z moimi źrebakami?

– A mój tata?

– Zgubiłem rodziców, może tam są?

– Konie też wyruszyły, pierwsze zauważyły ruch nad rozpadliną, mówią że wyszli z popiołu. Zostali z tyłu, byliśmy szybsi.

– Zawracajcie – to głos Blakie. Cruzina do mnie przywarła, obejmując ogonem mój tułów.

– Proszę, nie mdlej teraz – szepnęłam. 

Blakie rozjaśniła niebo swoim ogniem, miała ogromne skrzydła, a jej sylwetka gubiła się w płomieniach, jakby nie chciała by zauważyli że brakuje jej nóg. Pegazy zamilkły, skłaniając przed nią głowę.

– Feniks, wysłuchaj nas…

– Trzymajcie się od nich z daleka – przerwała im Blakie.

– Dlaczego im nie pomożesz?

– Uratuj ich, błagam! Oddam ci wszystko!

– Już za pó-późno… – głos jej się łamał. Pegazy wymieniły się zaskoczonymi spojrzeniami.

– Oszustka!

– Czekaj, spójrz na ten ogień, jest dokładnie taki sam… Zabrała ich.

– Przecież są tam, możemy ich odzyskać.

– Musi mieć w tym jakiś cel.

– To kara, wiedzialem by tego nie robić… Teraz nas ukarała…

– Ona jest zła! Zabije nas!

– Nie… – wtrąciła Blakie: – Nie chcę was skrzywdzić. 

– Czciliśmy cię, dlaczego nam to robisz? Co zrobiliśmy źle?

– Poprawimy się.

– Wybacz nam.

Jeden pegaz rzucił się na nią z krzykiem. Uderzył o nią, a potem zaczął spadać, sięgnęła po niego głową, ale nie zdążyła go złapać. Cruzina mnie szturchnęła i dopiero wtedy się ruszyłam, wiedząc że i tak nie zdążę nic zrobić.

– Możesz latać – powiedziała Blakie: – Leć. – Ruszyła za nim. Chyba był w szoku, miał zwężone źrenice i szeroko otwarte oczy, nie ruszał się w ogóle, przez całą drogę do ziemi. Blakie go złapała w skrzydła. Uderzyła z nim o ziemię, przeturlała się. Nic mu się nie stało, a jej ogień trochę przygasł. Wylądowały obok niego dwa pegazy i my.

– Ona… Ona nie ma nóg, to nie może być Feniks – wymamrotał.

– Niestety jest… – Przyleciała Burza, położyła uszy, wbijając w Blakie zapłakane oczy: – Przybyła nas zgładzić. To zła Feniks, uwięziła moją mamę, waszą Feniks. I Tanę, moją drogą przyjaciółkę, wręcz siostrę. Chcę wszystkim odebrać ciała i własną wolę.

– Blakie cię uratowała – powiedziałam – Ta Feniks. – Wskazałam na Blakie głową.

“Nie… Spójrz…” Cruzina wskazała drżącym ogonem na tylną racice Burzy, już świeciła. 

– Nie, mogę to jeszcze naprawić… – Blakie leżała na grzbiecie, zupełnie zgasła, szamotała się, w końcu zrozumiałam że nie może się obrócić. Przewróciłam ją na brzuch: – Odsuńcie się, nie dotykajcie jej. – Zaczęła przesuwać się skrzydłami w kierunku Burzy. 

– Mama walczyła dzielnie, jak widzicie, udało jej się ją połowicznie pochłonąć.

– Nie, Blakie była taka od początku, twoja matka nie jest feniksem – powiedziałam.

– To za mamę! – Burza się na nią rzuciła, Blakie złapała ją w już płonące skrzydła, przyciskając do siebie. Wypuściła ją, a Burza skoczyła za nią, już bez świecącej nogi. Była lekkiej budowy, najwyżej mogłaby mi coś zrobić szponami u skrzydeł. Doskoczyłam do niej, łapiąc ją za grzywę, zanim znów natarła na Blakie.

– Nie rób mi tak! – Burza się szarpnęła, patrząc na mnie zmieszana: – Jestem półboginią, nie możesz ze mną walczyć, próbuje was ratować.

– Przepraszam, nie dałam rady pomóc… Tanie. – Blakie wcisnęła głowę w swoją klatkę piersiową, prawie zasłaniała się skrzydłami.

– Dlaczego to zrobiłaś? – Chciały wiedzieć pegazy.

– Dlaczego odebrałaś nam bliskich?

– Dlaczego tak wyglądasz?

– Naprawdę jesteś Feniksem?

– Czym ty jesteś? 

– Zagładą. Jest Feniksem Zagłady, teraz widzę to wyraźnie – odpowiedziała Burza: – Chciała mnie zmylić fałszywymi wizjami! W porządku, poradzę sobie. – Spróbowała delikatnie odepchnąć mnie skrzydłem, jakby liczyła że sama zdecyduje ją puścić: – Właśnie się jej wyrwałam i cofnęłam to jej światło.

“Burza, wcale tak nie było… Ona ci pomogła” – dodała Cruzina. 

Burza się mi wyszarpała.

– Będę dla was łaskawa, bo jesteście przyjaciółkami Tany, ale i tak…

Blakie położyła na niej skrzydło. Burza obejrzała się na nią gwałtownie i przewróciła się już nieprzytomna. Pegazy wycofały się w popłochu.

– Tylko śpi… – powiedziała Blakie: – Musicie wracać do domu.

Wszystkie spojrzenia padły na Burze, jej brzuch się unosił, a oddech był spokojny. Pegazy popatrzyły po sobie, niektórzy sobie poprzytakiwali. Większość odleciała, została tylko mała garstka.

– Chodźmy, jest nie do pokonania, zrobi z nami co będzie chciała, lepiej jej nie denerwować – powiedział jeden z nich do reszty. Wkrótce została już tylko nasza czwórka.

“B-blakie… Co z Taną?” – Cruzina zadrżała.

– Nie żyje, prawda? – zapytałam.

– Nie, ona… Przeze mnie przestała istnieć… Poświęciła się dla Burzy… Przepraszam, gdybym wiedziała że coś takiego się stanie, ostrzegłabym je…

“W jakim sensie poświęciła?” – Cruzina zsunęła się z mojego grzbietu na własne racice.

– Tana i Burza dotknęły światło – podpowiedziałam.

“Pochłonełaś… Tanę?”

Blakie przycisnęła w pół złożone skrzydła do głowy, załkała. Wtuliłam głowę w jej policzek. 

“Celeste…”

Blakie oparła o mnie oba skrzydła. Dotknęłam ich swoimi. Wtuliła się we mnie. Liczyłam że dzięki temu jej się poprawi i będziemy mogły ruszyć w dalszą drogę.

“Musimy uciekać…”

– Już nie… Odesłałam ich na pustkowia… – wymamrotała Blakie.

“Czyli naprawdę ich kontrolujesz… Co chcesz z nami zrobić?”

– Nic nam nie zrobi. – Obejrzałam się na Cruzine. 


[Ivette]


Poderwałam się na widok wpółożywionych koni, pegazów, kłyk, jednorożców i innych zwierząt, z obszaru który zrujnowała Blakie, to pewne, części ciała których im brakowało uzupełniała energia feniksa. 

– Wypuście mnie! Dokąd idziecie? – pomiedzy nimi utknął koń, pchali go do przodu, nie wypuszczając z tłumu, zupełnie jakby utknął pomiędzy przemieszczającymi się skałami. Jego ciało pochłaniało światło, do momentu w którym całkowicie nie rozpłynął się w powietrzu. Osłoniłam Kometę, przed wpółożywionymi, jeżąc się cała i warcząc, szli dalej, prosto na nas. Złapałam wciąż śpiącą Kometę i wzbiłam się z nią do lotu. Odleciałam w przeciwnym kierunku do wpółożywionych, lądując z dala od pozostawianych wszędzie śladów światła. 

Zza drzew wyszedł izabelowaty ogierek. Zwyczajny źrebak. Stanął jak wryty, nagle biegnąc na mnie z okrzykiem. Złapałam go za grzywę, przytrzymując, biegał w miejscu, próbując mnie kopnąć. Żałosny bachor.

– Puść ją! – krzyknął, podskakując, warknęłam, obił o mój podbródek.

– Och… – Kometa uniosła głowę, strzygąc uszami zaskoczona.

– Nie bój się! Ocalę cię! – zawołał mały, szarpnął się do tyłu. Puściłam go, patrząc z satysfakcją jak wylądował na ziemi. Wypuściłam z chrap powietrze. Jeszcze brakuje tu kolejnego irytującego źrebaka. Pobiegł znów z okrzykiem na mnie. Kometa osłoniła mnie skrzydłem. Mały zatrzymał się z poślizgiem, na własnym zadzie.

– W porządku, to moja… Bądź razie jest mi bliska. Czyli nic mi nie grozi, nie z jej strony. Ani tobie. Nie musisz jej atakować…

– Nie? – Wyprostował się, patrząc mi w oczy: – Opiekunowie mówili że kłyki rozrywają innych na strzępy.

Odpowiedziałam mu głośniejszym warknięciem. Źrebak odskoczy, stając dęba i wymachując kopytami.

– Widzisz!

– Tylko odpowiedziała, jestem pewna że nie spodobały jej się twoje słowa. To jeszcze nie atak. – Kometa podniosła się, całkiem sprawnie, pomimo metalowych nóg.

Posłałam jej wymowne spojrzenie.

– Przecież o niczym nie ma pojęcia i nie wiem czy mu mówić – szepnęła: – Może wszystko powtórzyć rodzicom, a oni… Nie wiadomo jak inni by zareagowali… I ilu by ich było.

– Oba stanowiska wolne – powiedział źrebak.

Zmrużyłam oczy.

– Jakie… Stanowiska? – zapytała Kometa.

– Już teraz możesz zostać moją mamą albo tatą – powiedział mały: – I cieszyć się zdrowym, silnym i całkiem ładnym źrebakiem. Poza tym szybko się uczę.

– Tatą…? – Popatrzyła po sobie, otrzepała się.

– Nigdy nie wiadomo na kogo się czujesz, prawda?

– A… Tak, faktycznie. To miło z twojej strony. Jestem klaczą. Nie masz rodziców?

– Dokładnie o to mi chodziło. To co, przygarniesz mnie?

– Ja… Zaskoczyłeś mnie, wiesz… Zastanowię się? Znaczy…

– Nie mam skrzydeł, ale za to wiele innych zalet.

– Co się stało z twoimi rodzicami?

– Nie mam pojęcia, zostawili mnie na pustyni. Przeżyłem tam całkiem sam wiele dni. Widzisz? Wytrzymały też jestem. Opiekunowie mnie uwielbiali i byli zdziwieni że nikt mnie jeszcze nie przygarnął. Szkoda im było rozdzielać mnie z przyjaciółmi, oni też mnie uwielbiali.

To ciekawe co mówi, nie czułam na nim niczyjego zapachu, tylko ziemi i łąkowych kwiatów.

– Jesteś pewien?

– Stanowisko cioci, wujka, brata, siostry też wolne i właściwie nieograniczone.

Ma szczęście że mi tego nie proponuje.

– Jak masz na imię? – zapytała go Kometa.

– Bojownik, ale gdybyś została moją mamą mogłabyś je zmienić na inne. Każde mi się spodoba.

– Chyba wybiorę inną opcję… Bycie ciocią to jednak łatwiejsze… Znaczy w pewnych sytuacjach. Idziemy poszukać reszty? – Spojrzała na mnie. Przytaknęłam jej.  Teraz akurat nie mogłam jej zostawić, nie żeby wcześniej o to prosiła. Wolała swoje drugie życie ode mnie, zresztą może to i lepiej? Też wolałabym zobaczyć prawdziwą ją, niż widzieć Haalvie. Średnio jej szło to wspieranie mnie. Spanie czy leżenie obok nie miało żadnego sensu, a to właśnie robiła. Albo szwędała się gdzieś z Linnir.

Ale czy nie tego właśnie chciałam? By wszyscy trzymali się z daleka? Wątpie by kiedykolwiek udało mi się zmienić.

– Ivette, ja… Muszę się przespać, więc… Poniosłabyś mnie na grzbiecie?

Prychnęłam. Znowu to robi, tam jest jej prawdziwa rodzina. W końcu może spędzać źrebieństwo z matką. Powinnam się cieszyć że jest szczęśliwa... 

– Proszę. Naprawdę muszę.

Położyłam się, podsadzając ją na swój własny grzbiet, mały wskoczył na mnie bez ostrzeżenia i nawet widok kłów go nie przeraził, gdy otworzyłam pysk blisko jego głowy, ułożył się wygodnie przy Komecie.

– Jestem pewna że nie waży zbyt wiele… – Zasłoniła go skrzydłem: – I też możesz go ponieść? – Zamrugała sennie.

Podniosłam się.

– Dziękuję, jesteś najlepsza.

To oczywiste kłamstwo.



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz