piątek, 24 października 2025

:: Rosita ::

[Chaos]


Widziałam białe światło, nic poza nim nie istniało, nie mogłam stwierdzić z całkowitą pewnością że się poruszam, mimo to czułam i słyszałam własne kroki. Światło zdawało się nie mieć końca. Jednak zaczęłam zauważać w nim inne osoby, ich niewyraźne, pozbawione barw sylwetki, unosiły się z nogami i głową przylegającymi do ciała. W świetle powstała nagle wyrwa i jeden, jak przypuszczałam z duchów wypadł przez nią, a wtedy od razu się zasklepiła. Zobaczyłam to jeszcze wiele razy. Po jakimś czasie napotykając ducha Raisy, unosił się tak samo jak pozostałe. W świetle zaczął powstawać nowy otwór. Miałam różne przypuszczenia co dzieje się po drugiej stronie z duszami, między innymi obawę że tam giną.

– Raisa!

Poruszyła się, opadła na przezroczyste nogi tuż przede mną, wyrwa za nią próbowała ją wciągnąć, złapałam ją za grzywę, widząc po drugiej stronie podobną do niej klacz i szybko pojęłam że nie powinnam jej budzić.

– Co… co się stało? G-gdzie… je-jesteśmy? – Rozejrzała się spanikowana.

– Musisz iść. – Puściłam ją. 

Obejrzała się, a jak tylko zobaczyła własną matkę zaparła się kopytami: – Nie, proszę…

– Urodzisz się na nowo, to twoje przeznaczenie.

– Błagam, Chaos, weź je.

– Słucham?

– Nie chcę znowu tego przechodzić, błagam… – Jej oczy zalały się łzami.

– Nie mogę przejąć twojego życia. Być może będziesz mogła teraz wszystko naprawić, możliwe że będziesz pamiętać…

– Nie, nie… – Przebierała nogami, walcząc z ciągnącą ją siłą, doskoczyła do mnie, wtulając się we mnie: – Wybacz mi.

Popchnęła mnie prosto w wyrwę, a światło nas rozdzieliło.


~*~


[Turnia]


– Pani! Pani! – Przybiegła dwójka klaczy szpiegujących, specjalnie dołączyły w tym celu do stada Soprana. Rozglądały się wszędzie za mną, wyłoniłam się z tłumu.

– Rosita użyła mocy? – zapytałam. To była kwestia czasu. Wiedziałam że to zrobi, a tym samym zaprowadzi nas prosto do Kettui.

– Tak, ten… – Jedna z klaczy przełknęła ślinę: – Kettui ją zabrała, zmieniła ją w rybę.

– Osobiście?

– Tak, wyglądała tak jak opisywała Zoma.

– Lutnia! – zawołałam ją, już wiedziała co robić, skinęła mi głową i od razu zajęła się stadem. Zgarnęłam odłamki fioletowych kryształów, zawieszając je sobie na szyje.

– Idę z tobą – zaoferował Chaos, trzymając już w pysku zwinięte w liściu kolejne odłamki. Przytaknęłam. Cała grupa atakująca była już gotowa.

– Co z tą klaczą? – spytałam.

– Nie przeżyła, przepraszam, byłam pewna że to jej nie zabije.

– Ruszajmy! – Pobiegłam, śledzące ich klacze zostawiły drobne wkłucia zębami w korach drzew, bądź pojedyncze źdźbła traw w miejscu gdzie nie rosły drzewa, w ten sposób doprowadziły nas do kryjówki. Cała grupa została z tyłu, zakradłam się zabić okoliczne jednorożce pojedynczymi, wspinającymi się do ich głów błyskawicami, by pozostać niezauważonym. Obejrzałam się na grupę i ruszyłam dalej pozostawionymi śladami, gubiąc po drodzę mnóstwo filetowego pyłu, to znaczy że zużyłam sporo odłamków na tamte jednorożce, wszystkie chroniły się niebieskimi kryształami, a odłamki fioletowego kryształu negowały ich działanie w zamian się rozsypując, a tym samym stawały się bezużyteczne.


[Rosita]


Na skalnych ścianach świeciły pnącza, nie widziałam nigdzie wyjścia, tylko ściany blisko siebie, a przede mną tego samego jednorożca, uśmiechała się do mnie przeraźliwie. Nadal była ogromna. Nie pływałam już w wodzie i mogłam oddychać powietrzem. Pokazała mi dwa identyczne połówki zielonego kryształu. Cienka metalowa linka przylegała ciasno do mojego gardła. Wydałam z siebie ćwierknięcie, mój cień był w kształcie niewielkiego ptaka. Uniosłam małe, brązowe skrzydła. Nie potrafiąc utrzymać równowagi na dwóch ptasich nogach.

– Moje ty biedactwo, myślałaś że się o niczym nie dowiem? Żaden przeklęty się nie ukryje. Nie martw się, będziesz moim najlepszym szpiegiem.

Kolejny jednorożec wyszedł z cienia, identyczny jak ona. Podała jej kryształy. 

– Przekaże ci go wprost do twojej krwi – odezwała się jej bliźniaczka, stanęła nade mną, miała identyczny głos i mimikę, jakby obie były jedną i tą samą osobą: – Biedna, nie będziesz mogła już nikogo…

W ścianę coś uderzyło, aż zatrzęsła się jaskinia, a po podziemiach rozległ się grom, taki jak podczas burzy. Skały posypały się na nas. Utknęłam pod nimi, kuląc się w powstałej szczelinie. Ogromna łapa odrzuciła je razem ze mną. Przerwała linkę, ale skały znów mnie pogrzebały. Szamotałam się, nie mogąc się spod nich wydostać. Gryf odgarnął klacz jednorożca, spojrzała na niego z grymasem bólu na pysku, miała połamane nogi.

– To koniec, Kettui.

Mama?

– Twoje… niedoczekanie… – wydusiła Kettui. Gryf zmienił się w dziwne stworzenie, jakby sklejono na siłę konia i jednorożca, zabrało Kettui pod ziemię. Weszło w nią jak pod wodę. 

– Czegoś takiego to w życiu nie widziałem.

Dziadek. Zawołałam o pomoc, cichym poćwiarkiwaniem. Traciłam siły, dźwigałam ogromny ciężar.

– Ty też słyszysz tu ptaki? – zapytał dziadek.

– Przeszukajcie całą kryjówkę. Odgarnij kamienie, słyszałam go gdzieś stąd. Ostrożnie.

– Sądzisz że to Rosita?

– Nie wiem.

– Nie podoba mi się to co zrobiłaś.

– Skup się na zadaniu.

– Kettui będzie się zastanawiać czego użyliśmy.

– Nie mów o tym w samym środku jej kryjówki. 

– Ech… Kiedyś bym o tym pomyślał, źle się zestarzałem – Dziadek strącił miażdżące mnie kamienie: – Znalazłem! A to fart. – Wziął mnie delikatnie w skrzydła, kładąc na swoim grzbiecie: – Twoje źrebię będzie żyło, chyba że jednak jest rybą.

– Wychodzimy stąd. – Mama poszła przodem. Nie czułam by się przejęła, nic nie czułam. 


~*~


– Nie ma nic innego tylko hybrydy? – zapytał dziadek. Było mi ciepło i czułam jego zapach, chyba wciąż trzymał mnie w skrzydłach, ból głowy i całego ciała narastał z każdą chwilą.

– Uważaj bo upuścisz kryształ – ostrzegła go mama: – A ty szukaj dalej.

– Dobrze, dobrze, tylko mnie nie zabijajcie – to był obcy głos, poczułam powiew powietrza gdy jego właściciel przebieg obok w pośpiechu.

– Aż tak niedołężny nie jestem. Ty rozróżniasz te kryształy od siebie?

– Pani… Oni nadal zachowują się jak ryby – doniosła któraś z klaczy. Poczułam potworny ból przy próbie otwarcia dzioba, jakby miał mi odpaść, był luźny. Miałam mokrą głowę. Myślałam że ptaki się nie pocą.

– Twoja kolej ptaszku. – Dziadek położył mnie na ziemię, cofnął się kilka kroków: – Uwaga! Przemieniam naszego drozda.

– To sokół, zostaw go.

– Naprawdę?

– Gdybym wiedziała że jest w tak fatalnym stanie nie pozwoliłabym ci go tu zabrać, zabij go, niech się nie męczy.

Mamo, proszę, nie mów tak. Nie chcę umierać…

– A jeśli to Rosita?

– Dlaczego akurat ona, równie dobrze może być wśród odmienionych. Nie rozpoznamy jej, dopóki sama nie powie że to ona. Prawdopodobnie już jej nie odzyskam.

– Jest z istotą konia – powiedział obcy.

– Widzisz? Będzie wyglądała jak przedtem, to nasz gatunek.

Cień mamy mnie przykrył. Serce biło jak szalone. Mamo, nie. Nie.

– Czekaj! – Dziadek zakrył mnie skrzydłem: – Daj jej szansę, bo jeśli to Rosita to będziesz żałować.

– Cierpi, nie widzisz tego?

– Jakoś nie, leży spokojnie.

– Nie znaczy to że nie czuje bólu.

– Ale możemy pomóc.

– Ma zmiażdżoną głowę, to cud że jeszcze żyje.

– Powinniśmy teraz dopomóc temu cudu i zmienić ją z powrotem w konia, opatrzyć. Jedzenia mamy dość, kłyki już nas nie odwiedzają, ale dzięki nim nabraliśmy doświadczenia. A jeśli uda nam się ocalić ją nabierzemy go jeszcze więcej, spójrz na to w ten sposób.

– To będzie nic innego jak znęcanie się.

– Dobra, niech zdecyduje. Przemienie ją i niech sama powie.

– Nic nie powie.

– Jakoś da nam znać, może ci nie zależy na wnuczce, ale mi tak.

– Daj jej odejść.

– Sama tego chcesz, inaczej byś się nie wahała.

– Nie waham się, pozwalam ci się z tym pogodzić. Nic nie czuje od bardzo dawna, ale wiem że potrzebujesz trochę czasu. Pamiętaj tylko że przedłużasz jej cierpienie.

– A widzisz, sama myślisz że to Rosita, bo płci skowronka to ja wątpię że potrafisz odróżnić.

– To najlepsze co możemy dla niej zrobić, pamiętasz jak jaskinia się zawaliła i zabiła Szpona i Kendre? Wtedy nie miałeś wątpliwości…

– Oni nie żyli, gdyby żyli próbowałbym ich ratować.

– Nawet nie chciałeś sprawdzić.

– Właśnie, właśnie. Ty sprawdziłaś, dlaczego teraz jest inaczej? Dlaczego nie chcesz dać jej szansy? Hm… Chyba wiem, bo sama zwaliłaś jej na głowę skały, nie chcesz oglądać skutków swoich działań.

– Przemień ją, niech sama zdecyduje.

– Ha, no proszę, nadal jestem przekonujący.

Rozbił kryształ, kaszel sprawił mi ból. Nie miałam sił się poruszyć. Klacze zaczęły krzyczeć i wybiegać stąd. Dziadek wstrzymał oddech, widziałam jego cofającą się sylwetkę.

– Teraz już wiesz, nie męczmy jej dłużej – odparła mama.

– Pytanie… 

– Czy chcesz żyć pomimo straszliwych urazów głowy? Postaw uszy jeśli twoja odpowiedź brzmi twierdząco.

– Tak się nie bawimy, ona nie będzie miała siły…

Chyba udało mi się je unieść. Przynajmniej jedno z nich. Poczułam zaskoczenie mamy, resztę emocji gwałtownie stłumiła wraz z nim.

– Dobra cofam to. Będzie dobrze, to wszystko się ponastawia… Hybrydą i nogi się zrosną.

– Przemieniłeś ją w konia. Weź ją na grzbiet. 


~*~


Większość czasu spałam, albo leżałam wpółnieprzytomna, otumaniona ziołami na ból, dostawałam je w ogromnej ilości. Nie widziałam nic, mięśnie mi po nich wiotczały, owinęli mi opatrunkami całą głowę. Emocje innych też były niewyraźne. Nawet smak i dźwięki. 

Wreszcie powoli odzyskiwałam czucie w ciele i zmysły zaczęły się wyostrzać.

– Jej głowa nie wygląda dobrze – powiedziała Lutnia.

– Co ty tam widzisz? Jest pod opatrunkami, jak je zdejmiemy będzie jak nowa.

Zaczęli ściągać mi opatrunki. Policzki stawały się coraz cięższe zwłaszcza lewy, był tak ciężki że nie mogłam utrzymać głowy prosto. Przechyliła mi się. Dziadek zerwał się gwałtownie na nogi, uderzył mnie spłoszony skrzydłem w głowę. Czułam że jest w szoku, odwrócił się do mnie tyłem. Nikt nie zareagował, oni też byli w szoku. Otaczało mnie mnóstwo zszokowanych spojrzeń. Co sprawiło że gardło zacisnęło mi się zbyt mocno by mówić. Obraz był zaciemniony i lekko niewyraźny. Mój prawy policzek spuchł i przysłaniał widok prawego oka, na czole też miałam coś ciężkiego, przygniatało mi prawe oko jeszcze z góry. Nie byłam w stanie w pełni go otworzyć. Lewe oko strasznie piekło, go z kolei nie mogłam zamknąć, powieki natrafiały na ogromną gule, zamykało się tylko, zmrużone, prawe. Łzawiłam, a mimo to lewe oko pozostawało suche. Potrząsnęłam głową, słysząc łopotanie, coś uderzyło mnie w pysk.

Nie czułam połowy warg, ani lewego ucha, też chrapy, oddychałam tylko przez jedną. Czy ja… Czy ja nie mam połowy pyska…?

– Chaos, nie zostawiaj mnie z nią samą. – Lutnia ruszyła momentalnie w kierunku dziadka.

Poszedł bez słowa przed siebie, uniósł skrzydła.

– Nie możesz latać.

– Ty mi nie mów co ja mogę. Co to za szkaradztwo? Nie potraficie nic dobrze nastawić?! – krzyknął na nią, a ona położyła się na ziemi, chowając głowę za przednimi nogami.

– Źrebakami też nie umiesz się zająć! Miałaś ją pilnować!

Lutnia się wzdrygnęła, jęknęła płaczliwie.

– Co to za wrzaski? – Przyszła mama, położyła uszy, mierząc Chaosowi w oczy: – Znasz zasady, sam mi przy nich pomagałeś.

– Popatrz tylko co zrobiła! – Wskazał na mnie. Zniżyłam głowę. Mama na dłużej zatrzymała na mnie wzrok. Czułam od niej tylko obojętność. Potem odwróciła głowę do dziadka.

– To ja zrobiłam, nie Lutnia. – Zbliżyła głowę do Lutni: – Wstań, czasy ich terroru minęły.

– Nie ma co, jak coś dobrze ma być zrobione to sam muszę się tym zająć, lecę po jakiegoś eksperta, gdzieś tacy w końcu są.

– Jej już nikt nie pomoże.

Rozlana woda na ziemi utworzyła kałuże. Widok mojego własnego odbicia jeszcze mocniej ścisnął mnie w gardle. Przestałam słyszeć o czym mówią. Guzy, największy wyrastał z czoła, mniejszy na grzbiecie nosa, a dwa ściskały mi prawe oko, ściągnięta skóra policzków, najgorzej lewego. Cała lewa strona wisiała, przez co lewe oko tak wyłupiaste i wielkie jakby lada moment miało mi wypaść z oczodołu było niżej od prawego. Lewa strona warg otwarta i jakby rozciągnięta, a chrapa prawie się zamykała, ucho też wisiało, sparaliżowało mi pół pyska. A cała głowa spuchła. Szyja nie wyglądała wiele lepiej.

– Nadal chcesz żyć? – Zapytała mama, stojąca nade mną.

– Turnia, to nasza córka. – Tata ją odepchnął: – Nie mów jej czegoś takiego. – Przytulił mnie do siebie, w taki sposób że oparł moją głowę o grzbiet swojej szyi, jakby nie chciał tego wszystkiego dotykać. Czułam że mu ciężko, przez to mi było ciężej.

– Pogodziłam się już z tym że nie żyje.

– Chcę umrzeć… – wymamrotałam bełkotliwie, ale wciąż wyraźnie, patrząc na mamę, roniłam łzy, a ona wciąż stała niewzruszona. To gorsze niż śmierć.

– Rosita, nie mów tak. – prosił tata: – Turnia, okaż jej trochę wsparcia! Jesteś bez serca?

– To jedyne co mogę jej dać, co podarowałam wszystkim swoim źrebakom.

Tata przytulił mnie mocniej, z sporą dozą niepokoju.

– Dokończyć co zaczęłam.

– Naprawdę chciałaś ją zabić?

– Chciałam zabić Kettui, ale sprawiłam tylko że moje źrebię teraz cierpi. Próbuje mu ulżyć, Angus.

Tata pomógł mi wstać, zachęcił mnie do tego: – Chyba raczej sobie, chodźmy Ros, jakoś wszystko się ułoży.

Wszyscy albo uciekali spłoszeni, albo patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami, schowałam się za tatą, jak tylko mogłam. 

– Wszystko dobrze? Nic cię nie boli? – zapytał.

– Powinieneś dać mnie zabić mamie… 

– Rosita.

– Miała rację, Zoma też, nie powinnam była za nią pójść… Zginęła przeze mnie. Nie powinnam używać mocy przy innych… Przepraszam, tato.

 Ja to nie ja, miałam racice, zupełnie inną maść, a mój przerośnięty, jednorożcowaty ogon żył własnym życiem, gdy próbowałam nim poruszać tak jak zwykłym końskim ogonem. I wszystko bym to zniosła, gdyby nie to co stało się z moją głową.

– W porządku, mała. Wypłacz się, a poczujesz się lepiej. – Objął mnie głową, za szyję. Obrzydzam go? Nie czułam u niego takich emocji, więc o co chodzi? Wyrwałam się tacie, jęknęłam z bólu ocierając sobie oko o jego włosy.

– Ros, ostrożnie! 

Guz zasłaniał widok przede mną, nie widziałam połowy pyska taty.

– Zrobisz sobie krzywdę. 

Otworzyłam pysk czując jak sparaliżowana połowa warg mi ciąży, łzy ciekły po lewym policzku, prawe oko już całe zalały, z trudem przeciskając się między guzami. Przez nie obraz częściowo się rozmazał.

– Nawilżę ci je i obmyje. – Zaprowadził mnie na uboczę: – Dbałem o nie, o ciebie cały czas, gdy inni bali się ciebie zobaczyć. – Przemył je przygotowaną wcześniej wodą i miękkim materiałem. Przez tą chwilę nic nie widziałam: – Nie byliby w takim szoku, gdyby zrobili to wcześniej, jak twoja głowa jeszcze się goiła.

– Nadal się goi… – wymamrotałam: – Proszę, powiedz, że nadal się goi.

– Tak, córeczko – skłamał, czułam że skłamał. Nie chciałam teraz tego czuć, nie chciałam czuć niczyich emocji. Potrząsnęłam głową.

– Rosita! – tata krzyknął przestraszony, po chwili gdy przyjrzał się mojemu wyłupiastemu oku, uspokoił się: – Proszę, mów mi kiedy się poruszysz. I powiedz mi jeszcze, czy na nie widzisz? 

– Tak, choć wcale nie chcę.

– Nie mów tak.

– Nie chcę nic widzieć, Ani czuć… – znów potrząsnęłam głową, cofnęłam się, przewracając pojemniki za mną.

– Mała, wszystko się ułoży, przyzwyczaisz się.

 – Zdejmij to. – Trzepałam głową, stanęłam dęba, ocierając o nią przednimi nogami.

– Córeczko, proszę cię… – Tata ściągnął mnie na ziemię, przytrzymał, nie pozwalając mi unieść się na tylnych nogach, więc uniosłam przednią nogę i schyliłam głowę. Przytrzymał mnie za krótką, marną grzywę.

– Zrobisz sobie krzywdę, przestań. 

Podniosiłam raz jedną, raz drugą nogę próbując dosięgnąć nimi głowy i próbując stawać dęba.

– Zostaw mnie! – krzyknęłam, szamocząc się. Raz czy dwa otarłam o niego głową.

– Rosita, dość! – Przewrócił mnie na prawy bok, przytrzymał. Przebrałam nogami, miotając ogonem. Nie mogłam złapać dobrze tchu czułam nieprzyjemny ucisk na guzach: – Robiłem co mogłem by ci pomóc, dbałem o twoje oczy, żebyś widziała, są teraz bardziej wrażliwe, zwłaszcza lewe, proszę, nie chcę byś sobie je uszkodziła, musisz się uspokoić, wszystko będzie dobrze. Jesteś hybrydą, ale w każdej chwili możemy cię zmienić znowu w konia, pomyślałem jednak że w tej sytuacji przyda ci się chwytny ogon.

– Tato, napraw to, proszę… Proszę…

– Nie mogę, skarbie.

– Błagam – załkałam: – Napraw to. – Mnóstwo piachu dostało mi się do pyska i obkleiło cały język. A ja nic nie mogłam z tym zrobić, gdy połowa warg pozostawała otwarta.

– Leż spokojnie, dam ci coś na uspokojenie. Zgoda? Proszę Rosita, tylko chwilę, nie mam nikogo do pomocy. 

– Dobrze, tato…

Szybko sięgnął po zioła, nie zdążyłam się poruszyć.

– Zjedz. – Wsunął mi łodyżki aż do tylnych zębów. Zaczęłam przeżuwać, czując jak to wszystko na mojej głowie się porusza, uroniłam kolejne łzy. Zatrzymał moją przednią nogę, swoją, którą prawie otarłam sobie oko: – Nie dotykaj głowy, mogłabyś zrobić sobie krzywdę. – Pomógł mi się obrócić na brzuch. Czekał aż zjem zioła. 

Potem podsunął pojemnik z wodą, delikatnie kładąc mi materiał na oczy. Wypłukał cały piasek. Włożył mi do pyska coś mokrego.

– Naciśnij i przełknij, tak łatwiej będzie ci pić. – Zabrał to i włożył mi znów nasiąknięty wodą materiał: – Wszystko będzie dobrze, mała, poradzimy sobie, przyzwyczaisz się. – Pogładził mnie po szyi: – Pierwsze chwilę są najtrudniejsze. Masz teraz chwytny ogon, jak nauczysz się nim posługiwać będziesz mogła sama o siebie zadbać, będziesz silna tak jak dawniej.

Zapłakałam.

– Już dobrze, wyrzuć to z siebie. – Tata przytulił mnie do siebie. Jednak puścił jak próbowałam wtulić w niego głowę, oparł delikatnie pysk na moim guzowatym czole.


~*~


Obudziłam się kiedy tata jeszcze spał. Strąciłam z głowy wilgotny materiał zakrywający moje lewe oko. Dopadłam do pierwszego pojemnika, nie została w nim kropla wody, poodkrywałam inne, tata wszystkie przykrył. Wreszcie znajdując wodę i swoje odbicie. Przetarłam głowę nogą, sam guzkowaty grzbiet nosa, guzy okazały się bolące, gdy zbyt mocno się na nie nacisnęło, przebiegły mi po grzbiecie zimne dreszcze i aż zabrakło tchu, okazały się też twarde niczym kości, i nie dało się ich wygładzić, ani przesunąć. Długi, chwytny ogon chwiał mi się z boku na bok jak go uniosłam. Zwijał się nie tak jak chciałam. Dotknęłam nim lewego oka, zapiekło, ale i tak postanowiłam je wepchnąć.

– Rosita! Nie! – Tata złapał mnie za ogon, tym razem zabolało gdy mnie za niego szarpnął, cały był roztrzęsiony, obmył mi szybko oko, przez chwilę jeszcze widziałam rozmyty obraz, który spowodował łzawienie, prawe oko zalało się łzami, tata przetarł je ostrożnie: – Nie da się nic już zrobić, zrozum. Chcesz oślepnąć? Chcesz by było jeszcze gorzej? Błagam cię, zrozum że musi zostać jak jest. To cud że w ogóle to przeżyłaś, miałaś całą roztrzaskaną głowę, połamany dziób jak jeszcze byłaś ptakiem, prawie odpadły ci wargi, to wszystko spuchło, nie mogłaś oddychać… Nie spałem, bałem się że w nocy się udusisz, że twoje oko wyschnie i wtedy na pewno na nie oślepniesz… Nikogo do pomocy, Pedro jeszcze nie wrócił, nie wiadomo czy w ogóle wróci i jak zareaguje. Chaos ciągle upierał się że wystarczy że cię opatrzyliśmy, ale jakbym tylko czekał i nic nie robił jak on, to byś po prostu umarła. Nie mam już siły…

– Przepraszam, tato… – wypłakałam: – Następnym razem się posłucham, nie złamie już żadnego zakazu, nawet nie użyje mocy, tylko prosze, niech to wszystko się zagoi. 

– Rosita, nie na ciebie jestem zły… Tylko na to wszystko co się stało i że wszyscy się od nas odwrócili, nawet Turnia, choć to ona chciała cię mieć, nalegała że chce ze mną mieć źrebaka, nie mogę na to patrzeć jak cię traktuje, jak traktuje mnie, zupełnie jakbyśmy byli dla niej nieistotni.

– Mama mnie wygnała, bo zabiłam Zomę, nie zasługuje na jej troskę…

– Nikogo nie zabiłaś, to był wypadek.

– Gdybym jej nie złapała w pnącza, może w porę zauważyłaby tego jednorożca… To kara za to co zrobiłam.

– Proszę cię, nie myśl w ten sposób. 


~*~


Brzuch mamy mocno się zaokrąglił. Tata westchnął na ten widok.

– Że też dałem się namówić drugi raz, gdybym wiedział co się stanie… Że cię wygna… Zrobiłem to z nią tuż przed śmiercią Zomy.

– Nie musisz mi się tłumaczyć, tato. – Spuściłam wzrok, wcale nie uważałam by mama postąpiła źle, złamałam zasady, doprowadziłam do śmierci Zomy, słusznie mnie ukarała i nie powinna przyjmować z powrotem, ale nikt nie poruszał tej kwestii że na nowo zamieszkałam wśród nich, choć czułam ich niechęć, lęk, obrzydzenie do mnie, a nawet jeśli bym nie czuła, wszyscy trzymali się z daleka.

– Angus – zawołała mama, oglądając się na nas: – Chodź, doradzisz mi.

– W jakiej sprawie? – zapytał szorstko tata, nie odstępując mojego boku.

– To poufne informacje. 

Czułam że się o mnie niepokoił, zbierał się w sobie. Może lepiej by nie odmawiał znów mamie? Też odpoczął by trochę ode mnie.

– Tato, poradzę sobie – powiedziałam.

– Na pewno?

– Tak, już robię wszystko samodzielnie. Nie musisz dłużej mnie pilnować.

– A jak zapomnisz nawilżyć oko? Trzeba to robić regularnie.

– Jak zacznie piec to je nawilżę.

– A jeśli będziesz potrzebowała mojej pomocy?

– Angus, poradzi sobie, zajmę ci tylko chwilę – wtrąciła mama.

– Zaczekam tutaj – powiedziałam coś co chciał usłyszeć, to go uspokoiło, ale tylko odrobinę, nie do końca mi wierzył. 

– Na pewno wszystko dobrze?

– Nic sobie nie zrobię, jeśli o to chodzi… 

– Angus – ponagliła mama. Wreszcie tata do niej podszedł i oboje udali się na ubocze, tata jeszcze oglądał się na mnie. Zwiesiłam głowę do samej ziemi. 

Obok mnie przeszły klacze w podobnym do mnie wieku, szeptały między sobą, udając że nie istnieje. Przez mglący się obraz rozpoznałam Łunę, córkę Lutnii. Jeszcze jak byłam zdrowa wszystkiego mi zazdrościła, ale nigdy nie miała odwagi przyznać się jak bardzo mnie nie lubi, zawsze udawała miłą i gdybym nie czuła jej emocji nie wpadłabym na to co tak naprawdę ona czuje.

– Czemu się tak krzywo patrzysz? – zapytała z nagłą wrogością: – Nie oszpeciłyśmy cię.

Moja mimika stała się tak uboga że nie mogłam wyglądać bardziej przyjaźnie. Nie miałam nawet sił unieść jedynego działającego kącika warg, a i ten wymuszony uśmiech i tak by niczego nie zmienił. Podniosłam jedynie prawe ucho tylko na tyle by nie dotykać nim szyi. Nic nie mówiąc. 

Towarzyszące jej klacze wymieniły się zdziwionymi spojrzeniami, w końcu wszyscy uznawali ją za łagodną i miłą, bo zawsze zachowywała dla siebie swoje negatywne emocje i często nie była szczera nawet sama ze sobą.

– Przestań się na nas gapić! – krzyknęła. 

Dlaczego teraz nie może zachować się tak jak zawsze?

– Daj spokój, chodźmy stąd – powiedziała jedna z jej przyjaciółek.

– Uważaj, upiorze, to że jesteś jednym wielkim guzem nie daje ci prawa patrzeć na mnie w ten sposób.

Przyjaciółki Łuny odeszły, zostawiając ją samą.

– Nie patrzę na ciebie w ten sposób, moja głowa jest tak… bardzo… – głos uwiązł mi w gardle.

– Dobrze ci tak, trzeba było nie pchać się tam gdzie cię nie chcieli. – Przemawiała przez nią długo chowana zazdrość, czułam to wyraźnie: – Tu zresztą też nikt cię nie chcę.

– Tata mnie chcę… – Żyłam już tylko dla niego. Gdy o nim wspomniałam wezbrała w niej złość.

– Bez ciebie byłoby mu lepiej. – Czułam że jest sfrustrowana i szuka tak naprawdę ujścia dla tych wszystkich zduszonych emocji, czułam też że mnie nienawidzi, ale mimo wszystko miała rację. Tata każdego dnia się o mnie bał, nie odstępował na krok, ciągle się martwił, źle sypiał i nie widywał się już z innymi końmi od kiedy zaczął się mną opiekować. Czasami czułam że ma tego dość, nie znosił tych chwil słabości, sprawiały że nienawidził sam siebie, był po prostu zmęczony, zasługiwał na chwilę wytchnienia. 

Kiedy chciałam się poddać, nie wstawać już, nie żyć, emocje taty mi na to nie pozwalały, tak mocno to przeżywał że mnie samą ściskało boleśnie w żołądku. Dlatego zmuszałam się do życia każdego dnia, nauczyłam się robić wszystko sama… Jakbym powiedziała mu co czuję, albo stąd uciekła złamałabym mu serce. I tak już nie raz zdążyłam go zranić. Gdybym wiedziała że się po tym pozbiera w ogóle bym się nie wahała. Uciekłabym najdalej od wszystkich. Nie czułabym więcej ich przytłaczających emocji, sprawiały że tylko jeszcze bardziej nie chciało mi się żyć. 

– Wszystkim byłoby lepiej bez ciebie – dodała Łuna.

– Proszę, zostaw mnie. – Nie mogłam uciec nawet teraz, od Łuny, bo uparcie stawała mi na drodzę gdy próbowałam ją wyminąć. Nie czułam własnej mocy i nie mogłam przywołać pnącz. Czy moja moc przepadła na zawsze przez te wszystkie przemiany? 

– Co tam bełkoczesz?

– Nic ci nie zrobiłam! – Łzy zgromadziły mi się w prawym i pod lewym okiem. Ruszyłam na nią, chciałam ją odepchnąć i uciec tam gdzie najczęściej przesiadywałam z tatą.

– A ty dokąd? – Popchnęła mnie.

– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęłam.

– Darmozjad, nic tylko żresz i śpisz, zajęłabyś się czymś pożytecznym.

– Zazdrościsz mi, bo jestem chora…? 

Stanęła dęba, moje oczy za wolno załapały jej ruch, oberwałam kopytami w nos. Przewróciłam się z bólu i szoku, przez chwilę myślałam że oderwała mi szczękę. Czułam krew w działającej chrapie, spłynęła też na mój język, parsknęłam krwią. Niedaleko przechodziły klacze, widziały nas, ale zamiast pomóc tylko przyspieszyły kroku. Byłam dla nich jak straszliwa choroba, od której chciały uciec.

Łuną targało teraz głównie przerażenie i niedowierzanie. Przebrała w miejscu zakrwawionymi kopytami. Czułam jak jej gniew powraca.

– Odsuń się od niej! – krzyknął tata, biegł tu razem z mamą. Odepchnął ode mnie Łunę: – Co ty sobie myślałaś?! 

– Nie została oficjalnie przyjęta z powrotem do stada, wobec niej nie obowiązują nasze zasady, mogę ją nawet zabić, za wkroczenie na nasze terytorium – powiedziała z położonymi w złości uszami.

– Nie będę tolerować żadnych oszustw, dla wszystkich jest jasne że wróciła do stada, dla ciebie także. Nie potrzebne są żadne przedstawienia. – Mama zbliżyła się do niej, tata zszedł jej z drogi. Łuna struchlała.

– Przepraszam, pani… – Spuściła głowę: – To się więcej nie powtórzy. 

– Owszem, nie będę tolerować osobników pokroju Jupitera.

– Mamo… – Czułam coś niepokojącego od mamy. Złapała Łunę za grzywkę, jednym szybkim ruchem łamiąc jej kark. Świadkowie krzyknęli ze zgrozy.

– Znacie zasady – powiedziała donośnie mama, gdy Łuna padła martwa na ziemię: – Przemoc wobec członków własnego stada nie będzie akceptowana w żadnej formie. Nigdy więcej.

– Turnia… Coś ty zrobiła? – Tata patrzył po martwej już Łunie i czułam że nie mógł w to uwierzyć: – Jej przewinienia nie były aż tak poważne by ją zabić…

Przetarłam krew, nadal bolało, ale Łuna nic mi nie złamała, to guz pękł, stąd tyle krwi.

Mama obejrzała się na nas, patrząc mi chłodno w oczy: – Naucz się walczyć, inaczej zbyt długo nie pożyjesz. – Minęła nas. Lutnia przybiegła do córki, otuliła ją i zapłakała. Specjalnie czekała, aż mama odejdzie by móc to zrobić, tak bardzo się jej bała.

– Tak mi przykro, gdybym wiedział co chce zrobić powstrzymałbym ją. – Tata podszedł do niej.

Lutnia zadrżała, ale nagle ogarnęła ją taka złość że przyćmiła lęk: – Była zdrowa, silna i posłuszna, to twoja córka powinna tu leżeć zamiast niej!

Tata uniósł nogę, czułam że chciał ją uderzyć i on sam sobie to uświadomił, zanim było za późno. Lutnia się skuliła przed ciosem, który nie nadszedł.  Tata się cofnął.

– No dalej, uderz mnie! Wam zawsze wszystko ujdzie płazem – zapłakała Lutnia. 

Tata spuścił głowę, załkał. Próbowałam go dotknąć, ale choć widziałam go blisko, ciągle natrafiałam na wolną przestrzeń. Wreszcie przesuwając się ku niemu, wtuliłam ostrożnie głowę w jego bok, wystarczył jeden zły ruch i lewe oko uszkodziłoby się bezpowrotnie.

– Chodźmy stąd, tato, proszę – szepnęłam.


~*~


– Ros, córeczko, pora już wstać. – Tata przyszedł do mnie, czekał aż do południa. Podwinęłam pod siebie nogi. 

– Nie chcę tam wracać, pójdę tam gdzie nie ma nikogo, ale nie każ mi przebywać znowu ze stadem.

– To nie była twoja wina.

– Ale mama zabiła ją z mojego powodu…

– Bez stada nie przeżyjemy, za parę tygodni skończy się jedzenie i będziemy musieli się przenieść. Będzie ci trudniej po takim czasie ich spotkać. Przy migracji nie unikniemy z nimi kontaktu.

– Pójdę na samym końcu.

– Ros, przekonałem już twoją mamę, pozwoliła byśmy szli z źrebakami, w centrum. Tam będziesz bezpieczniejsza, nie odstąpie cię na krok. 

– Z źrebakami? – Obróciłam się na brzuch: – Mam się tak pokazać źrebakom? Będą miały przeze mnie traume…

– Nic im nie będzie. Chodźmy zjeść, czym szybciej stado się oswoi z twoim wyglądem tym lepiej. 

– Nie pójdę tam i nie będę migrować w towarzystwie źrebiąt, nie zgadzam się! – krzyknęłam: – Popatrz tylko na mnie… 

– Przyzwyczaisz się, mała, wszyscy się przyzwyczają, niedługo będą cię traktować normalnie, dopilnuje tego. Więcej nie pozwolę by ktokolwiek podniósł na ciebie kopyto. Nie odpowiadasz za decyzje Turnii. Ona i tylko ona jest winna śmierci Łuny. Musimy się z tym pogodzić.



⬅ Poprzedni rozdział