piątek, 18 lipca 2025

:: Rodzice ::

[Kometa]


Trafiłam w coś naprawdę, naprawdę miękkiego, zamykało się na mnie ze wszystkich stron. Czy to bicia serca? Tak wyraźne? Czyje to? Nic nie widzę. W czymś pływałam, albo raczej utknęłam i oddycham. Mogłam oddychać pod wodą, chyba wodą. Tu nie dało się za bardzo, w ogóle pływać i ledwie obrócić. Krzyczeć też się nie dało, gdy spróbowałam zawołać za kimkolwiek, chyba woda napłynęła mi od razu do pyska i… Nic się nie stało.  

Coś wciągnęło mnie w jeszcze bardziej ciaśniejsze miejsce, teraz miękkie ściany napierały na każdy fragment mojego ciała i przesuwałam się coraz bardziej i bardziej w dół. Już nie oddychając i w żaden sposób nie mogąc zaczerpnąć powietrza, coś przykleiło się do moich chrap i całej reszty, krępując ruchy.

Wypadłam na trawę, przestrzeń gwałtownie się na mnie otworzyła, ktoś przysunął mnie do siebie i zaczął myć. Ał, ała… Odepchnęłam się od niej tylnymi nogami, myła mnie zdecydowanie nie delikatnie, jakby chciała zmyć ze mnie skórę. 

Czemu słońce tak bardzo razi? I to atakuje już przez powieki, dopiero za którymś razem udało mi się do połowy je otworzyć. O, już dawno oddychałam, a słońce okazało się księżycem, świecił prosto na polanę. 

Raisa? Nie przypominała jej tak całkiem, ale… Skąd ma tyle nowych blizn? I gdzie podziały się te stare?  Dlaczego jej sierść w niektórych miejscach jest kara? Dźwignęła się z ziemi, jej ciężki i szybki oddech, jak po wielkim, wielkim wysiłku, stopniowo się wyrównywał, pot zmoczył jej boki i grzbiet. Patrzyła na mnie oczekująco, bez odrobiny emocji na pysku. No prawie, dostrzegałam zmęczenie w tych chłodnych złotych oczach, choć uszy trzymała sztywno, skierowane w moją stronę, tak samo sztywno jak każdy mięsień głowy. Mama?

Wydałam z siebie rżenie, to miało być słowo, kolejne rżenie też miało nim być. Dlaczego nagle nie mogę mówić? Co się…? To moje nogi? Mam znów przednie nogi! Jakie one długie i cienkie i jak nie moje. Są białe. Nie, nie możliwe by Ivette znów… Nie, nie zaczynałaby cykl za cyklem… Chociaż robiła to cały czas… Czy to kolejna nowa rzeczywistość?

Urodziłam się znowu i mam przednie nogi! Poderwałam się, już prawie, prawie łapiąc równowagę. Wciąż są ciężkie, jakbym zamiast nich miała te metalowe słupy. Właściwie nie bardzo je czułam i nie mogłam ich wyprostować, ciągle zostawałam na własnych nadgarstkach.

Mama postawiła mnie nagle na nogi. Puściła. Nie. Upadłam na własną klatkę piersiową. Podniosłam przód na nadgarstkach, otrzepałam się, próbując unieść się wyżej na tylnych nogach, wyciągnęłam głowę. Mama wyprostowała oba moje przednie nogi, pacnęłam klatką piersiową znów o ziemie. No tak, muszę usiąść. Pozwoliłam opaść zadowi i dalej nie mogłam się podciągnąć. Przednie nogi były za ciężkie. Uniosłam zad, ale za bardzo nie miałam siły wyprostować znów tylnych nóg. Szarpnęłam przednie nogi, bardziej do siebie, przynajmniej ich połowa działała, ale ta druga połowa nie chciała już schować się pode mnie.

Zarżałam do mamy, może za którymś razem uda się mówić naprawdę? Położyła się obok, przytulając do siebie. Trochę brakowało mi powietrza, przycisnęła mi chrapy do swojego boku. Nie pozwoliła się odsunąć. Trzymała mnie całkiem mocno. Czy… Czy ona próbuje mnie udusić? Szarpnęłam się mocniej, wyrwałam głowę. Pół oddechu i znowu mnie tak trzymała.

Zarżałam rozpaczliwie, przebierając tylnymi nogami. Pomocy! Gdzie są wszyscy? Dlaczego mama mnie dusi? Może to wcale nie jest mama.

– Pomocy! – Czyli to tak się mówi.

Puściła mnie, mam szanse. Zgięłam pyskiem przednie nogi, obróciłam się szybko na brzuch i… Złapała mnie za grzywę. 

– Stój! – krzyknęłam, najbardziej pewnym głosem na jaki byłam w stanie się zdobyć, obejrzałam się na nią, położyłam uszy, patrząc jej w oczy. Przeraźliwie puste. To będzie najbardziej szalone co zrobię, ale sytuacja tego wymaga: – Jestem wybrana przez Feniks. Nie możesz mnie zabić – powiedziałam na jednym wdechu. Zrobiło się trochę ciemniej, obok księzyca przepłynęły chmury. Tylko chmury.

– Kim jesteś? – spytała mama, mierząc mnie wzrokiem. Puściła moją grzywę. Odsunęłam się od niej. Tak zapobiegawczo. 

– To ja, znaczy, ja w sensie ja, Kometa… – Zastrzygłam uszami: – Jesteś strasznie podobna do Raisy… Może podświadomie coś jednak pamiętasz? – Uśmiechnęłam się niepewnie: – Wyglądałaś zupełnie inaczej, byłaś tak dwa razy większa…

Co ona teraz czuję? Ma taki… Nijaki wyraz pyska.

– Słyszałaś o Feniks? – zapytałam.

– Owszem, to mit w który wierzą pegazy. – Podniosła się, stając nade mną. 

– Ona naprawdę istnieje i… Wybrała mnie – to nie jest wcale dalekie od prawdy: – Pamiętam poprzednie… Życia? Światy? Rzeczywistości, tak. Pamiętam poprzednie rzeczywistości. Rzeczywistość… Pamiętam jak Meike uwięziła mnie w wąwozie na kilka lat, odebrała mnie tobie… Tak jak twoje wspomnienia. Znaczy, o ile ty to moja mama Chaos.

– Chaos? Znam tylko jednego Chaosa i nie jest on klaczą.

– A ma ogromne skrzydła?

– Gdzie była Feniks kiedy moja matka umierała? – zapytała bez emocji: – Gdzie była gdy Jupiter nas wszystkie uczynił swoimi niewolnicami?  Gdzie była gdy musiałam zabijać swoje źrebaki by nie zaznały takiego cierpienia jak ja? 

– Nie wiedziałam… To okropne.

– Nie potrzebuje jej teraz. – Kopyta mamy rozbłysły błyskawicami.

– Mamo, czekaj! Nie zabijaj mnie! – krzyknęłam, rzuciłam się do ucieczki, upadając boleśnie na bok, przednie nogi znów się wyprostowały: – Mi Feniks też nie pomogła! – Zrobiło się jeszcze jaśniej, zacisnęłam oczy: – Nie jesteś taka… – Wstrzymałam oddech.

Ał. Gałąź na mnie spadła i trochę poraziła prądem. Otworzyłam jedno z oczu, potem drugie. Po policzku mamy spłynęła łza, przetarła ją o przednią nogę, patrząc zaskoczona na zmoczoną sierść.

– Chcesz żyć w takim stanie? – zapytała.

– Jasne że tak! Chcę żyć, biegać właściwie też, ale bardziej jednak żyć. Muszę wszystko naprawić.

– Czeka nas długa podróż powrotna.

– Damy radę, a i… Chaos ma ogromne skrzydła?

– Tak.

– To musi być mój dziadek! I twój tata, znaczy… Twój tata z innej rzeczywistości. Meike nazwała cię jego imieniem, bo on zginął zanim cię w ogóle poznał, jej lepiej nie wspominać, była okropna. Nie wiem kto jest gorszy, ona czy Kettui… Chyba jednak Kettui. Uwierzysz że poprzednio byłam jednorożcem? Potem straciłam połowę przednich nóg przez kłykę, ale to Kettui jest strasznym potworem, chociaż dała mi metalowe nogi i… Myślisz że to taka pozostałość po poprzednim życiu? Wiesz, teraz nie mogę ruszać połową przednich nóg, dokładnie tą co straciłam.

– Przeżyłaś?

– Dość długo, właściwie nie pamiętam jak umarłam… I… Trochę to mi się wszystko zaciera… 


~*~


– Mamo! – Brodziłam w zaspach śnieżnych, co chwilę wynurzając z nich głowę. Czy ona szła jeszcze szybciej czy mi sie zdaje? Zakasłałam, ledwie oddychając przez pozatykane chrapy: – Mamo!

Pierwszy dzień i już jest za trudno, ja dopiero zaczynam.

Zatrzymała się. Uff… Jeszcze kawałek, jeszcze tylko. Upadłam w śnieg. Niech to, zostały cztery kroki, a ja nie mogłam wstać. Nadgarstki okropnie bolały. Zakasłałam tak mocno że aż kłuło mnie w klatce piersiowej. Mama mi się rozmazała przed oczami. Zawróciła. Zatrzymała się, patrząc oczekująco na mnie.

– Jestem pewna… – przerwał mi kolejny atak kaszlu: – Że nawet całkiem sprawnym źrebakom nie stawia się takich wyzwań. Wiesz, jako moja mama powinnaś mnie chronić i opiekować się mną, przez pierwsze tygodnie chociaż… Proszę?

Mrugnęła. Czy to coś znaczy?

– Oooch…! – Zacisnęłam oczy, zbliżyła głowę i uniosła mnie za grzywę: – Nie. – Położyła na swoim grzbiecie? Przeżyje? Wyrywała mi parę grudek śniegu na raz, razem z sierścią.

– Ał, ał, ała! Ał! Przestań, to już przesada, to boli! – Odepchnęłam jej pysk własną głową: – Matki nie krzywdzą swoich źrebiąt, wiesz?

– Nie wiem jak Kettui to zrobiła. Uwięziła cię w tym ciele na stałe? Domyślam się że możesz zginąć, albo przeraża cię perspektywa kary, która cię czeka jeśli ją zawiedziesz.

– Jak ja mam ci udowodnić że ona nie ma z tym nic wspólnego i naprawdę jestem twoją córką? – Zastrzygłam uszami: – Przecież to niewykonalne… 

– Owszem, Kometa, dlatego powinnam cię zabić.

– Nie!

Weszła ze mną do jaskini, położyła na ziemi, udając się do wyjścia.

– Mamo, dokąd ty idziesz? – Podniosłam się na już okropnie obolałe nadgarstki.

– Zostawiam cię tutaj. – Zatrzymała się w wyjściu, patrząc na zewnątrz. 

Nie dałam rady, opadłam z powrotem na brzuch, wypuszczając z chrap powietrze.

– Ale tu nie ma nikogo i potrzebuje mleka, dużo mleka, tu nie ma nawet trawy, a ja nie mam jeszcze zębów. Dlaczego tak bardzo chcesz żebym zginęła? Dlaczego jesteś taka… Taka… To boli, wiesz? – Nie mogę płakać, choć bardzo mi się chce. Uzna łzy za słabość, choć to nie jest żadna słabość, to tylko emocje: – Domyślam się… Właściwie to nie, nie wiem jak to jest być zmuszaną do rodzenia źrebaków, chociaż sama też sporo cierpiałam… Kocham cię mamo, zawsze tak było, nawet jak cię nie znałam. Kocham też tatę, ale… Gdzie on właściwie jest?

– Ktoś po ciebie przyjdzie. – Wciąż patrzyła przed siebie.

– Czekaj, co z tatą? Mój tata, Angus? Wiesz co się z nim stało?

– Naraziłabym wszystkich przyprowadzając cię tam. Poza tym obie wiemy że nie jestem dobrą matką.

– Ale możesz być, w innych rzeczywistościach byłaś.

– Ja już niczego nie czuję, Kometa. – Obejrzała się na mnie, cofając uszy.

– To da się naprawić. Na pewno. Zostań ze mną chociaż na jedną noc, proszę.

Zawróciła. Odetchnęłam.

– Jutro zabiorę cię do najbliższego stada. – Położyła się obok, przysunęła mnie do swoich wymion, popiłam niewiele, znów wyglądała na obojętną, już nawet uszy zwróciła w moją stronę.

– Najedzona?

Pokiwałam głową. Właściwie nie czułam głodu.

– W tym stanie przeżyjesz najwyżej kilka miesięcy. 

– Gdybym była znów jednorożcem to nie problem… 

Na zewnątrz rozszalała się śnieżyca. Poczułam się strasznie senna, oparłam głowę o mamę i momentalnie zasnęłam.


– Kometa… – Ktoś trącił mnie zimnym pyskiem. Myliłam się, jednak jestem głodna, czy ja w ogóle jadłam, przecież… Tak. Chyba że minęło już te parę godzin: – Obudź się.

– Linnir? – Zamrugałam, to naprawdę ona: – Mieszkasz z nami?

– Co masz na myśli?

Coś się do mnie zbliżyło. Krzyknęłam. Zupełnie niepotrzebnie, to tylko moje skrzydła. Chwila, od kiedy mam skrzydła? Moje nogi, znów są w połowie metalowe, ja… Ja przecież je straciłam, jestem teraz Haalvią… 

– Wybacz… Zapomniałam. – Spojrzałam na Linnir, patrzyła na mnie zaniepokojona.

– Nie możesz tak długo leżeć. – Pomogła mi wstać. Obejrzałam się na Ivette, nadal leżała do mnie grzbietem. To wszystko z mamą, nie mamą to... Był sen? Tak realistyczny i szczegółowy? 

– W porządku? – zapytała Linnir.

– Tak... Tak, chyba tak… – Odwróciłam do niej z powrotem głowę, z jej chrap leciała krew: – Krwawisz.

– Nic mi nie jest. – Wytarła krew o przednie nogi: – To tylko zmęczenie.

– Ty… Masz chyba zbyt wiele do ogarnięcia… Ktoś powinien ci pomóc, może ja? 

– Nie trzeba, Cruzina już mi pomaga. Pilnuje teraz Mozzran. 

– Ale…

– Nie potrzebuje więcej osób do pomocy.

– Na pewno?


~*~


– Eepli… – wtuliłam się w nią na powitanie, cała płachta już przemokła jej od topniejącego śniegu, jadłyśmy razem posiłek, znaczy ja, Linnir, Cruzina i Mozzran. Dopiero zaczęłyśmy, Eepli tylko nam towarzyszyła. Objęła mnie ogonem.

“Po tym co zrobiła Blakie, pogoda zaczęła gwałtownie się zmieniać…” Cruzina patrzyła na chmury, wysoko w górze błyskały pioruny, przebiegły mi po grzbiecie dreszcze, podskoczyłam na odgłos grzmotu. Rozbrzmiał dopiero po paru błyskawicach. Nigdy wcześniej nie bałam się burzy. Sypnęło gradem. Linnir osłoniła Mozzran, a Cruzina schowała się pod ogonem Eepli, wraz ze mną.

– A ty? – spojrzałam na nią. Jej róg świecił, grad przenikał przez jej ciało i chyba tylko jej ogon był tu fizycznie i przyjmował na siebie uderzenia.

– Linnir… Zmieścicie się.

– Nie ma mowy, nie zbliże się do tego ohydztwa – powiedziała Mozzran.

– Jak… – urwałam… Czy ja właśnie… Upadłam? 

– Kometa… – mama stała nade mną.

Mama? Jaskinia, ale… Nie mogę być… Spojrzałam na swoje nogi, znów je miałam i należały do źrebaka.

“Haalvia!” O, Cruzina się nade mną pochyla, leżałam w ogonie Eepli, no i Eepli nas osłoniła sobą. Grad ją…

– Czas ruszać – mama mnie obudziła, znów byłam w jaskini.

– Ja… – zdążyłam powiedzieć tylko tyle. Teraz to Linnir mnie obudziła i znów mama.

Stop, stop.

– Przestańcie! – krzyknęłam, zaciskając oczy. Czułam jak ktoś dotyka mojego czoła. 

– Nie ma gorączki – powiedziała Linnir. Odetchnęłam, otwierając oczy. Mama.

– Błagam, daj mi pospać… 

– Z kim się porozumiewasz? Z Kettui?

– Bardzo chce mi się spać… – Muszę dostać się do Blakie, teraz. Zamknęłam oczy z łatwością zasypiając, obudziłam się przy Linnir, Cruzinie, Eepli… Blakie też tu była, przede mną, dotykała mnie skrzydłami.

– Jesteś, właśnie miałam z tobą porozmawiać, ale… Na osobności, zgoda? – Popatrzyłam po reszcie. Chyba ich wystraszyłam tym traceniem przytomności co chwilę. 

– Co ci jest? – zapytała Linnir.

– Proszę, dajcie mi porozmawiać z Blakie… To ważne.

Udało się, zostawiły nas same.

– Nie czuje niczego niepokojącego… – Blakie zdjęła ze mnie skrzydła, układając je obok siebie, nie składała ich, chyba tak jej wygodniej.

– Co ty mi poradziłaś?

– Nie rozumiem.

– Jak to? Przecież… Sama mówiłaś że mama nie może mnie urodzić, a teraz urodziła, bo… Nie wiem czy to była dokładnie ona, ale… Byłam tam, teraz tu, a może w kolejnej chwili znów będę… Jak to przerwać?

– Urodziłaś się? – Popatrzyła na mnie zdziwiona. 

– Tak! 

– Nie wiem jak to działa, przykro mi.

– Jakbym zginęła… Tu, albo tam, to zostałabym tylko… Tą jedną osobą? 

– Nie wiem.

– Blakie, jesteś feniksem, jestem pewna że coś wiesz, cokolwiek. Nie mogę przecież żyć w dwóch miejscach na raz… To… Czy ja w ogóle jeszcze kiedyś będę normalnie spała? I… Czy jak zginę jako na przykład Haalvia to stracę tą część wspomnienień? Znaczy… Wyjaśniłabym reszcie co się dzieje… Bo jak mama mnie urodziła. Nie mogę uwierzyć, to było zaledwie wczoraj. Ale właśnie, jak mnie urodziła, pamiętałam, przez chwilę, a potem nagle zapomniałam o tym życiu… A może jakbym ja i ja się spotkały… Jakoś by się połączyły?

– Nie potrafię tego przewidzieć, naprawdę. Kiedy straciłam część siebie, straciłam też połowę swojej wiedzy, przepraszam, nie powinnam była ci niczego doradzać. Niczego robić… Tak mi przykro, myślałam że odrodzę tych co zginą, że jakoś się z nimi odrodzę… 

– Blakie… – Niefortunnie obudziłam się przed mamą. Słyszała mnie czy jeszcze może zdążyłam odezwać się raczej do Blakie? Gdyby mama okazywała chociaż odrobinkę emocji.

– Zjedz coś, potem pozwolę ci dalej spać, Kometa – kazała mama. 

– Czy… Słyszałaś coś może?

– Nie. 


~*~


– Tęsknie za nim. – Skończyłam kolejny z wielu posiłków, tu i tam, zlizując z warg kropelki mleka, popatrzyłam na mamę ciepło: – Za tatą.

– Lepiej jak o nim zapomnisz.

Dotknęłam ogonem swojego uda. Chwila. Popatrzyłam po sobie, mój ogon się zmienił. Krótki, ale chwytny. Tylko w niewielkim, malutkim stopniu przypominał ogon jednorożca, właściwie był prawie jak przerośnięty ogon konia. I kopyta mi zostały, ale już bez szczotek pęcinowych.

– Zmieniłaś mnie… – Spojrzałam na swój cień, brakowało rogu: – W hybrydę? Troszczysz się o mnie, na swój sposób, więc…

– Nie jestem tak okrutna by pozwolić ci umierać w męczarniach. Niedługo dotrzemy na miejsce – Zabrała mnie na grzbiet i nie musiałam jej wcale o to prosić, pokonałam sporą część drogi sama. Pomimo bólu. Naprawdę się o mnie troszczy, zaczyna jej zależeć. Chcę z nią zostać i zobaczyć znów tatę, musi istnieć sposób żeby ją przekonać.

– Wiem że adoptowałaś ich córkę, taty i Raisy, kiedy tata… Zginął, a Raisa… Nie możemy do tego dopuścić, jeśli znajdziemy ich na czas… Zaraz… Chyba teraz ty jesteś… Raisą, więc… Nie, nie mogę cię prosić żebyś urodziła Rosite. Tęsknie za nią, ale… 

Jej oddech zabrzmiał jakoś tak dziwnie. Czy właśnie się urwał?

– Mamo?

Osunęła się na ziemię, spadłam z jej grzbietu w śnieg. Obejrzała się na mnie, roniąc łzy. Sporo łez. Przyciskała nogę do klatki piersiowej.

– Tata mówił że dobrze jest się czasem wypłakać, odwiedzał mnie w snach, jak tkwiłam w wąwozie… Jestem pewna że poczujesz się lepiej niż jak to w sobie dusiłaś. – Oparłam o nią głowę, wyciągając spod siebie jedną z przednich nóg: – Łzy to nic złego.

Podniosła się próbując uspokoić oddech. Tym razem kosztowało ją to strasznie dużo wysiłku.

– Mamo, łzy to naprawdę nic złego, mi zawsze przynoszą ulgę. – Prawie zawsze. Wstałam, dotykając pyskiem jej boku. Popatrzyła na mnie zaskoczona, cofając jedno z uszu. 

– O co… Och! – Popatrzyłam na swoje przednie nogi. Stoje na nich, na wszystkich czterech nogach, tak po prostu. Wstałam! Uniosłam jedną z przednich nóg, zginając ją i prostując, a potem drugą, obracałam je w różnych kierunkach: – Czuje je! Znów je czuje! Ja stoje! Udało się! – Zrobiłam kółeczko, one naprawdę się ruszały, w całości, jak dawniej: – Działają! – Pobiegłam, skacząc przed siebie, obiegłam ją na około i to szybko, bardzo szybko. Aż zakręciło mi się w głowie i prawie się wywróciłam przy ostrym zakręcie. Bardzo chciało mi się śmiać i biegać, przede wszystkim biegać, więc śmiałam się i biegałam. Wbiegłam do lasu, zahamowałam, wracając do mamy. 

– Ja biegam! Mamo! Popatrz! – Śnieg już stopniał, a teren był nierówny, jeszcze przed chwilą tak strasznie trudny do pokonania, a teraz taki łatwy, mogłam wbiec nawet na tą małą górkę. Tak, wbiegnę na nią.

– Naprawdę biegam! – Nie, nie… To zły… Ach, wywróciłam się, tam było akurat ślisko. Mama podbiegła do mnie. Poderwałam się. I upadłam, chyba za szybko chciałam to zrobić. Czuje je. Działają, tak, zginam pęciny. Jeszcze raz. Podniosłam się, przebierając nogami. Udo mi się trochę zbiło.

– Uspokój się, Kometa. – Mama obeszła mnie na około, stając przede mną. 

– Nie mogę… – Zdyszałam się, mnóstwo obłoczków pary wodnej wydostawało się z moich chrap: – Mam tyle w sobie… Energii, tak radosnej energii! – W podskoku, odrywając tylko trochę przednie nogi od ziemi, zbliżyłam się do niej, ocierając o jej klatkę piersiową. Już miałam brykać dalej, ale złapała mnie za grzywę.

– Oszczędzaj siły, 

– Kiedy nie muszę… No, może odrobinę. – Uśmiechnęłam się do niej, strzygąc uszami: – Wiesz, zawsze chciałam się z tobą pobawić, albo… Pouczyć się walczyć. Albo wiem, możemy pobiegać! Teraz już możemy.

– Może twoi nowi rodzice będą chętnie spędzać w ten sposób czas, aczkolwiek ja…

– Możemy się pouczyć, co tylko wymyślisz mamo, lubię spędzać z tobą czas. Wiesz co to oznacza? Możemy teraz wszystko nadrobić! – Pobiegałam dookoła niej, po prostu nie mogłam się powstrzymać. Ruch jest cudowny: – Nie zawiedziesz się, mogę nauczyć się wszystkiego, prawie wszystkiego, bo tak całkiem wszystkiego to chyba nikt nie może, ale mogłabym spróbować.

– Turnia – powiedział ktoś za nami. Czy to…

– Tata! – Wbiegłam w niego, ajć, musiało go trochę zaboleć: – Ups… Wybacz! Tak się cieszę że cię widzę, tato!  – Uśmiechałam się do niego, byłam taka szczęśliwa że nie mogłam zachować powagi, choć jego oczy jak zawsze wyrażały tylko smutek i… Po raz pierwszy spotykamy się na żywo! Przytulaliśmy się, pierwszy raz na żywo. Jest miękki jak ja. I ma szczątki pęcinowe jak… Jak wcześniejsza ja, po przemianie w hybrydę je straciłam: – Jak dobrze że jesteś, prawdziwy ty, jesteśmy wszyscy razem, nigdy nie byliśmy razem. Wrócimy teraz do domu? – Popatrzyłam na mamę.

– Tak, Kometa, wracajcie do domu – powiedziała.

– Razem, wszyscy razem, mamo. – Może troszkę mnie poniosło, ale podbiegłam do niej i pociągnęłam ją za grzywę. I nawet dała się zaprowadzić do taty: – Wiecie że was kocham? I to oboje, bo ja wiem że wy kochacie mnie. – Tata miał tak zaskoczone spojrzenie, mama już nie, znów na jej pysku nie było śladów jakichkolwiek emocji, chodźby zalążka: – Mamo, ty też, gdzieś bardzo, bardzo, bardzo, głęboko w sobie… Masz to uczucie do mnie i do taty też, jestem tego pewna.

– Turnia, dlaczego z nią nie wróciłaś? – zapytał tata: – Przecież wiesz że muszę się opiekować…

– Wracajmy – przerwała mu mama.

– Zaraz, kim opiekować? – zapytałam.

– Jedną z klaczy – odpowiedziała: – Ona nie chce widzieć nikogo, już zwłaszcza źrebiąt.

– Kometa, będę cię odwiedzał, ale to mama się tobą zaopiekuje. Przepraszam córeczko, ale nie mam dla ciebie zbyt wiele czasu.

– To nic, tato. Właściwie mogę ci pomóc przy tej klaczy.

– Przykro mi, ale ona źle by to zniosła. Jak będzie gotowa to ją poznasz, obiecuje.

– To zupełnie jak… – Popatrzyłam na mamę. No właśnie, jak co? Czuje że powinnam pamiętać, ale nie pamiętam.

– Wracaj do niej, Angus, poradzę sobie – kazała mama.

– Będę spokojniejszy jak odprowadzę was aż do domu.

Troszkę za dużo biegałam, cała się spociłam i teraz dość mocno zaczęłam drżeć z zimna, jeszcze śnieg zaczął pruszyć.

– Trochę mi zimno, możecie iść przy mnie?

– Oczywiście córeczko, dobrze byłoby cię też wytrzeć – Tata rozejrzał się, wszystko, dosłownie wszystko było mokre i pewnie nie mniej zimne jak to lodowate powietrze.

– Nic jej nie będzie, Angus.

– Nie jestem pewien, urodziła się w takim zimnie.

– Jest wystarczająco silna.

Naprawdę? Ja? Silna? Skoro mama tak mówi… Mimo wszystko nie czuje się silna.

– Urodziłą się z takim ogonem? – zapytał tata: – Czy zmieniłaś ją w hybrydę?

– Opowiem ci po drodzę.



⬅ Poprzedni rozdział

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz