piątek, 20 czerwca 2025

:: Imię ::

– Raisa!

Gdy wystarczająco mocno wsłuchałam się w siebie, instynkt podpowiadał mi co powinnam ze sobą zrobić. Zaprowadził mnie na w całości porośnięte trawą, małe, lecz wystarczająco wysokie wzgórze, by móc obserwować z niego inne konie.

– Raisa! 

Nie było nikogo kto by nimi przewodził. Odchodzili i przychodzili, najczęściej ranni, chorzy, albo zbyt starzy by nadążyć za swoim byłym stadem. Też porzucone klacze z źrebiętami. 

– Raisa! Rai-sa! – zawołał już przepełniony gniewem głos klaczy, dobiegający z dołu, za mną. Obejrzałam się na nią. Przez chwilę nie poznając że to moja mama.

– Zejdź stamtąd, bo spadniesz i się połamiesz.

Pamiętam jak wspinałam się po stromym zboczu wzgórza, tak jakbym już to robiła, ale nie potrafiłam nagle zejść. Pochodziłam wokół, szukając najłatwiejszej drogi. Ilekroć próbowałam schodzić, jakaś siła pchała mnie próbując oderwać mi tylne nogi od podłoża i przewrócić na głowę. Kopyta ślizgały mi się, gdy cofałam się z powrotem na wzgórze.

– Zejdź bokiem, Raisa.

Posłuchałam jej rady i wreszcie zeszłam do niej.

– Dlaczego nie reagujesz jak cię wołam? 

– Przepraszam, wciąż przyzwyczajam się do swojego imienia. – Przynajmniej tak próbowałam to sobie wyjaśnić.

Matka nagle się popłakała. Przywarłam do jej boku, tak jak zaobserwowałam u innego źrebaka, który tak zachował się wobec swojej matki.

– Co się stało, mamo? – zapytałam.

– Dlaczego jesteś taka obojętna? Dlaczego patrzysz na mnie jak na obcą? Co ja zrobiłam źle?

– Nie jesteś złą matką, może ja jestem złą córką?

– Przecież to twoje imię. Nigdy nie miałaś innego. Nie podoba ci się?

– Jest w porządku, ale czasami wydaje mi się obce, jakby należało do kogoś innego.

– Kogo?

– Tego nie wiem. – Coś zakotłowało się w moim ciele, cofnęłam się. Nogi zaczęły mnie mrowić.

– Jak ci pomóc? Dokąd się udać? Jestem taka bezradna.

– Najważniejsze że nic mi nie zagraża, że żyje. Mamo.

– Przetrwanie to nie wszystko, Raisa.

Przez nagły rozbłysk szerzej otworzyła oczy, padła na własny bok, błyskawice potrząsały brutalnie jej ciałem, a w powietrzu zaczął się unosić duszący swąd. 

– Mamo! – Próbowałam strącić kopytami błyskawice, ale tylko pogorszyłam  sprawę, one odchodziły od moich kopyt. Pochodziły ode mnie i czułam je, jak wydostają się z mojego ciała. Mama straszliwie dygotała pode mną. Wszystko jednak wydawało się całkowicie nierealne. Konie panicznie rżały, pędząc przez polanę do lasu, niektórzy gubili kierunki i przez chwilę biegali wokół, jakby przestali się orientować w terenie.

– Zabiła ją! Przeklęta!

– Nie zbliżaj się!

– Nie zabijaj mnie! Błagam! 

Matka patrzyła na mnie wybałuszonymi oczami, z mnóstwem blizn na ciele w kształcie błyskawic i unoszącym się z niej dymem. 

– Mamo? – Trąciłam ją pyskiem. Wyrzuciłam z siebie gwałtownie powietrze przez nagły ból, instynktownie nie wydając żadnego innego dźwięku, dotykając jej poparzyłam sobie chrapy. Zostałam z nią aż do nocy. Jej ciało ostygło i mogłam próbować ją obudzić. Odkryłam że nie oddycha, a potem gdy położyłam na jej brzuchu głowę, że jej serce też nie bije. Uroniłam łzy, z jakiegoś powodu czując że powinnam stłumić tą emocje. Poderwałam się gdy za mną ktoś nadepnął na gałąź. Początkowo sądziłam że to drapieżnik, mama sporo mnie o nich uczyła, okazał się jednak obcym koniem. Jego uśmiech wywołał we mnie tak skrajnie złe emocje że uwolniłam z siebie błyskawice i wtedy ktoś zarzucił mi coś na szyję, zacisnęło się na niej, a on popchnął mnie do tyłu. Upadłam grzbietem na ciało matki, a błyskawice zniknęły, pogrążając wszystko w mroku. Ścisnęło mi gardło, nie pozwalając oddychać. Szamotałam się, do momentu aż linka się poluźniła, a ciężki kamień opadł na moją klatkę piersiową. Pochylił się nade mną obcy ogier, z równie nieprzyjemnym uśmiechem.

– Dobra robota, synu.

– Prawie mnie zabiła, widziałeś?

– Ślicznotka, co? Idealna do mojej kolekcji. Wstawaj – Zepchnął mnie z mamy na ziemię. Podniosłam się.

– Nigdzie nie idę – powiedziałam, bez lęku, pomimo że go czułam, z całych sił próbując go stłumić, patrząc im w oczy.

– Taka mała, a jak się stawia.

Zaśmiali się obaj. Starszy złapał za naszyjnik, którym wcześniej mnie pochwycił i przyciągnął do siebie. Musnął mnie po policzku, a potem szyi. Odsunęłam się, natrafiając na drugiego ogiera, odciął mi drogę ucieczki.

– Nie uciekaj, teraz jesteś moja. Jak ci na imię?

Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć jak ono brzmiało. 

– Odpowiesz mi po dobroci czy mam zacząć być niemiły?

– Raisa.

Cmoknął: – Nie podoba mi się, od teraz będziesz Rocio.

– Tato, może ona jest chora? Nigdy nie widziałem by któraś była tak spokojna.

– Jest w szoku.

Wskoczyłam w lukę między nimi, przez parę chwili byłam wolna, dobiegłam do lasu. Oberwałam z boku. Przeturlałam się po ziemi. Młody ogier spróbował mnie złapać. Kopnęłam go w chrapy, aż poleciała mu krew.

– Ty żmijo!  

Jego ojciec się zaśmiał. Ogier złapał mnie za uszy, uderzając moim pyskiem o ziemię kilka razy.

– Cholera! Zabijesz ją, cymbale! – Jego ojciec go odepchnął i uderzył: – Idioto! 

Kaszlałam krwią, wyciekała mi z chrap, a obraz się rozmazywał ilekroć nie mogłam oddychać. A w takim stanie nie mogłam już próbować uciekać.


~*~


Dorastałam w martwym lesie, przepełnionym cierpieniem i brudem. Jako jedna z niewolnic, służyły brutalnej rozrywce Jupiterowi i jego synom. Oszczędzał mnie, póki nie dorosnę, byłam wyłącznie jego własnością i nie dopuszczał do mnie innych ogierów.

Potrafił być czuły, jednak każdy jego dotyk nawet ten najdelikatniejszy był dla mnie nieprzyjemny: – Jak urodzisz mi syna, zamieszkasz w moim stadzie i zostaniesz moją oficjalną partnerką, widziałaś je, prawda, ślicznotko? Żyje im się całkiem nieźle. – Otarł pyskiem mój policzek, skubiąc mnie pod uchem, tam gdzie wczoraj okaleczył mnie zębami: – Nie każdej niewolnicy to oferuje, czuj się wyjątkowa.

Przynosił mi moją własną porcję jedzenia. Większość niewolnic chodziło niedożywione, spragnione, ranne. Te które nie potrafiły sobie wywalczyć jedzenia, bądź je ukraść innym i zjeść wystarczająco szybko, umierały z głodu. Otaczały nas wyskubane co do kory, czy gałęzi drzewa, popękane i puste w środku, chodziłyśmy po zakrwawionej, pozbawionej roślinności, pełnej szczątków innych niewolnic ziemi. Niektóre z nas próbowały zjeść zmarłe co nie zawsze dobrze się dla nich kończyło. Gdy przyłapywał je na tym któryś z synów Jupitera, bądź sam Jupiter ich kara okazywała się gorsza niż głód które popchnął je do zjadania zwłok.

Możliwe że w końcu się mną znudzi i będę musiała polegać na marnych resztkach przynoszonych przez jego synów. Oni uwielbiają patrzeć na walczące ze sobą niewolnice o marne, wysuszone źdźbła trawy.

Dlatego kiedy zapadał zmrok, zaszywałam się na tyłach lasu, ucząc się walczyć na spróchniałych, pozbawionych kory martwych pniach. Instynktownie wykonywałam pewne ruchy, które nie dokońca współgrały z moim niskim wzrostem. 


– Obudźcie się – zawołałam szeptem w środku nocy, niewolnice zawsze spały czujnie, w przeciwieństwie do pilnujących nas synów Jupitera, oni zasnęli już głęboko, klacze uniosły głowę, a ich spojrzenia padły na mnie: – Istnieje szansa że się stąd wydostaniemy, ale tylko wówczas jak połączymy siły, jesteśmy od nich liczniejsze, zamiast walczyć między sobą, zaatakujmy ich. Musimy współpracować ten jeden raz.

– Oni nas za to okaleczą.

– A jak na zewnątrz jest gorzej?

– To się nigdy nie uda.

– Nie dam im rady, są za silni.

– Ja też, za bardzo się boję…

– Od razu zabiją mi córkę.

– Oszalałaś? Nie jesteśmy tak tłuste jak ty by mieć siłę z nimi walczyć. 

Tylko kilka niewolnic patrzyła na mnie w milczeniu, wydawały się chętne, lecz kiedy inne odmówiły, spuściły zrezygnowane wzrok. 

– To dobry pomysł. – Tylko jedna z nich do mnie podeszła, złapana zaledwie kilka dni temu, o brudnokasztanowej maści, młoda klacz: – Widziałam tereny za tym lasem, są piękne i pełne jedzenia. Warto zaryzykować. Planowałam się jutro zabić, może niektóre z was też o tym myślą, czy mamy coś do stracenia? Chciałabym zaznać trochę prawdziwego życia, te wszystkie problemy co mają wolne konie są niczym w porównaniu do tego co tu przeżywamy. 

Kilka klaczy zebrało się wokół nas. Za mało by stawić opór, a inne nie dołączyły, więc wkrótce się rozeszłyśmy. Została tylko brudnokasztanowata klacz. 

– Jak brzmi twoje prawdziwe imię? – zapytała.

– To nie ma znaczenia i tak nie wolno nam ich używać. Nie pamiętam nawet swojego pierwszego imienia.

– Jestem Lutnia, tutaj nazywają mnie Estellą, ale nienawidzę tego imienia. 

– Jupiter nadał mi imię Rocio. – Położyłam się do snu, tak jak przypuszczałam, ułożyła się obok mnie: – Musimy spać osobno, Lutnio, oni nie akceptują kiedy nawiązujemy ze sobą kontakt, jakiekolwiek znajomości są zabronione, podejrzewam że obawiają się buntu.

Nawet gdybym chciała nie mogłam ani z nią ani z innymi podzielić się jedzeniem, Jupiter zawsze pilnował bym zjadła swoją porcję do końca, a jego synowie od razu zauważyli by gdybym przemyciła w pysku jedzenie. Choć podarowanie go któreś z niewolnic mogło ją zachęcić do uczestniczenia w moim planie. 

Zabijałam swoje źrebaki, nie ważne jakiej były płci, nawet nie sprawdzałam, dusiłam je i mówiłam mu że rodziły się martwe. Przynajmniej im mogłam zapewnić mniej okrutny los. Przy pierwszym źrebaku najgorzej to zniosłam, płakałam, ukryta przed wzrokiem innych niewolnic i synów Jupitera. Przy każdym kolejnym byłam coraz bardziej obojętna, aż w końcu nie musiałam już tłumić żadnych emocji. Nie czułam nic. 

Jupiter starał się ze mną o źrebaka, już tylko dla samego zabawiania się mną. Przestał przynosić jedzenie. Coraz częściej mnie bił, od początku okazywałam uległość i obojętność na wszystko co mi robił, ale dopiero teraz zaczęło mu to przeszkadzać.


~*~


Utykałam na nogi, krew zalewała mi jedno z oczu, leciała po nogach, upewnił się że będę cierpiała, kiedy dowiedział się że wśród źrebiąt które zabiłam urodziły się dwa ogierki. Zostawił mnie w spokoju akurat na porę karmienia. Wyrwałam trawę małej klaczce, pozwoliła mi się zbliżyć, jakby czekała na mnie. Jej matka zaatakowała mnie z prawej strony, gdzie nic nie widziałam. Przewróciła mnie i wyrwała trawę, tak mocno zacisnęłam na niej zęby że część została w moim pysku i natychmiast to połknęłam.

– Jesteś bez serca. – Lutnia zaniosła marne źbła córce, rzucając ostrzegawcze spojrzenia innym krążącym w pobliżu niewolnicom, którym się nie udało dzisiaj zjeść. Jej źrebię nie wyglądało wiele lepiej od niej, a ona dbała o nie kosztem siebie. Taka postawa sprawi jedynie że wkrótce umrą obie, ona pierwsza, a gdy jej zabraknie jej córka.

– Trudno je mieć w takim miejscu – odparłam: – Lepiej byłoby twojej córce martwej.

– Morderczyni źrebiąt.

– Ukróciłam im tylko cierpienia.

– Ogierkom też?

– Może nie chciałam patrzeć jak robią z nami to samo co ich bracia i ojciec?

Zaczęła myć córkę.

– To ty powiedziałaś Jupiterowi? 

Położyła uszy: – W przeciwieństwie do ciebie dbam o swoje źrebię jak tylko mogę, dzisiaj zostawią ją w spokoju, nie żałuje takiej szmaty, która myśli tylko o sobie, jak ty.

– Jego obietnice nie mają wartości. – Dźwignęłam się na rozdygotane nogi, utrzymały mnie tylko przez parę sekund i znów runęłam na ziemię: – Jutro znów będą się bawili twoją córką i każą ci na to patrzeć. – Prawdopodobnie nie przeżyje już do tej chwili.

Istniały niewolnice, które same się zabiły, gdybym postąpiła tak samo, nie musiałabym zabijać własnych źrebiąt, ale miałam wyjątkowo silne poczucie obowiązku wobec innych niewolnic. Lutnia także nie zdobyła się na to by się zabić, choć tamtej nocy, kilka lat temu mówiła że zrobi to następnego dnia. 

– Próbowałam was namówić byście stawiły im opór, być może uciekłybyśmy wtedy, teraz jesteśmy o wiele słabsze. 

– Nie rozumiałam tego wtedy, ale teraz już wiem że chciałaś nas wykorzystać do własnej ucieczki, byłaś w pełni sił, zostawiłabyś nas w tyle.

– Nie da się wszystkim pomóc. Najsilniejszym z nas by się udało, a tak wszystkie cierpimy ten sam los. Klacze które chciały wtedy spróbować, w tym ty, były w jeszcze dobrej kondycji, przypuszczam że wszystkie niewolnice zdawały sobie z tego sprawę, choćby podświadomie, dlatego nie chciały dołączyć, miały zbyt mało korzyści, a zbyt wysokie ryzyko strat. A ja nie miałam niczego co mogłabym im dać, bądź obiecać.

Dwójka synów Jupitera zainteresowała się nami. Położyłam głowę na ziemi, ciężko oddychając. Lutnia stanęła tyłem do mnie, osłaniając córkę i trochę ją jeszcze myjąc. Udawałyśmy że poprzednia rozmowa nie miała miejsca.

– Trzymasz przy życiu córkę tylko dlatego by nie być sama – powiedziałam kiedy odeszli: – Patrzysz każdego dnia jak cierpi, a mimo to potrafisz to znieść, bo to lepsze od samotności.

– Co ty możesz o tym wiedzieć?

Od samego początku obserwowałam wszystkich wokół, poznając ich w ten sposób, ich zwyczaje i reakcje, strategie radzenia sobie w tak koszmarnym miejscu jak to.

– W tym lesie śmierć to ukojenie. Aktualnie jedyny sposób na wydostanie się stąd. Kiedy ogiery nie patrzą zabijam konające już niewolnice i gdyby któraś mnie o to poprosiła zrobiłabym to również dla niej. Nie potrafię wam dać niczego więcej. 

– Gdyby udało mi się zebrać wystarczającą ilość chętnych do ucieczki, przyłączyłabyś się? W tym stanie raczej nie uda ci się uciec, więc mogłabyś, skoro twierdzisz że tak o nas dbasz się poświęcić.

– Zgoda, jeśli przeżyje do tego czasu.


~*~


Lutnia odpędzała ode mnie zdesperowane niewolnice próbujące mnie zjeść. Sama też się broniłam, choć i tak udało im się mnie ugryźć kilka razy i wyrwać mi sierść. 

– Naprawdę zależy mi na córce, wydostanę ją stąd nawet za cenę życia. – Zaniosła małą do pustego pnia drzewa, pilnując by inne niewolnice nie widziały że ją chowa. Wkrótce synowie Jupitera mieli przynieść jedzenie. 

– Potwór! Na niebie! – krzyknął jeden z nich, dopiero co wchodząc do lasu. Po niebie krążył stwór podobny do pegaza, bijąc skrzydłami, dwukrotnie większy i wyraźnie o drapieżnej naturze, z pyska wystawały mu same kły.

– Kłyka, tutaj? – Drugi z synów Jupitera wodził za nią wzrokiem, mrużąc oczy przez rażące słońce.

– Weź, spadamy stąd, zajmie się niewolnicami – pierwszy pociągnął go za grzywę i pobiegł w kierunku lasu pełnego zieleni, który każdego dnia widziałyśmy tylko z daleka. Kłyka zataczała coraz mniejsze koła, coraz bardziej zbliżając się do nas, z jej skrzydła coś wystawało. Wylądowała niedaleko nas. Szarpiąc pręt, to on wystawał ze skrzydła, chwytnym językiem. Cała się zjeżyła. Wyrwała go, zrzucając na ziemię. Zatrzepotała skrzydłami nie mogąc się wzbić. Dźwignęłam się na nogi. Warknęła jak tylko się zbliżyłam, unosząc głowę zaalarmowana. Zatrzymałam się przy jej skrzydle.

– Musisz wypełnić czymś lekkim przerwę w błonie skrzydła. Inaczej nigdy nie polecisz… – Jakieś niejasne obrazy pojawiały się w mojej głowie, jakbym już była świadkiem uszkodzenia skrzydła tego typu.

– Ty mówisz do mnie? – zapytała, nie poruszając przy tym wargami, a jedynie otwierając pysk. Jej głos wydobywał się z jej gardła.

– Tak.

– Sądziłam że uważacie nas za potwory.

– Błagam, wyprowadź nas stąd, póki synowie Jupitera się ciebie boją. – Lutnia podbiegła do nas. Inne niewolnice zaczęły otaczać kłykę. Padały przed nią na nadgarstki. Lutnia uczyniła to samo.

– Pomóż nam, proszę.

– Zabierz nas stąd i nasze źrebięta.

– Co wam się stało? – zapytała. 

Z oddali dobiegł tętent kopyt, Jupiter stał na czele ogierów pędzących tutaj. 

– Sama nie dam im rady, wszystkie musicie walczyć, albo wykorzystam was do obrony, rozumiecie? Będę rzucać w nich waszymi ciałami, jak się zaraz nie zmobilizujecie. 

Po pierwszych niewolnicach, którymi rzuciła, większość zdecydowała się próbować walczyć. Zawracały gwałtownie przy ogierach, część z nas jednak potraktowała ich kopytami i zębami. Kłyka rozszarpywała ich z łatwością swoimi przerośniętymi kłami, odpowiadającym liczbie naszych zębów i umiejscowieniu, wykorzystała niewolnice jak tarcze.

W końcu wycofali się, a my podążyłyśmy za nimi. Dopadłam Jupitera z trójką innych klaczy, w tym Lutnią. Zabiłyśmy go. Przestałam atakować, kiedy on przestał żyć, ale one jeszcze kopały go i gryzły. 

– Odetnijcie im drogę! – kazała kłyka. Niewolnice powstrzymały resztę ogierów przed ucieczką na tyle by zdążyła ich dopaść z grupą innych niewolnic. Gdy ostatni padł martwy, kłyka jeszcze węszyła w powietrzu.

– Za mną, zabijemy ich wszystkich. 

Osłabione i ranne klacze zostały z tyłu. Lutnia zatrzymała mnie, gdy podążyłam z tymi, które jeszcze miały siłę, za kłyką.

– Pomóżmy im.

Poszłam za nią, zamachnęłam się na pierwszą z rannych, Lutnia mnie odepchnęła, nim zadałam tamtej śmiertelny cios.

– Nie tak! – krzyknęła.

– Nie są w stanie podążyć za nami.

– Jeśli im pomożemy iść, będą w stanie. 

– Jest ich za dużo, a my jesteśmy zbyt słabe, nie możemy im pomóc, bo wkrótce same będziemy potrzebowały pomocy. Bez żadnej pewności czy ktoś pomoże nam. Zmarnujesz tylko resztę sił jakie ci zostały, tak jak zmarnowałyście już cześć, dalej bijąc martwego Jupitera. Nie podejmujmy się czegoś czego nie jesteśmy w stanie zrobić. Dla nich już za późno, jedyne co możemy to je zabić by nie cierpiały. Zabierz córkę i ruszajmy w drogę.

Lutnia zawróciła po nią bez słowa, a ja zabiłam szybko i możliwie najmniej boleśniej i tak umierające już klacze. Na ile starczyło mi sił, resztę musiałam zostawić. Lutnia już była w drodzę, z córką na grzbiecie, poszłam jej śladem. Próbując oszczędzać siły, dlatego jej nie dogoniłam. Zostałam daleko z tyłu.


~*~


Klacze oszalały na widok świeżej trawy, ich źrebaki również. Zaczęły jeść wszystko w zasięgu zębów. Zapach jedzenia wszędzie wokół nas otumaniał. Otaczał nas przepełniony życiem las. Potrząsnęłam głową, otrząsając się z chęci zjedzenia wszystkiego naraz. 

– Przestańcie! – zawołałam: – Głodowałyśmy wiele lat, nasze organizmy nie są gotowe by przyjąć teraz, naraz tyle jedzenia, to nas zabije, musimy jeść małe porcje, stopniowo przyzwyczajać ciało. 

– Jedzcie powoli, nie za dużo! – kazała im kłyka, zatrzymując się przy mnie.

– Rocio, skąd to wszystko wiesz? – spytała Lutnia.

– Instynktownie. – Rozejrzałam się po lesie. Zmusiłam się by jeść powoli, pocąc się przy tym i nerwowo oglądając na inne niewolnice, tak jakby moje ciało nie dokońca pojmowało że nie musi już walczyć o każdy kęs. Zjadłam tylko trochę, niewiele większą porcję niż w martwym lesie. Popiłam z kałuży, spoglądając na obce, choć niby moje, odbicie. Położyłam się, próbując choć trochę odpocząć.


~*~


Tętent kopyt rozbrzmiał pełnym chórem, rozmiękła ziemia zmieniła się w kupę raniących kamieni. Przywykłam że ból stanowił codzienność, żadna ze starszych niewolnic nawet się nie wzdrygnęła, tylko te młode, jedynie podrostki zdradzały w swoich nerwowych ruchach i próbach stąpania po gdzieniegdzie wyrastających kępach trawy, że je boli. Kopyta się nam kruszyły od tak twardego podłoża.

– Zostawić, nie oglądać się za siebie, naprzód. – Kłyka kłapała pyskiem na każdą oddzielającą się od grupy niewolnice. Wiele niewolnic zbyt słabych na dalszą podróż, padło po drodzę, zostawiłyśmy je na pastwę losu. Niektóre z nas zmuszone były porzucić swoje źrebaki.

– Dlaczego im nie pomożemy? – zapytała kłyke Lutnia, nadal niosła swoją córkę na grzbiecie: –  Mogłyśmy tam zostać i pozwolić im wyzdrowieć, my też potrzebujemy zebrać siły. Taka podróż nas wykończy.

– Lutnia ma rację, nie damy rady dalej iść – dodałam. Wszystkie byłyśmy na skraju wyczerpania. 

– Proszę. 

– Stop! – krzyknęła kłyka, obeszła nas wszystkie dookoła, jakbyśmy teraz były jej własnością, być może tak właśnie się stało, trafiłyśmy z jednej niewoli do drugiej: – Kłaść się i spać.

– Na tych ostrych kamieniach? – szepnęła do mnie Lutnia.

– Nie damy rady zawrócić. – Położyłam się, a ona zrobiła to ze swoim źrebakiem na grzbiecie. Kłyka połknęła kilka kamieni, oblizując sobie pysk. Przeskoczyła przez trzy klacze leżące obok siebie i pognała w stronę lasu. Lutnia zasnęła, jak wiele innych niewolnic, nawet jej córka. Wkrótce sama zamknęłam oczy. Przebudziiłam się, przyłapując kłykę na rozrywaniu ciała jelenia i połykaniu oderwanych kawałków. 

– Dlaczego nie zjadłaś żadnej z martwych niewolnic? – zapytałam.

– Jak zjeść kogoś kto przypomina ci źrebięta twojego gatunku? 

– Co dalej będzie z twoim skrzydłem? Chcesz bym spróbowała je opatrzeć?

– Zaczekam aż błona sama się zrośnie. – Oderwała poroże jelenia, wbiła je w ziemię i wtuliła w nie pysk, dopiero po chwili wróciła do jedzenia reszty ciała jelenia. 


~*~


Dotarłyśmy w miejsce z nową, soczystą trawą. Jadłyśmy, a kłyka odpoczywała pod drzewem, kosztując jego biało czarnej kory i chętnie spijając cieknący po niej sok. Lutnia przyszła do niej cała drżąc na ciele.

– Moja córeczka nie chce wstać… – powiedziała płaczliwym głosem: – Ona chyba… Umiera.

– Trudno, pogódź się z tym. 

– Zrób coś, proszę… Pomóż jej. Ja nie potrafię. 

– Jednorożce zabijają nas, porywają nam źrebaki bez mrugnięcia okiem, ostatnie moje małe porwały pegazy zabijając mi partnera, wydaje mi się że pomyliły moje źrebię ze swoimi, ale pewności nie mam, może zaczęły robić to samo co jednorożce. I co? Ubolewam nad tym? Weź się w garść, albo od razu możesz już umierać, nie potrzeba nam słabych.

Uciekła z płaczem, z powrotem do córki, przyszłam tam do niej. Otulała małą, coraz słabiej oddychającą i już nieprzytomną. Ułożyłam się obok Lutni, opierając na jej grzbiecie głowę.

– Tak walczyłam żeby przeżyła… To przez to że na ciebie doniosłam? 

– To nie ma z tym żadnego związku. Mogli uszkodzić jej coś w środku, jak wielu klaczką, już w martwym lesie wydawała się osowiała. 

– Co ja bez niej zrobię?

– Będziesz żyła dalej jak dotąd, prawda? Możesz przygarnąć jedno z osieroconych źrebiąt.

– Zaopiekuje się nimi wszystkimi – powiedziała bardziej do siebie niż do mnie, dodając: – W moim byłym stadzie była klacz która to robiła, może kłyka zgodzi się bym pełniła taką rolę u nas?

– Uważasz że stałyśmy się jej stadem? Dla mnie wygląda to jako kolejna niewola. Aczkolwiek potrafię docenić to że jest lepiej. 


~*~


– Nie kłyka tylko Zoma, której przyszło do głowy że nazywam się kłyka? – Prześledziła mnie i czwórkę towarzyszących mi klaczy wzrokiem zniekształconych źrenic przypominających kształtem serca.

– Chyba wszystkie tak przyjęły – odpowiedziała jedna z nich: – Zoma.

Zoma oblizała się: – I co znalazłyście?

– Stare ślady kopyt – odparłam.

– Na pewno to nie były racice?

– Nigdy nie widziałyśmy odcisków racic jednorożca, aczkolwiek potrafimy rozpoznać ślady kopyt.

– Wydaje mi się że wyczułam zapach obcego – dodała druga z klaczy.

– Gdzie? – spytała Zoma.

– Kłyko! Idą tu! – przybiegła Lutnia, z małym stadkiem źrebaków, ukryły się pod skrzydłami Zomy, nic sobie nie robiąc z jej krótkiego warknięcia. Przypuszczałam że wydała je z siebie bardziej z zaskoczenia niż irytacji.

– Mówcie mi Zoma, kto idzie?

– Ogiery…

– Zapomniałyście już jak zabiłyśmy waszych oprawców? – Ruszyła za Lutnią, nakierowując delikatnie źrebaki w naszą stronę: – Otoczcie je opieką i pilnujcie – kazała: – Rocio, za mną.

Dwójka ogierów prowadziła rannego pegaza, z ogromnymi, opatrzonymi i przytwierdzonymi lianami do jego boków, skrzydłami. Towarzyszyła im klacz w jasnych odcieniach szarości i młody, rudy ogier.  Nie patrzyli dokąd idą, wyglądali na wykończonych.

– Kłyka… – Rudawy ogier szturchnął ciemnosiwego, podpierającego lewy bok pegaza. Dzieliło ich od nas jeszcze kilka kroków. Lutnia trzymała się blisko Zomy, stałam obok nich niewzruszona. Za nami ustawiło się kilkanaście niewolnic gotowych do walki. Zoma zatrzymała je skrzydłami. Niektóre rzucały obcej klaczy wrogie spojrzenia.

– Mam na imię Zoma, ja tu rządzę, mówicie po coście tu przyszli? 

– Wybacz, pani. – Myszaty ogier, podpierający prawy bok pegaza, pochylił głowę: – Szukamy stada, które by nas przyjęło.

– Angus, co ty robisz? Wynośmy się stąd – rzucił niespokojnie rudy.

– Okaż szacunek, Fox. Pani… – Ciemnosiwy też pochylił głowę, klacz poszła w jego ślady: – Wybacz za najście, mamy za sobą ciężką podróż. Zagapiliśmy się

Kary pegaz jako ostatni pochylił głowę: – Nie czuję żadnych oznaczeń zapachowych, szanowna Zomo, więc chyba mogliśmy popełnić błąd? – Uniósł już głowę: – A może to przeznaczenie? Czy taka silna i nie doświadczona przywódczyni jak ty nie zechciałaby nauczyć się czegoś od tak starego przywódcy jak ja? 

– Nie zaczynaj – powiedział półgłosem ciemnosiwy.

– Mam za sobą wiele bitew i wiem już jakich błędów nie popełniać. Zachłanność potrafi zgubić każdego, zbyt późno to do mnie dotarło, ale już pojąłem tą ważną lekcje i chętnie się nią z tobą podzielę, w zamian za przyjęcie nas pod swoje skrzydła, pani.

– Zoma, nie chcemy tu ogierów – powiedziała Lutnia: – Nie chcę ich nigdy więcej widzieć.

– Zabić? – spytała inna niewolnica.

– Dlaczego? Co się stało? – zapytał Angus. 

– Dowiesz się gdy będziesz godny – postanowiła Zoma.

– To muszą być niewolnice tego drania, Jupitera – powiedział gniewnie ciemnosiwy.

– Mogę odejść? – odezwał się rudy ogier.

– Najwyżej martwy – odpowiedziała Zoma.

– Właściwie to chętnie dołącze. – Pokiwał nerwowo głową.

Pegaz parsknął śmiechem: – Gdzie indziej byś się podział, kolego jak nie z nami? 

– Teraz Zoma podejmuje decyzje, zachowujcie się – upomniał ich ciemnosiwy: – Może nawet nas zabić jeśli zechce. Nie zdziwiłbym się po tym co przeszły, a wszyscy wokół nic nie zrobili, łącznie z tobą.

– O to bym się nie martwił przyjacielu, ta dama ma dobre serce.

– Czasami żałuje że ci pomogłem. Dobrze cię znam i wiem do czego zmierzasz.

– Kochanie, dobrze zrobiliśmy, oni też by nam pomogli. – Klacz wtuliła głowę w grzywę ciemnoszarego ogiera: – Nie mogli prowadzić dwóch wojen naraz. Jupiter miał mnóstwo sojuszników.

– Szponie, nie stresuj tych dam, bo to źle się dla nas skończy – upomniał go pegaz: – Jeszcze pomyślą że chcemy je skrzywdzić.

– Pochodzę ze stada Jupitera – klacz zrobiła ku nam krok: – To co was spotkało, spotkało też moją matkę, Szpon mnie uratował. Nie wszystkie ogiery są złe.

Tylko wzburzyła tym inne niewolnice:

– Oszustka! Nigdy nie była niewolnicą! 

– Partnera Jupitera!

– Naprawdę? – zapytała mnie Lutnia.

– Jej nie kojarze, widziałam je tylko raz, jak byłam mała – odparłam.

– Bałyśmy się tak samo jak wy – powiedziała obca: – Musiałyśmy mu pozwalać na wszystko, bo jeśli zrobiłybyśmy coś nie tak, co by go rozgniewało skończyłybyśmy w martwym lesie jak wy. Nas też potrafił uderzyć.

– Nigdy nie cierpiałaś tyle co my!

– Wynoś się stąd!

– Cisza! – krzyknęła Zoma: – Jupiter, to przywódca waszych oprawców? – Spojrzała na mnie, przytaknęłam: – Ma sojuszników? Co to znaczy? Pomszczą go?

– Nie wiem zbyt wiele o jego stadzie. Niewolnicą nie mówi się takich rzeczy. Sądze że jeśli miał sojuszników to nie będą się angażować w jego sprawy teraz gdy on i całe jego stado nie żyją – stwierdziłam.

– Też tak uważam – powiedział pegaz: – Muszą mieć jakieś korzyści, a od martwych nic nie dostaną.

– No nie wiem, ostatnio wszyscy wokół nienawidzą kłyk – odezwał się Szpon.

– Zawsze tak było – stwierdziła Zoma.

– Sugerowałbym by ktoś cię reprezentował jeśli odwiedzą was obcy z innych stad – wtrącił pegaz: – A kto mogłby być do tego bardziej idealny niż były przywódca z bogatym doświadczeniem?

– Rocio, słyszałaś? Będziesz mnie reprezentować – postanowiła Zoma.

– Co? – Pegaz uniósł wysoko głowę, zaskoczony: – Miałem na myśli…

Szpon go szturchnął: – Uspokój się.

– Przykro mi, pa… – Angus przerwał, dodając po chwili: – Nie jesteś już przywódcą. Teraz będziesz musiał zacząć wszystko od nowa...

– Angus, nie podpowiadaj mu takich rzeczy.

– Źle mnie zrozumiałeś, pozwól mi dokończyć…

– Rozumiem – powiedział pegaz: – Nowe życie bez tytułów i bez obowiązków. Nadal jednak mogę służyć swoją mądrością, w porządku może być i tak, o ile Zoma zechce zostać i naszą przywódczynią.

Złapała mój czerwony kryształ w kły, ukruszyła go nimi na drobne kawałki, jakby był z piasku.

– Co o tym sądzisz? – zapytała mnie.

– Ja? Nie sądzę bym była na tyle kompetentna… – Naszyjnik pozbawiony kryształu, spadł na moje kopyta. Nigdy nie miałam okazji nauczyć się panować nad mocą. Pamiętałam jednak co czułam tuż przed tym kiedy wymknęła się spod kontroli. Prawdopodobnie wystarczy że zachowam spokój i będę zwracała szczególną uwagę na to co dzieje się w moim ciele. 

– Przedstaw swoje zdanie, nie jesteś już niewolnicą, jesteś druga po mnie, więc zachowuj się godnie.

– Jest twoją zastępczynią, albo następczynią, jak wolisz – podpowiedział pegaz półszeptem.

– Sądzę że powinnyśmy ich przyjąć, na próbę, nie pamiętam zbyt wiele z życia na wolności, ale instynkt podpowiada mi że wszystkie ogiery nie mogą być takie jak Jupiter i jego synowie, Szara klacz sądząc po mowie jej ciała nie czuje przed nimi lęku. Jeśli zrobią coś nie tak ukarzemy ich śmiercią.

– Wtedy będzie za późno, przejmą nad nami kontrole – odezwała się jedna z niewolnic: – Będą…

– Cisza! – Zoma uniosła sierść na grzbiecie: – Przyjmuje was, jeden błąd i będziecie martwi. 

– Pani, o jaki dokładnie błąd chodzi? Czy jak tylko powiemy coś, co nie do końca się wam spodoba to już będzie po nas? – zapytał pegaz: – Warto byłoby ustalić jasne zasady – podpowiedział: – Żeby nikt nie miał żadnych wątpliwości za co straci głowę.

– Zasady? – Zoma westchnęła zniechęcona: – Czy konie nie wiedzą jak zachować się przyzwoicie? Potrzebują zasad?

– Czym większe stado tym więcej w nich chaosu, a tak się składa że jestem specjalistą od chaosu, moje imię to Chaos.

Chaos? Miałam wrażenie że znam to imię lepiej niż jakiekolwiek inne.

– Fox, twoja kolej. – Szpon zmienił się z nim przy boku Chaosa: – Pani, pozwolisz nam odpocząć? 

– Wasza czwórka, pilnujcie ich. – Zoma obejrzała się na niewolnice. Już się trzęsły: – Ruszajcie – warknęła. Podeszły niemal skulone do Szpona i jego partnerki.

– Tu na uboczu, może być? – zapytał Szpon. Zoma przytaknęła mu głową i ruszyli całą grupą w wybrane miejsce.

– Więc jak już mówiłem…

– Pomożesz Rocio wymyślać te zasady. – Spojrzała na mnie: – Weź ze sobą parę niewolnic. Później mi je przedstawicie.

– To one są nadal niewolnicami? – wtrącił Chaos.

– Klaczy – poprawiła się Zoma. Zapewne wzorowała się na mnie, ja też powinnam przestać tak nas nazywać, najwyraźniej założenia Lutni się sprawdziły i stałyśmy się stadem.

– Wybacz, pani że się wtrące, ale Chaos jest na tyle rany że potrzebuje naszej pomocy by się przemieszczać, nie chciałbym żeby klacze go dźwigały, pozwolisz nam także pójść z Rocio? – zapytał Angus.

– Tak, to oczywiste że wy będziecie go dźwigali. Idę na polowanie, Lutnia, będziesz trzecia po mnie, dopilnuj wszystkiego kiedy Rocio będzie wymyślała te zasady. Wyślij parę klaczy by zbadały teren.

– Ale… Ja zajmuje się źrebakami, pamiętasz?

– Już nie, wyznacz kogoś innego.

Lutnia spuściła głowę, Zoma udała się do lasu, a Lutnia dopiero wtedy powiedziała cicho do siebie: – Wywalczyłam sobie tą posadę.

– Idziemy, Rocio? Sporo pracy przed nami – odezwał się Chaos, dotarł już do mnie z pomocą Foxa i Angusa.


~*~


Skończyliśmy omawiać zasady późno w nocy, Zoma już dawno wróciła, co jakiś czas sprawdzając jak nam idzie. 

– I tyle – zakończył Chaos: – Chyba o niczym nie zapomnieliśmy, jak coś to zawsze można wymyślić kolejną zasadę do już istniejących.

– Podejrzewam że Zoma już śpi, więc przedstawię jej to jutro – zdecydowałam.

– Pójdą z tobą, w dwie osoby łatwiej zapamiętać.

– W porządku.

– Nie zapominaj o nas – przypomniał się Fox.

– Jutro sam już będę chodził, co to dla takiego wielkiego wojownika jak ja?

Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek go widziała, więc dlaczego to imię jest tak znajome?

– Rocio to twoje prawdziwe imię? – zapytał Angus.

– Nie, nie pamiętam swojego imienia – odparłam. 

– Nadal chcesz używać tego które nadał ci Jupiter?

– Imię tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia.

– Ma ogromne znaczenie, co powiesz na imię Feniks? – zaproponował Chaos: – Chciałem tak nazwać drugiego, mojego źrebaka, ale nie doczekałem się żadnego, a teraz jestem już na to za stary.

– Lepiej jak wybierzesz je sama – doradził Angus: – Takie z którym najlepiej się czujesz.

– Może Foxi, po mnie? – dodał Fox: – Albo Wierzba?

– Może jeszcze płacząca? Nie pasuje jej. Jest twarda jak skała, więc może Skała? – powiedział Chaos.

– Hera? Albo Rosaria?

– Góra.

– Zorza, zaczynałoby się tak samo jak naszej przywódczyni.

– Turnia.

– Turnia? – spytałam. 

– Też skała, ale taka większa, właściwie to taki, stromy, ostry, skalisty szczyt góry. Podoba ci się?

– Niech będzie Turnia.

– Wygrałem, Fox, a Angus nawet nic nie zaproponowałeś.

– Wolałem żeby sama coś wybrała – wyjaśnił.

– I wybrała, moją propozycje.

– Pora spać – powiedziałam, znajdując sobie miejsce niedaleko, skoro Zoma dała mi tak odpowiedzialne stanowisko powinnam ich przypilnować. Pilnujące ich klacze były tak roztrzęsione że wątpiłam by dziś zasnęły.



⬅ Poprzedni rozdział