[Burza]
Córka Feniks, też mi coś. Wylądowałam, potknęłam się o futro z gryfich piór i wpadłam prosto do jeziora, kolorowe ryby uciekły w popłochu. Uderzyłam o miękkie dno i całą wodę wypełniły piaskowe chmury.
– Droga Burzo, nic ci nie jest? – zawołała Nefer, lądując na brzegu, wraz z resztą pegazów, gotowych już mnie ratować.
– Nie! – krzyknęłam, bijąc skrzydłami we wodę, by jak najszybciej wstać. Przy okazji ochlapując wszystkich którzy robili za irytujące muchy, nie odstępowali mnie na krok. Potknęłam się znowu, upadając dla odmiany na własny bok, z powrotem we wodę.
Dzięki mamo. Przez twoje głupie obawy moje życie jest okropnie. Czy widziałaś kiedyś by jakikolwiek pegaz chodził bez przerwy okryty płachtą z piór? Nie? To po coś mi to założyła?! Żebym się przegrzała czy może zabiła kiedy znów gdzieś tym zahaczę, albo zaplączą mi się o to nogi? Jeszcze raz, ogromne dzięki, mamo.
– Woda jest dość zimna… – zaczęła Nefer.
– Jest idealna! – Skoczyłam prosto przed nią, z przyjemnością mocząc ją aż do skóry.
– Feniks wolałaby żebyś wyszła na brzeg i pozwoliła się ogrzać.
– Mamy na szczęście tu nie ma. – Poskakałam sobie we wodzie, próbując zedrzeć z siebie tą pelerynę z piór. Kolejne upadki były nawet zabawne. Te ich bezradne miny.
Zamknęłam oczy i dałam nura w krzewy, lądując po ich drugiej stronie. I to jest radocha, a nie kolejne nudne przedstawienie, albo o zgrozo, pielęgnacja.
– Zrobisz sobie krzywdę.
– Juhu! – Skoczyłam przez krzewy jeszcze raz i z uśmiechem na pysku wytarzałam się cała w błocie. Skrzydłami rozczochrałam sobie grzywę, patrząc zadowolona na Nefer, mina jej zrzedła. Męczyła mnie kilka godzin. Godzin. By ułożyć moje włosy i ozdobić jakimiś koralikami, znalezionych w Białych Ruinach.
~*~
– Burza, skarbie. – Mama przytuliła mnie mocno, jakby nie widziała mnie od miesięcy, dobrze że już wyschłam, wpadłaby w histerie widząc mnie całą przemoczoną: – Co ty tam robiłaś tak długo?
– Nie było mnie tylko chwilę. – Odepchnęłam ją z niemałym wysiłkiem od siebie. Do jej wzrostu brakowało mi co najmniej kilka miesięcy.
– Jak ty wyglądasz? – Mama skinieniem głowy przywołała kilka pegazów. Uszy mi opadły na boki, zmarszczyłam dolną wargę. Objęła mnie skrzydłami, delikatnie, ale stanowczo.
– Półbogini nie może wyglądać jakby przeleciał przez nią huragan.
– Mamo. – Przebrałam nogami, wyciągali z mojej grzywy gałęzie, strzepywali z sierści zaschnięte błoto, a z grzbietu nosa wyrywali małe ciernie.
– Jesteś cała?
– Tak. – Zwróciłam głowę ku prawej stronie.
– Nic cię nie boli?
– Nie. – A potem ku lewej.
– Zimno ci?
– Przeciwnie, gorąco, mogę w końcu to zdjąć? – Wyprostowałam się, rozkładając do połowy skrzydła, zaczepiając szponami o materiał.
– Lepiej nie, na wszelki wypadek.
– Mamo! W ogóle mnie nie słuchasz.
– Już słucham, kochanie – Popatrzyła mi w oczy.
– Duszę się w tym. – Potrząsnęłam peleryną, próbując ją z siebie zerwać, mama zabrała od niej moje skrzydła.
– Lepsze to niż byś się przeziębiła, słoneczko.
– Z przegrzania też mogę umrzeć.
– Jest lepsze rozwiązanie, droga Burzo – wtrąciła Nefer, układająca mi grzywę, w ten sam nudny sposób.
– Jakie? – spytałam razem z mamą.
– Skrócimy pelerynę.
– Nie. – Odgarnęłam od siebie pegazy: – Chcę ją zdjąć. – Złapałam zębami za parę gryfich piór i szarpnęłam, ale przykleili je tak mocno że nie dały się urwać.
– A potem się przeziębisz, nie ma mowy. Nefer, doby pomysł, skrócie jej peleryny, ale zostawcie kilka też dłuższych i cieplejszych. Słoneczko, schowaj skrzydła – Mama pokierowała mi je pod pelerynę, wkładając przez specjalne otwory dla nich.
Westchnęłam głośno.
Wyszłam z pod skrzydła mamy robiąc parę małych kółek w naszym ogromnym gnieździe do spania, zaczepiając zębami o pelerynę. Naprawdę mi gorąco. W dodatku powietrze jest coraz cieplejsze. Położyłam się na grzbiecie, z głową zwisającą z gniazda, z ulgą odsłaniając brzuch.
– Mamo, śpisz?
– Spałabym gdybyś tak się nie wierciła – odpowiedziała, nie otwierając oczu.
– Chciałabym dostać kogoś z kim mogłabym spędzać czas, przyjaciółkę, o.
– Wiele pegaziątek marzy by się z tobą pobawić.
– Ale chcę mieć swoją, na własność.
– W porządku, jutro wybierzemy się do sierot i wybierzesz sobie jedno, a teraz śpij, proszę.
Wpadłam w mamę, przytulając się do niej, otworzyła oczy zaskoczona, uśmiechnęła się, obejmując mnie skrzydłami.
– Nazwę ją Tana.
– Jak tylko chcesz, słoneczko.
– Będziemy się świetnie bawić! – Wyskoczyłam z gniazda, obiegając je na około, wybiegłam na zewnątrz, popatrzeć na gwiazdy. Mama wyszła za mną, ziewając, oczy otworzyła tylko do połowy.
– To lecimy?
– Jest środek nocy, będę w paskudnym humorze jak się teraz nie wyśpie. Chodź, skarbie, opowiem ci coś, długiego i monotonnego. – Wzięła mnie na swój grzbiet. Jak dla mnie byłam już na to za duża. A mama grzała od spodu.
– Znowu? – Zsunęłam się z niej, pędząc do gniazda.
– Najważniejsze że to działa. – Weszła do niego, a ja już przeturlałam się na ziemię, na przyjemnie chłodną skałę. Odetchnęłam z przyjemności, cała się na niej rozkładając.
– Nie możesz spać na ziemi – zaprotestowała mama, zgarniając mnie skrzydłami do gniazda: – Zdejmę ci pelerynę na noc, ale obiecaj że nie wyjdziesz z gniazda.
– A jak będzie chciało mi się pić?
– Jesteśmy tu by wam służyć – wtrąciła Nefer, czy ona i reszta w ogóle kiedykolwiek śpią? Wydawało mi się że dawno zasnęli. Na swoim miejscu przy wyjściu z jaskini.
– Podadzą ci wodę, jak będziesz chciała pić.
Są rzeczy których nie mogą za mnie zrobić.
– A… – zaczęłam, ale mama już się domyśliła.
– Nie wychodź po prostu z jaskini i nie śpij na ziemi.
W końcu zdjęli ze mnie płachtę, męcząc się dobre kilka minut by rozwiązać wszystkie przytrzymujące ją na moim ciele liany. Po wszystkim zatrzepotałam swobodnie skrzydłami, kładąc się na grzbiecie i opierając o mamę i odpychając jej skrzydło, bo już chciała mnie zakryć.
– Pewnego dnia, szłam przez las…
Zaczyna się, historie mamy zawsze były najnudniejsze na świecie.
~*~
Idealne kroki, idealne ułożenie skrzydeł, pegazy dbające o to by każdy włosek, a przede wszystkim ognistobarwne pióra na jej policzkach trochę na skrzydłach i klatce piersiowej układały się idealnie, wszystko w świecie mamy było idealne. Gdy witały ją coraz to różne pegazy, nie kłaniając się jak przed marnymi przywódcami, a kładąc się przed nią i wielbiąc słowami, ja pomknęłam do przodu. Prosto do dwójki pegazów pilnujących mnóstwo małych jak ja pegazów, wszystkie już się ze sobą bawiły. Wywracały się nawzajem, nie groźnie uderzali skrzydłami, śmiali się, jeden nawet przeskoczył przez grzbiet swojego kolegi.
– Droga Burzo, to wszystkie sieroty jakie udało nam się znaleźć. – Nefer stanęła obok mnie. Poprawiając na mnie pelerynę z gryfich piór, dzisiaj wyjątkowo było zimno i nie miałam już ochoty jej ściągać, ale to bardzo rzadko się zdarza kiedy peleryna mi nie przeszkadza.
Mina mi zrzedła. Żadne z pegaziątek nie zwróciło na mnie uwagi.
– Ustawcie się równo w rzędzie – upomniał je pilnujący je pegaz.
– Musimy? – zapytały maluchy chórkiem, przerywając zabawę.
– Zachowujcie się, półbogini nas odwiedziła.
Tylko pół, jak przyjdzie tu za chwilę mama, padną do jej kopyt bez gadania. Żaden z pyszczków nie wyglądał zachęcająco, odnosiłam wrażenie że żadne z nich nie chcę być moje, wszystkie były nudne i zbyt nieśmiałe.
– Burza!
Popatrzyłam na pegaza za źrebakami, próbującego schować małą pegazice w skalnej szczelinie. To ona zawołała.
– Popatrz tylko jakie mam rogi!
– Siedź tam, miałaś nie wychodzić – pegaz wepchnął ją do środka.
– Pokaż ją! – Poleciałam, lądując przed nimi z większym entuzjazmem. Mała wyskoczyła wprost do mnie, unosząc z dumą głowę i prezentując rogi, wyglądały jak dopiero wyrastające poroże jelenia.
– Wszyscy mówią że są super, podobają ci się?
– Są ekstra. Będziesz moim małym jelonkiem.
– Przyjaciółki? – Stanęła dęba, wyciągając przed siebie kopyta, uniosłam się nieco na tylnych nogach, uderzając o nie swoimi. Roześmiała się. Przez opatrunek owinięty przez grzbiet nosa i cały spód pyska, trochę zakrywający jej wargi, nie mogła całkiem szeroko otworzyć pyska.
– Nie chciałabyś innego pegaziątka? – zapytała Nefer.
– Chcę to.
Tana pokazała jej język, stojący obok pegaz szturchnął ją mocno skrzydłem.
– Schowaj go – upomniał ją.
Po chwili wszyscy padli, tylko Tana przekręcała głowę, jakby próbowała to zrozumieć. Objęłam ją skrzydłem, dosuwając do siebie.
– Teraz się uśmiecham, ale przez opatrunek nie widać – szepnęła do mnie ukradkiem, ja też się do niej uśmiechnęłam. Pegazy sypnęły pozdrowieniami dla mamy:
– Cudownie wyglądasz Najwspanialsza Feniks.
– Cała promieniejesz.
– Oby ten dzień był równie przyjemny jak poprzednie.
– Na co miałabyś ochotę?
– Możemy zrobić kolejne przedstawienie?
– Z chęcią je obejrzymy, prawda Burza? – Mama spojrzała na mnie, reszta zwykle jej nie obchodziła.
– Chcę się pobawić z Taną. – Poklepałam ją lekko skrzydłem.
– Nadal się uśmiecham, uwielbiam cię – szepnęła.
– To jest Tana? – Mama nie wyglądała na zachwyconą.
– Tak, tylko ona naprawdę mnie lubi i zamieszka z nami.
– Dobrze, już dobrze, słoneczko, jeśli sprawi ci to przyjemność, zawsze możemy wymienić ją na kogoś innego. Zbudujcie dla niej gniazdo.
– Z przyjemnością – odpowiedział Daleki, zbierając chętne pegazy.
Mama zawróciła, przeszłam z Taną obok pegaziątek.
– Poroże może i masz fajne, ale całą resztę beznadziejną – rzucił pod nosem jeden z maluchów. Zgromiłam go wzrokiem, zaraz spuścił głowę.
– Tana jest idealna taka jaka jest, bo jest moja, jasne?
Tana wtuliła we mnie głowę, trochę hacząc mnie rogami, ale to głównie pelerynę. A pelerynę mogłaby nawet podrzeć. Nie byłoby mi szkoda.
– Uważaj – upomniała ją mama: – Jak zranisz moją córkę to spłoniesz żywcem.
– Mamo!
~*~
– Pobawimy się w walkę. – Ustawiłam się na przeciwko Tany, rozkładając skrzydła. Ona swoje trzymała przy własnych bokach i patrzyła na mnie w milczeniu.
– Stop! – Mama stanęła między nami: – Najpierw owińcie jej czymś poroże i kopyta.
Pegazy od razu się za to zabrały. Tana ułatwiała im zadanie, podnosząc nogę której akurat potrzebowali czy pochylając głowę by łatwiej było im zakryć jej poroże.
– Mamo!
– Bez dyskusji. Nie chcę widzieć na twoim ciele kolejnych ran, jak ostatnio.
Popatrzyłam na swoje szpony u skrzydeł.
– W takim razie owińcie też mi szpony i racice, wtedy obie się nie zranimy i będzie super.
– Oczywiście, droga Burzo. – Nefer zabrała się za to ze swoją grupą. Jak tylko skończyła, rzuciłam się na Tanę i przetulrałyśmy się po całym klifie.
– Tylko nie spadnijcie! – zawołała mama. A pegazy już ustawiły się przy krawędziach klifu, niczym żywe ogrodzenie.
– Mamy skrzydła!
– Z tym może być problem, nie umiem latać. – Tana odepchnęła mnie od siebie. Zeszłam z niej.
– Już nie. – Wskazałam jej na pegazy. Podniosła się uciekając przede mną. Pogoniłam ją ze śmiechem i ona też się śmiała. Wpadłam znów na nią i trochę się posiłowałyśmy.
– Która pierwsza wyląduje na ziemi ta przegrywa. Tylko nie dawaj mi wygrać, dobra? Chcę prawdziwej zabawy.
Nagle włożyła więcej siły w nasze przepychanki i to ja wylądowałam teraz pod nią.
– Burza! – Mama odepchnęła ją, oglądając mnie całą.
– Dlaczego psujesz mi zabawę? – zapytałam.
– Nie mogę już na to dłużej patrzeć, w końcu zrobisz sobie krzywdę. Lepiej pomalujcie sobie na ścianie jaskini.
– Serio, mamo? I ty jesteś boginią?
– Burza.
– Poważnie, dlaczego ciągle się o mnie tak boisz? Mogłabyś mnie nawet ożywić gdybyś zechciała. – Podniosłam się, potykając o własne nogi, teraz nie mogłam tego zwalić na pelerynę, mama złapała mnie choć sama odzyskałam od razu równowagę.
Zbliżyła do mnie głowę, szepcząc: – Nie, bo moja gwiazda jest za daleko, nie mogę cię stracić, nie przeżyłabym tego. Prawie nie czujesz bólu, wróciłaś wczoraj cała w cierniach.
– To może zejdziemy z klifu i się pościgamy z Taną? Albo poskaczemy? Nie lubię zajęć bez ruchu.
– Albo pobawmy się w chowanego – zaproponowała Tana.
– Nie lubię niczego szukać.
– Znam mnóstwo innych zabaw, może któraś ci się spodoba?
– Idę z tobą – zdecydowała mama.
– Mamo.
– Idę i koniec. Może pobawie się z wami?
– Jesteś na to za duża.
– Dawniej nie marudziłaś kiedy się z tobą bawiłam.
– Ale teraz mam przyjaciółkę, a ty mi dajesz ciągle wygrywać, ile można?
– Słońce, idę z wami, jak chcesz się bawić tylko z nią, w porządku. – Zabrzmiała tak jakby nie było w porządku: – Przynieście nam owoców – zwróciła się do pegazów. Pierwsza zbiegłam na dół, Tana schodziła długo i ostrożnie, kompletnie nie używając skrzydeł. Zdążyłam zrobić parę kółek wokół drzew i znaleźć całkiem fajną gałąź.
– Trzymaj. – Podałam gałąź Tanie. Nareszcie zeszła, mama już czekała na dole, nie męczyła się chodzeniem, po prostu tu przyleciała, jeszcze przede mną.
– Nie mam jeszcze zębów, nadal piję mleko.
– Serio? Jesteś tak duża jak ja. – Rozłożyłam skrzydła.
– Serio.
– To ile masz?
– Kilka tygodni.
– Tygodni? I nie masz jeszcze zębów?
– Dziwne, nie? – Zerwała jedną z lian, wiszących na drzewie nad nami, zaplątując ją o własne poroże, wciąż szczelnie ukryte pod opatrunkami, chwyciłam w zęby oba jej końce, porzucając gałąź. Zaczęłyśmy ciągnąć i szarpać za lianę. Zerkałam na mamę, patrzyła na to z niepokojem, a przecież to zwyczajna zabawa.
~*~
– Oto przybyła. – Przemówił Daleki z klifu naprzeciwko naszego. Kilka pegazów wzniosło się jednocześnie, krążąc wokół jednego unoszącego się powoli. Nagle odsłoniło pegazice, udekorowaną w pióra o barwie płomieni jak moja mama z wystającymi kawałkami drewna z pyska, imitującego jej kły. Wylądowała na klifie.
Mama obserwowała z zachwytem, odgrywane przez pegazy wydarzenia z jej życia. Ze znudzeniem śledziłam odgrywane scenki, wyczekując czegoś nowego, pegazy zawsze wprowadzały do swoich przedstawień coś nowego, specjalnie dla mnie. Przysunęłam Tanie kolejną porcję przeżutych przeze mnie owoców. To idealne rozwiązanie, mogę doświadczać tyle wspaniałych smaków ile zechcę, a jednocześnie nie boli mnie brzuch od jedzenia w nadmiarze. I Tana korzysta.
Wszystko spałaszowała.
Obie wylegiwałyśmy się w gnieździe, pod półką skalną, zmieniłam już kilka razy pozycje i wplątałam w jej grzywę wszystko co przyniosły mi pegazy, muszelki, kwiaty, pióra, owady, one uciekały, a to była świetna zabawa je łapać. Tanie to nie przeszkadzało. Zachichotała gdy konik polny z jej głowy przeskoczył na moją, a ja poderwałam się tak gwałtownie że wdepnęłam w parę owoców.
– Hej, to nie jest śmieszne – Obrzuciłam ją owocami, równie rozbawiona. Trzepnęła łbem, zrzucając z siebie słodkie resztki.
– Teraz powinnaś mi oddać – poinformowałam ją.
– Twoja mama będzie zła.
– Owoce są miękkie, urządzimy sobie bitwę. Robimy bałagan!
– Tylko nie to – powiedziała Nefer.
Tana wskoczyła na parę owoców rozdeptując je na miazgę, otrzepała się w nich i całą mnie nimi ochlapała. Zasłoniłam się skrzydłem, całe już się kleiło. Peleryna wyglądała najgorzej. Przemoczyłyśmy nawet gniazdo. Mama nie zwracała na to aż tak wielkiej uwagi, dopóki rogi i kopyta Tany były zabezpieczone. I wiadomo że to nie mama będzie musiała to wszystko sprzątać. Tana na moment rozpostarła skrzydła, zdumiewająco krótkie.
~*~
Pegazy myły nas w płytkim jeziorze. Nie ułatwiałam im zadania, ciągle ich odpychając i się wiercąc. Tana nabrała wody do pyska i oblała mnie strumieniem. Z uśmiechem zanurzyłam pysk i zrobiłam jej to samo. Bawiłyśmy się tak długo, aż obie nie zaczęłyśmy dyszeć.
– Umiesz tak? – Z pyska Tany wydobył się nagle ptasi trel.
– Połknęłaś ptaka?
– Nie – roześmiała się. Próbowałam zaświergotać, ale mi nie wychodziło. A Tana pohukiwała jak sowa, a potem zawyła jak najprawdziwszy wilk.
– Naucz mnie. – Ochlapałam ją wodą.
– Wyobraź sobie że jesteś ptakiem, dźwięk musi wydobywać się z twojego wnętrza.
Popróbowałam, brzmiałam conajmniej dziwnie, ale ani trochę jak ptak. Wyszłyśmy z wody, porządnie się otrzepując, pegazy dodatkowo mnie wytarły i okryły peleryną.
– Nie umiem.
– To wymaga wielu ćwiczeń.
– A ty skąd umiesz?
– Rodzice mnie nauczyli, kiedy jeszcze ich miałam.
– A co się z nimi stało?
– Nie wiem.
– Jak się pospieszymy to wrócimy na koniec przedstawienia i niespodziankę dla ciebie, droga Burzo – przypomniała Nefer.
– Lećmy, szybko! – Wzbiłam się w powietrze: – Łapcie Tanę i lećmy. – Nic dziwnego że nie latała, z tak małymi skrzydłami. Unieśli ją.
– Tylko mnie nie upuście. – Zamachała swoimi skrzydłami, patrząc na ziemię, od której z każdą chwilą się oddalała.
– Mama kazałaby odciąć im skrzydła gdyby się ośmielili – uspokoiłam ją.
Pierwsza wylądowałam na naszym klifie, pegazy uwijały się właśnie z budową nowego gniazda dla mnie i Tany.
– Słoneczko, połóż się przy mnie – zaprosiła mnie mama: – Mają dla ciebie całe nowe przedstawienie.
– Ale super! – Wskoczyłam do niej, objęła mnie skrzydłem. Obejrzałam się na Tanę, stanęła przy gnieździe, nie starczyło już dla niej miejsca.
– Mamo, możesz się przesunąć?
– Niestety nie mam już gdzie. Nic się nie stanie jak Tana poleży na ziemi.
– To moja przyjaciółka.
Nefer przyniosła fragment naszego poprzedniego gniazda, przykrywając go jedną z moich zniszczonych, ale czystych peleryn.
– Dziękuje – Tana weszła na nie.
– Podać wam coś? – zapytała Nefer.
– Więcej owoców – powiedziałam.
– Mam ochotę na jajka, bez skorupek – dodała mama.
– A ja poproszę wody – a za nią też Tana. Mama popatrzyła na nią z ukosa.
– Nie napiłaś się podczas kąpieli?
– Byłyśmy zajęte zabawą.
– Mamo, czemu się jej czepiasz? – Wtrąciłam, opierając skrzydło na grzbiecie Tany: – Może prosić o co chcę, to moja siostra.
– Już nie przyjaciółka?
– Siostra i przyjaciółka.
– Chcesz bym ją adoptowała? – zdziwiła się mama.
– Tana już jest częścią rodziny.
Przysunęła się bliżej mnie, wtulając głowę w moją grzywę. Nowe przedstawienie właśnie się zaczęło, wymieniałyśmy się uwagami na temat gry pegazów.
~*~
Wierciłam się przez sen, całkiem się przebudzając, powinnam kazać zdjąć z siebie pelerynę, bo znów było mi za ciepło. Przeturlałam się na ziemię, nie natrafiając na Tanę, powinna spać obok mnie.
– Tana? – Podniosłam się, rozglądając po jaskini. Jej gniazdo stało w rogu, zakurzone, nigdy w nim nie spała, bo zawsze chciałam by spała ze mną i mamą. Wybiegłam na zewnątrz.
– Tana! – Zauważyłam ją jak schodzi w dół klifu: – Dokąd ty idziesz? – Podbiegłam do niej.
– Napić się wody.
– Mamy wodę w jaskini, głuptasie. – Odprowadziłam ją z powrotem, pegazy dziwnie na nią patrzyły. Przełknęła ślinę. Zauważyłam kosmyki sierści na czubkach jej uszu.
– Masz pędzelki tak jak ja na uszach.
– Serio?
– No, twoje są gęściejsze, ale też fajne.
– Dzięki, ty też jesteś super, jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
– Ty moją też. – Weszłyśmy do środka: – Chyba nie próbowałaś uciekać?
– Powinnam się teraz na ciebie obrazić za te podejrzenia.
– Nie zrobisz tego. – Skoczyłam na nią, wymieniłyśmy się niegroźnymi ciosami, dla zabawy. Tana się poślizgnęła i uderzyła klatką piersiową o ziemię, jej przednie nogi się rozsunęły. Nienaturalnie, na boki. Zaczęłam krzyczeć. Mama zerwała się na równe nogi. Tana podniosła się szybko, a ja czułam jakby oczy chciały wyjść mi na wierzch.
– Przecież… Przecież były złamane!
– Nie, spokojnie nic mi się nie stało. Mogę je unieść jak skrzydła, niedługo będą skrzydłami. – Stanęła dęba, wznosząc przednie kopyta ku sklepieniu. Aż zrobiło mi się słabo. Opadłam na Nefer. Brakowało tylko odgłosu łamanych kości i ściengien.
– Przestań stresować moją córkę, potworze. – Mama pchnęła Tanę z powrotem na ziemię. Siostra cała się trzęsła i wydała z siebie żałosny jęk. Mama uniosła wargi, lepiej odsłaniając swoje grube kły.
– Coście podarowaliście mojej córce?! Słucham! – Mama odepchnęła ode mnie Nefer, przyciągając mnie skrzydłami do siebie.
– Mamo! – Wyrwałam się jej, zatrzymując się przy Tanie: – To żaden potwór ani “to”, tylko moja siostra! A różnice są piękne! Kto ma takie skrzydła jak my? – Rozpostarłam je, wyglądały jakby należały do kremowego nietoperza, nie miały ani jednego piórka, ani sierści, były zupełnie nagie i błoniaste i miałam u nich po dwa szpony. Mamy skrzydła, biała wersja moich, porastało jednak parę ognistych piór: – Albo kły, jak ty mamo?
– Jesteśmy boginiami, słoneczko, to normalne że wyróżniamy się na tyle innych pegazów.
– To może Tana też?
– Nie wydaje mi się.
– Zatrzymujemy ją, albo nie będę więcej niczego jadła.
– Spokojnie, nie wytrzyma długo bez jedzenia – szepnęła Nefer do Dalekiego.
~*~
– Faktycznie wyrastają ci skrzydła i też są nagie jak moje! – Przyjrzałam się przednim nogą Tany, pochylając głowę. Na razie jej skrzydła wyglądały bardziej jak błona pławna, usztywniająca przednie nogi z każdej ze stron.
– Uśmiecham się – oznajmiła, znów nie widziałam kącików jej warg przez opatrunek, ale za to widziałam radość w jej oczach. Położyła delikatnie uszy, chyba zawstydzona.
– Będziesz mogła latać?
– Rodzice mówili że tak.
– Też mieli takie skrzydła?
– No tak.
– Już wiem, jesteś jakąś odmianą pegaza. – Uniosłam głowę, jej pierzaste skrzydła kurczyły się z każdym dniem coraz bardziej: – A one całkiem znikną?
– Chyba nie są mi do niczego potrzebnę.
Tana ruszyła za mną dziwacznym, sztywnym krokiem, nie zginała już nadgarstków u przednich nóg. Nagle zrobiło mi się przykro, nie mogła już normalnie chodzić i nie wiadomo czy będzie mogła biegać i to wszystko za cenę latania.
– Burza, jesteś najlepsza, bardzo cię lubię. – Objęła mnie głową, i zauważyłam że rosła większa ode mnie.
– Ja cię też. – Odwzajemniłam uścisk. Jej grzywa wypadała, a sierść na szyi rosła dłuższa, zastępując grzywę, przez co jej szyja stała się bardzo miękka.
– Serio, gdyby nie ty, to chyba by mnie zabili.
– Przesadzasz.
Zaburczało jej w brzuchu. Popatrzyłam wymownie na pilnujące nas pegazy, jeden z nich westchnął, ten któremu przypadło przygotować jedzenie dla Tany, a przecież to sama przyjemność, może oprócz przeżuwania trawy, nie jest zbyt smaczna, a konie tyle jej jedzą.
– Czekaj, czekaj – zatrzymałam pegaza: – Tana, na co masz ochotę?
Popatrzyła na pegaza tak jakby szykowała mu naprawdę trudne zadanie.
– Dawaj – zachęciłam ją, ciekawa co wymyśliła. Zaczęła wymieniać same gałęzie, różnych gatunków drzew, do tego ślimaki, wątpię by je zjadła, ale przeżuwanie czegoś takiego musi być obrzydliwe. Roześmiałam się, gdy zaczęła wymieniać więcej oślizgłych rzeczy, jak ryby, dżdżownice czy inne skorupiaki.
Umościłyśmy się wygodnie w gnieździe, wyciągnęła przednie nogi przed siebie. Pozaczepiałam ją trochę, a ona mnie.
– A tak naprawdę, co będziesz jadła? – zapytałam.
– Może posmakuje tego?
– Przestań, to obrzydliwe! – Szturchnęłam ją skrzydłem, niemal wyrzucając z gniazda.
– Żartuje przecież. – Trąciła mnie pyskiem w bok.
– Nudzi się nam, zróbcie jakieś ciekawe przedstawienie – zwróciłam się do pegazów.
– Może zaczekajmy aż twoja mama przyjdzie? – zaproponowała Nefer.
– Róbcie przedstawienie.
– Droga Burzo – Daleki przyszedł na górę klifu, wracał z naszej jaskini, umiejscowionej trochę niżej: – Bogini Feniks życzy sobie rozmowy z tobą, na osobności.
– Idziemy. – Podniosłam się wyskakując z gniazda.
– To znaczy bez Tany. Poczeka tutaj na ciebie.
– Powiedz by przynieśli mnóstwo owoców. – Klepnęłam Tanę po przyjacielsku w grzbiet.
– Powiem.
Poleciałam za Dalekim do jaskini, zjawiliśmy się tam w parę chwil, wszystkie pegazy wyszły, mama naprawdę chciała rozmowy na osobności.
– Chodzi o Tanę? – domyśliłam się.
– Pegazy ją uratowały przed potworami, ale teraz widzę jak się zmienia w jednego z nich i absolutnie nie może tu zostać.
– Ale jak to? Nie będę…
– Ona zrobi ci krzywdę, żywią się takimi jak my.
– Też mi coś, nie jesteśmy zwykłymi pegazami, mamo, jesteśmy boginiami i nic nie może mi zrobić. Poza tym się lubimy. Ufam jej.
– Źle że jej ufasz.
– A ja myślę że bardzo dobrze.
– Słońce. Znajdziemy lepsze pegaziątko dla ciebie.
Wybiegłam na zewnątrz, lecąc na klif. Jeśli kazałaś wyrzucić Tanę, mamo, to ci tego nigdy nie wybaczę. Wylądowałam przy pustym gnieździe.
– Gdzie jest Tana?! – krzyknęłam na dwójkę pegazów, jedynych którzy tu zostali.
– Niedługo wróci.
– Jakie niedługo?! Ma wrócić w tej chwili! – Sprawdziłam na pozostałych klifach, okrążyłam mnóstwo różnych domów i miejsc gdzie gromadziło się więcej pegazów. Ta dwójka starała się mnie dogonić, ale szybko ich zgubiłam, zaglądając do jednej z grot. A potem do poru kolejnych, aż wreszcie zauważyłam Nefer, ukryła się za skałą, w środku, w jaskini znajdowała się reszta pegazów. Wszyscy spojrzeli na mnie zlęknieni.
– Gdzie jest Tana?
– Uciekła – odpowiedziała Nefer, wychodząc ze swojej marnej kryjówki.
– Gdzie ona jest?! Bo wszyscy za chwilę tu spłoniecie! – Rozpostarłam skrzydła, starając wydać się groźniejsza niż zwykle. Nastroszyłam wszystkie pióra na moich policzkach, żałując że nie mogę sprawić by zapłonęły.
Mama wylądowała za mną, obejrzałam się patrząc na nią ze złością.
– Jak mogłaś?!
– Tanie nic nie jest, prawda? – Mama popatrzyła na pegazy, odsunęły się na bok, odsłaniając moją przyjaciółkę śpiącą na ziemi. Jej opatrunek na pysku przesiąkł krwią.
– Tana! – Dopadłam do niej, szturchając ją skrzydłem.
– Dostała dość silną dawkę na sen – oznajmiła Nefer: – Obudzi się dopiero rano.
– Co jej zrobiliście?! – Prawie zdjęłam jej opatrunek, ale mama odciągnęła mnie, przytrzymując skrzydłami. I tym razem nie dała mi się wyrwać.
– Tana wróci do nas rano – powiedziała.
– Nie!
– Bez poroża.
– Nienawidzę cię! – Uderzyłam o nią swoimi skrzydłami, wypuściła mnie, odskoczyłam, szarpiąc za opatrunek Tany na pysku. Bardzo dokładnie go umocowali. Mama nie odezwała się ani słowem, a mi popłynęły łzy. Wreszcie zerwałam opatrunek odkrywając że wargi przyjaciółki ciągną się aż do policzków, spływała po nich krew. Złapałam za jej podbródek i otworzyłam jej pysk. Wyskoczył z niego długi język, odskoczyłam, w pierwszej chwili myśląc że to wąż.
– Burza… – Nefer zaczęła coś mówić i urwała. Tam gdzie zwykle rosły siekacze, Tanie wyrastały drobne kły, resztę zębów jej wyrwali.
– Twoja przyjaciółka jest kłyką. – Daleki podszedł bliżej: – Jako młode są niegroźne, nie do odróżnienia od naszych pegaziątek, ale kiedy dorastają zmieniają się i stają się agresywne i nieprzewidywalne. Rozszarpałaby cię swoim zestawem kłów i połknęła każdą twoją część jaką udałoby jej się wyrwać.
– Jak tylko zmienią jej się oczy będzie znaczyło to że dojrzała, a wtedy zmieni się w najprawdziwszą bestie – dodała Nefer.
– Nie będzie więcej z nami spała – Mama otuliła mnie skrzydłem: – Jeśli chcesz ją zatrzymać to tylko na uwięzi, bez podchodzenia do niej.
– Kłyki są przebiegłe, widziałaś jak umie naśladować dźwięki – dodała Nefer.
– Nie chcę dla ciebie źle, skarbie, martwię się o ciebie, a ona może cię łatwo zabić.
~*~
Tana otworzyła oczy, zezując na swój grzbiet nosa, wolny od opatrunku. Leżałam w gnieździe obok niej. Mama i inne pegazy stały niedaleko, w gotowości na wszystkie czarne scenariusze w roli głównej ze mną i Taną.
– Cześć – mój głos zabrzmiał przygnębiająco.
– Czyli już wiesz? – Tana popatrzyła na mnie, a uszy jej oklapły i sierść na szyi też.
– Zawsze będziesz moją najlepszą przyjaciółką.
– A ty moją.
– Nigdy cię nie zapomnę, a ty?
Tana spojrzała z obawą na resztę.
– Hej, nie bój się, już nigdy cię nie skrzywdzą, a jeśli spróbują to mocno tego pożałują. – Trąciłam ją skrzydłem w bok: – Zwracam ci wolność.
– Nie jestem niebezpieczna.
– Uciekaj Tana, zanim cię tu uwiążą i wyrwą ci więcej zębów, mama się uparła, a jak ona się uprze, sama widzisz że nadal noszę tą okropną pelerynę. – Poruszyłam bezradnie skrzydłami, zahaczając o materiał.
– Nie jesteśmy potworami, moi rodzice byli bardzo mili, próbowali tylko ich nastraszyć. Nikt nie chciał mnie słuchać.
– Drugi raz nie popełnimy tego błędu – obiecała jedna z pegazic.
– Chciałabym żebyś została, ale sama widzisz jacy inni są okropni – powiedziałam głośno i wyraźnie: – Szkoda że nie zdążyłyśmy wspólnie polatać.
Wysunęła z pyska język zwinięty na czymś malutkim, rozwinęła go pokazując mi swój kieł.
– To dla mnie?
– Na pamiątkę, może być? Niedługo mi odrosną.
– Kocham cię, siostro. – Objęłam ją, ząb jej wypadł, trochę to obrzydliwe, ale zgarnęłam go skrzydłem i zaraz każe zrobić z niego naszyjnik.
– Ja też cię kocham, przyjaciółko. Jeśli kiedykolwiek się spotkamy, możesz na mnie polegać.
– Wiesz, wątpię, mama dostaje zawału za każdym razem jak opuszczam klif. – Wypatrzyłam w gnieździe ogniste pióra. Złapałam jedno ostrożnie je odrywając i podając je Tanie. Złapała je językiem i szybko zniknęło w jej pysku.
– Chyba…
– Będę je chroniła jak największy skarb – obiecała, wychodząc na zewnątrz, swoim nietypowym krokiem.
– Gdzie teraz się podziejesz? – Poszłam za nią.
– Wrócę do rodziców, a przynajmniej postaram się ich poszukać.
– Mam coś jeszcze dla ciebie, mówili że możesz połykać wszystko w całości – Wyciągnęłam naszyjnik ukryty za kamieniem przy wejściu, z najróżniejszymi nabitymi na niego owocami: – Słodka przekąska na drogę. – Podleciałam do niej, zakłądając jej to na szyję.
– Jedząc je będę myślała o naszych wspólnych zabawach. – Na jej pysku dostrzegłam wzruszenie i głos trochę jej się łamał: – Mogłaś już sobie odpuścić.
– Jaka niewdzięczna. – Uderzyłam ją w bok skrzydłem.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie.
– Możesz coś jeszcze dla mnie zrobić? – zapytałam.
– Z chęcią.
– Rozczochrajmy porządnie moją grzywę, niech płaczą jak będą musieli mi ją układać.
~*~
Kilka lat później zatrzęsły się klify. Mama wybiegła z jaskini i ja pomknęłam w jej stronę, na jej lewym policzku brakowało piór, był mokry i lepiący.
“Uciekajcie” usłyszałam, ale nikt nic nie mówił.
– Feniks, jeszcze kilka… – Nefer wyleciała tuż za nią, z jej ognistymi piórami w zębach: – Wy…
“Uciekajcie. Teraz” zabrzmiał głos w mojej głowie. Nefer się rozejrzała. Mama lekko otworzyła pysk.
– Słyszałyście to? – zapytała Nefer.
Głos się powtórzył z większą siłą, Nefer rozpostarła skrzydła, gotując się do odlotu.
– To ja. Nadchodzi koniec, zbierz… – zaczęła mama, ale nie zdążyła skończyć.
Klify zatrzęsły się jeszcze mocniej, niemal straciłyśmy równowagę rozkładając w ostatniej chwili skrzydła. Mama zatrzymała się przede mną, a w jej oczach odbijało się światło moich jedynych piór na policzkach. Po raz pierwszy…
Nasz klif zerwał się tak gwałtownie, jakby olbrzymi potwór go odgryzł. Mama chwyciła mnie skrzydłami i sturlałyśmy się obie na sam dół, do czarnej wody. Oderwały ją ode mnie macki zbudowane z białego światła, kłębiącego się wśród niebieskich płomieni.
– Mamo! – Przebierałam nogami, plącząc się o własną pelerynę, rozchlapując wodę.
– Uciekaj! – Zniknęła w tym wszystkim. Pióra oderwały się od moich policzków zmieniając się w smugi światła i dołączając do tej świecącej masy.
“Uciekaj stąd!” – głos się zwielokrotnił, zadudnił w mojej głowie i jakby zabrzmiał ze wszystkich stron.
Jakie uciekaj? Jestem półboginią, też będę walczyć. Spadały na mnie strugi wody, które przez sekundą były odłamkami klifów. Nefer odleciała.
Wzbiłam się gwałtownie do lotu. Płomienie sięgnęły po mnie łapczywie. Ogień na mnie buchnął, gwiazdy przeleciały przed oczami, prawdziwe gwiazdy, kosmos. Skąd te widoki? Skąd wiem jak to nazwać? Czy w końcu obudziły się we mnie moce? Czy to znaczy że gwiazda mamy wraca?. Popatrzyłam po sobie, moje ciało przekształcało się w białe światło…
⬅ Poprzedni rozdział
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz